Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nawpół dzikich ludzi, bo mi tu dobrze i błogo. Czyż potrzebuję ci pisać, że ten przewrót zamiarów moich sprawiła kobieta? Znasz mnie dość, by domyślać się tego; ale czy uwierzysz, że jedno spojrzenie wystarczyło, bym zatracił samego siebie i przykuło mnie tu niewolnikiem prawie? Wiesz, że nie pojmuję walki z własnem uczuciem, że nie nastrajam się sztucznie do jakiejś urojonej miary, nie bronię swobody myśli, ale z prostotą dziecka poddaję się wrażeniom chwili i bez wahania rzucam odważnie przyszłość i szczęście całe na kartę drugiego serca, gotów przyjąć zarówno rozkosz i cierpienie. Zawsze jednak wiedziałem co czynię, zostawała mi ta chwila rozwagi, w której uczułem jej całą ważność. Teraz podbity zostałem, zanim spostrzegłem, że przestałem do siebie należeć, że dwie źrenice jasne, łzawe, błyszczące — wpiły mi się w pamięć niepowrotnie i jak dwie gwiazdy świecą w myśli mojej.
Zebraliśmy się dość licznie na polowanie u Henryka. Majątek jego leży w ślicznem położeniu: w koło góry porosłe odwiecznemi borami, nagie skały i strome wąwozy, a w oddali rysuje się mglisto ponury, groźny łańcuch Tatrów.
Okolica była mi nieznaną; wczoraj wymknąłem się od towarzyszów, kazałem osiodłać sobie konia, i puściłem się sam jeden, na los szczęścia, gdzie mnie oczy poniosą. Los usłużył mi widocznie, bo po kilkogodzinnem błądzeniu bez celu, wśród gór i wąwozów, trafiłem na wspaniałe ruiny tenczyńskiego zamku. Ruiny te są jedne z najpiękniejszych jakie kraj ten posiada: wielki czworobok, otaczający główny dziedziniec, stoi jeszcze nietknięty prawie ręką czasu; tylko gdzieniegdzie dalsze baszty, rozsypane w gruzy, sterczą śród porastających je brzóz i świerków. Zeskoczyłem z konia i uwiązawszy go u drzewa, wszedłem przez sklepioną bramę do labiryntu komnat, porosłych mu-