Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wobec tego, że Janina całkowicie już wyzdrowiała po połogu, postanowiono oddać wizytą w Fourville i przedstawić się u markiza de Couteliér.
Julian zakupił był na licytacyi nowy kabryolet na jednego konia, by mogli wyjeżdżać dwa razy miesięcznie.
Zaprzężono tedy do owego kabryoletu w pewien pogodny dzień grudniowy i po dwugodzinnej jeździe wzdłuż równin normandzkich, wjechali w dolinkę z obydwu stron zalesioną, a w pośrodku uprawną.
Za obszarami pól, obsianych na zimę, zaczęły się łąki, a po łąkach bagnisko pełne wysokiej trzciny, suchej o tej porze roku, której długie liście szeleściły, czyniąc wrażenie żółtych wstążek.
Nagle u zakrętu doliny wyłonił się zamek de la Orilette, z jednej strony dotykając leśnej pochyłości, z drugiej, całą ścianą zanurzony w ogromnym stawie, od którego w linii prostej biegł las strzelistych jodeł, bramujących przeciwległy stok doliny.
Musieli przebyć stary most zwodzony, następnie obszerny portal w stylu Ludwika XIII, by się dostać na podwórze, okalające elegancką siedzibę z tej samej epoki, wykładaną cegłami i najeżoną wieżyczkami z łupku.
Julian pokazywał i tłómaczył Janinie wszystkie części i szczegóły zamku, jako doskonale ze wszystkiem obeznany. Czynił niejako honory domu, zachwycając się jego pięknością:
— Spójrz tylko na portal! Coś wspaniałego, nieprawdaż? Druga fasada zanurzona w stawie, a pomostem iście królewskim schodzi się do wody; do stopni przymocowane cztery łodzie, dwie dla hrabiego a dwie dla hrabiny. Po prawej stronie, poniżej, gdzie widzisz firankę z topoli, kończy się staw a zaczyna rzeka, dochodząca aż do Fécamp. Pełno tu zwierzyny dokoła. Hrabia przepada za polowaniem. Oto, co się nazywa rezydencyą wielkopańską.
Podwoje zamku się rozwarły i ukazała się blada hrabina, idąca naprzeciw gości, uśmiechnięta, w sukni powłóczystej, jak dawna kasztelanka. Wyglądała istotnie na piękną panią Jeziora, urodzoną dla tej siedziby hrabiowskiej.
Z salonu o ośmiu oknach, cztery wychodziły na staw i ciemny bór sosnowy, okrywający cały pagórek przeciwległy.
Zieleń rzucając tony ciemne na staw, nadawała mu wygląd ponury, dziki, wywołując złudzenie głębi bezdennej; a gdy wiatr dął, jęki drzew zdawały się być głosami bagniska.
Hrabina ujęła obydwie ręce Janiny, jak gdyby się z nią przyjaźniła od lat dziecinnych, następnie usadowiła ją i sama usiadła koło niej na niskiem krzesełku, a Julian, w którym cała zapomniana elegancya zmartwychwstała w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, prowadził rozmowę, uśmiechał się, nad wyraz miły i uprzejmy.
Hrabina rozmawiała z nim o wspólnych spacerach konno. Podrwiwała trochę z jego sposobu dosiadania konia, nazywając go rycerzem „Niezgrabą“, a on odpowiadał równie wesoło, mianując ją „królową Amazonką“. Wystrzał tuż pod oknami wydarł Janinie krótki okrzyk. To hrabia zastrzelił cyrankę.
Żona przyzwała go natychmiast. Dał się słyszeć stuk wioseł, uderzenie łódki o kamień i oto ukazał się on sam, olbrzymi w wysokich butach, a za nim dwa mokre psy, rudawe jak on, które ułożyły się na dywanie przed drzwiami.
Był jakiś swobodniejszy we własnem mieszkaniu, zachwycony przybyciem gości. Kazał dorzucić drew na kominek, podać madeirę z biszkoptami; a nagle wykrzyknął:
— Ależ państwo zostaną u nas na obiedzie, koniecznie!
Janina, której ani na chwilą nie opuszczała myśl o dziecku, odmówiła; hrabia nalegał, a gdy ona nie dawała się skłonić, Julian uczynił nagle gest zniecierpliwienia. Z obawy wywołania znów jego złego humoru i kłótni, przyjęła zaproszenie, pomimo że ani na chwile nie przestawała ją trapić myśl, że nazajutrz dopiero zobaczy Pawełka.
Popołudnie upłynęło cudownie. Naprzód ruszono do źródeł. Wytryskały u stóp omszonej skały, z przejrzystego basenu, ciągle wzburzonego, jakby od kipiącej wody; następnie odbyli przejażdżkę łodzią, prawdziwemi drogami, wyciętemi wśród lasu suchej trzciny. Wiosłował hrabia, siedząc pomiędzy dwoma węszącymi psami, a każdy ruch wioseł podnosił dużą łódź, rzucając ją naprzód. Janina maczała chwilami rękę w zimnej wodzie, a lodowaty chłód, biegnący od kończyn palców aż do serca, sprawiał jej przyjemność. W głębi łodzi Julian i hrabina, otuleni szalami, uśmiechali się tym nieschodzącym uśmiechem ludzi, którym niczego nie brak do szczęścia.
Wieczór nadchodził, niosąc przeciągłe lodowe powiewy, podmuchy Północy, wstrząsające schłem sitowiem. Słońce utonęło za jodłami, a niebo czerwone, pomarszczone dziwacznemi szkarłatnemi chmurkami, mroziło samym już widokiem.
Wrócili do przestronnego salonu, gdzie na kominku fantastyczne buchały płomienie. Uczucie ciepła i przyjemności przejęło ich odrazu błogą radością. Hrabia podniecony porwał żonę w swe ramiona atlety, i podniósłszy ją do ust jak dziecko, wycisnął na obydwu jej policzkach dwa mocne pocałunki człowieka zadowolonego.
Janina patrzyła z uśmiechem na tego dobrodusznego olbrzyma, któremu same już wąsy nadawały wygląd jakiegoś wilkołaka i myślała: Jak to się można mylić, zawsze i wszędzie. I bezwiednie prawie przeniósłszy wzrok na Juliana, ujrzała go w obramieniu drzwi, straszliwie bladego, z oczyma utkwionemi w gospodarzu. Zaniepokojona podeszła do męża i głosem przyciszonym spytała:
— Czyś chory? Co ci jest?
Tonem gniewnym odparł:
— Nic, daj mi pokój. Trochę przemarzłem.
Gdy przeszli do jadalni, hrabia poprosił o pozwolenie wpuszczenia psów; rychło tez weszły i przysiadły na zadach, po prawej i lewej stronie swego pana. Co chwila podawał im jakiś kęs, gładząc ich długie, jedwabiste uszy, A zwierzęta wyciągały głowy, machały ogonami, drżąc z zadowolenia.
Po obiedzie, gdy Julian i Janina sposobili się do odjazdu, pan de Fourville jeszcze ich zatrzymał, by zobaczyli połów ryb przy pochodniach.
Ustawił tedy gości i żonę na pomoście, z którego po schodkach zstępowało się do stawu; sam zaś wsiadł do łodzi ze służącym, niosącym sieć i zapaloną pochodnię.
Pochodnia zapalała na wodzie smugi ognia, ruchliwe i dziwaczne, rzucała tańczące błyski na zeschłe sitowie, prześwietlała olbrzymią firankę jodeł. I nagle, gdy łódź zawróciła w kierunku odwrotnym, cień olbrzymi, fantastyczny, cień człowieka wyłonił się na oświetlonym skraju lasu. Głowa jego przewyższała drzewa, gubiąc się w niebiosach, gdy nogi nurzały się w stawie. Następnie przeogromna ta istota podniosła ręce, jak gdyby pragnęła zgarnąć z nieba gwiazdy. Nagle wyprostowały się te ramiona olbrzymie, opadły, a równocześnie dał się słyszeć lekki szum wody poruszonej.
Gdy łódź okrążała jeszcze powoli brzeg stawu, widmo ogromne zdawało się pędzić wzdłuż lasu, oświetlonego migotliwym blaskiem pochodni; następnie zniknęło gdzieś na niewidzialnym horyzoncie, znów się wyłoniło, nie tak już ogromne, lecz wyraźniejsze, dziwaczne swe ruchy odbijając na fasadzie zamku.
A gruby głos hrabiego zagrzmiał:
— Gilberto, mam ich ośm!
Wiosła uderzyły o falę. Cień ogromny widniał teraz na ścianie w pozycyi stojącej, nieruchomy, zmniejszając się jednak stopniowo co do wzrostu i tuszy; głowa zdawała się coraz to zniżać, ciało chudnąć, a gdy hrabia wchodził na schody pomostu, a za nim lokaj z pochodnią, cień przybrał kształty jego osoby, odbijając wiernie wszystkie jego ruchy.
W sieci miał ośm dużych pluskających się ryb.
Gdy Janina i Julian wracali do domu, otuleni w płaszcze i okrycia, Janina prawie mimowiednie zauważyła:
— Co za miły człowiek ten olbrzym!
A Julian powożąc, odparł:
— Tak, tylko że wobec obcych nie zawsze zważa na formy.
W tydzień później pojechali do Coutelièrów, uchodzących za najpierwszą rodzinę całej prowincyi. Siedziba ich Reminal dotykała mieściny Cany. Zamek nowy, z czasów Ludwika XIV. ukryty był we wspaniałym parku, obwiedzionym murami. Z tej wyniosłości widać było ruiny starego zamku. Lokaje w liberyi wprowadzili przybyłych do ogromnej, imponująco urządzonej komnaty. W pośrodku wznosił się rodzaj kolumny z olbrzymią czarą z fabryki sewrskiej, a na cokole, list własnoręcznie pisany przez króla, zabezpieczony tarczą kryształową, którym prosił markiza Leopolda-Hervégo-Józefa de Varneville, de Rollebose de Coutelier, by przyjął ten dar od monarchy.
Janina i Julian oglądali ów podarek królewski, gdy weszli markizostwo. Ona była upudrowana, miła z obowiązku, a zmanierowana, by się wydać przystępną. On, mężczyzna rosły o włosach białych, zjeżonych, gestami, głosem, całem zachowaniem przejawiał wyniosłość, majiącą mówić o jego wielkości.
Byli to ludzie pełni etykiety, których umysł, uczucie i mowa zdawały się stale wspinać na szczudła.
Mówili sami, nie słuchając odpowiedzi, uśmiechali się z wyrazem obojętności, zdawali się spełniać obowiązek, nałożony im przez ich stanowisko, przyjmując uprzejmie drobną szlachtę okoliczną.
Janina i Julian sparaliżowani, starali się podobać, nie wiedząc, czy mają jeszcze zostać, nie umiejąc się cofnąć: lecz markiza sama zakończyła wizytę, w sposób naturalny, prosty, w pewnym punkcie przerywając rozmowę, niby uprzejma królowa, żegnająca swych gości.
Wracając do domu, Julian rzekł:
— Jeśli sobie życzysz, to możemy już zakończyć nasze wizyty; mnie bo wystarczają Fourvillowie. A Janina była tego samego zdania.
Grudzień wlókł się powoli, ten miesiąc czarny, dziura posępna w pośrodku roku. Rozpoczęło się znów życie wśród zamkniętych ścian domu, jak zimy ubiegłej. Janina się jednak nie nudziła, ciągle zajęta Pawełkiem, na którego Julian spoglądał z boku, okiem niespokojnem i niezadowolonem.
Nieraz trzymając go na ręku i pieszcząc z szaloną czułością matki, podsuwała go Julianowi:
— No, pocałujże go; możnaby sądzić, że go nie kochasz.
Z wyrazem niesmaku dotykał lekko gładkiego czoła chłopczyka, pochylając się nad nim łukowo, by przypadkiem nie dotknąć skurczonych, poruszających się rączek. I szybko wychodził z pokoju, jakby party wstrętem.
Od czasu do czasu przybywali na obiad mer, doktor i proboszcz; to znów Fourvillowie, z którymi coraz to bliższy nawiązywał się stosunek.
Hrabia zdawał się ubóstwiać Pawełka. Przez cały czas wizyty, a często przez całe popołudnie, trzymał go na kolanach. Swemi ogromnemi rękoma olbrzyma dotykał go niezmiernie delikatnie, końcami długich wąsów łaskotał go w nosek i całował długo, namiętnie, jak zwykły całować matki. Stale cierpiał z powodu bezdzietności swego małżeństwa.
Marzec nastał pogodny, suchy i prawie łagodny. Hrabina Gilberta zaczęła znów mówić o spacerach konno, które mieli teraz odbywać we czwórkę. Janina trochę już znużona długimi wieczorami, długiemi nocami, długimi dniami jednostajnymi, monotonnymi, szczęśliwa była z tego projektu, i przez cały tydzień bawiła się przygotowywaniem amazonki.
I rozpoczęły się wycieczki. Jechali zawsze parami, hrabina z Julianem pierwsi, o sto kroków za nimi hrabia z Janiną. Rozmawiali z sobą spokojnie, po przyjacielsku, bo istotnie się zaprzyjaźnili, w bliźszem zetknięciu swych dusz prawych i prostych, pierwsza zaś para mówiła czasem cicho, nieraz wybuchali śmiechem donośnym, nagle zamieniali z sobą spojrzenia, jak gdyby oczy ich miały sobie do powiedzenia rzeczy, o których usta milczały; to znów puszczali się galopem, parci pragnieniem ucieczki, odejścia daleko, bardzo daleko.
Później Gilberta zdawała się wpadać w rozdrażnienie. Jej głos podniesiony dobiegał uszu powolniejszej pary jeźdźców.
A hrabia uśmiechał się, mówiąc:
— Moja żona wstaje czasem z łóżka lewą nogą.
Pewnego wieczora, gdy wracając z przechadzki, hrabina drażniła swą klacz, podcinając ją, to znów hamując nagłem ściągnięciem uzdeczki, kilkakrotnie dał się słyszeć głos Juliana:
— Proszę uważać, proszę uważać, bo panią uniesie.
Odparła
— Tem gorzej; to pana nie obchodzi! — tonem tak dobitnym i twardym, ze słowa jej wyraźnie dźwięczały skroś pola, jak gdyby zawieszone w powietrzu.
Koń stawał dęba, wierzgał, pienił się. Nagle hrabia, zaniepokojony, całą siłą swych potężnych płuc krzyknął:
— Gilberto, uważaj-że!
Wtedy ona jakby na przekór, w przystępie rozdrażnienia kobiecego, na które niema środka, szpicrutą brutalnie uderzyła konia między uszy, a klacz rozwścieczona stanęła dęba, poczem skokiem potężnym rzuciła się naprzód, w największym pędzie mknąc równiną.
Galopem przebiegła łąkę, rzuciła się na pola uprawne, uderzeniem kopyt unosząc, niby kurz, ziemię wilgotną, tłustą, mknąc z taką szybkością, że z trudnością można było rozróżnić wierzchowca i amazonkę.
Julian osłupiały przystanął, wołając rozpaczliwie:
— Pani hrabino, pani hrabino!
Hrabia wydał rodzaj pomruku i pochyliwszy się nad karkiem swego ciężkiego konia, rzucił go naprzód pchnięciem całego swego korpusu; a kierował nim tak zręcznie, podniecając, drażniąc, przynaglając głosem, ruchem, ostrogą, że ogromny jeździec zdawał się nieść ciężkie zwierzę między swemi udami, unosić je, jakby miał się wzbić w powietrze.
Pędzili tak z szybkością niepojętą, pomykając ciągle naprzód, a Janina patrzyła na te dwie sylwetki męża i żony, uciekające, malejące, zacierające się, znikające, jak dwa ptaki lecące za sobą, gubiące się, przepadające na nieboskłonie.
Wtedy Julian zbliżył się wolnym trapem i głosem rozwścieczonym mruknął:
— Ona dziś oszalała!
I oboje ruszyli za przyjaciółmi, galopującymi teraz falistą doliną.
Po kwadransie ujrzeli ich zawracających i rychło się do nich przyłączyli.
Hrabia czerwony, potem zlany, uśmiechnięty, zadowolony, tryumfujący, w niepokonalnej dłoni dzierżył uzdeczkę dygocącego konia żony. Ona blada, z twarzą bolesną, skurczoną, jedną ręką wsparła się na ramieniu męża, jakby miała zemdleć.
Tego dnia Janina zrozumiała, że hrabia szalenie kocha żonę.
W ciągu następnego miesiąca hrabina była wesoła, jak nigdy przedtem. Częściej przyjeżdżała do Peuples, ciągle się śmiała, całując Janinę w porywach czułości. Jak gdyby tajemnicze jakieś upojenie spłynęło na jej życie. Mąż, równie szczęśliwy, nie odrywał od niej oczu, co chwila starając się dotknąć jej ręki, czy sukni, jeszcze bardziej w niej rozkochany.
Jednego wieczora rzekł do Janiny:
— Teraz jesteśmy w pełni szczęścia. Gilberta nie była nigdy taka miła. Nie miewa już złych humorów, ani wybuchów gniewu. Czuję, że mnie kocha, a przedtem nie byłem tego pewny.
I Julian wydawał się zmienionym, weselszym, mniej drażliwym, jak gdyby przyjaźń dwóch rodzin wniosła była do obydwu domów spokój i radość.
Wiosna była niezwykle wczesna i upalna.
Od łagodnych poranków aż do pogodnych, ciepłych wieczorów, słońce pobudzało do kiełkowania całą powierzchnię ziemi. Dokonywał się szybki, bujny rozwój, niepowstrzymany pęd soków żywotnych, potężne odradzanie się natury, jakiego można być świadkiem w pewne lata uprzywilejowane, każące wierzyć w odmładzanie się świata.
Janina czuła się dziwnie oszołomioną tą ogólną fermentacyą życia. Na widok kwiatuszka wśród trawy doznawała nagłego wzruszenia, poddawała się rozkosznej melancholii, długie godziny spędzając w miękkiem rozmarzeniu.
To znów nawiedzały ją wspomnienia czułe pierwszych czasów jej miłości; nie jakoby w sercu jej odradzało się przywiązanie do Juliana, gdyż to się skończyło, skończyło raz na zawsze; tylko że ciało jej, pieszczone ciepłymi podmuchami, pojone zapachami wiosny, ulegało jakiemuś oszołomieniu, jakby odpowiadając na tajemniczy, słodki zew natury.
Lubiła przebywać sama, wystawiać się na promienie słońca, gdy całą jej istotę wypełniały wrażenia nieuchwytne, pogodne, nie budzące żadnych myśli.
Pewnego ranka, gdy była jeszcze pogrążona w drzemce, przeszyła ją nagle wizya, wizya raptowna tego otworu przesłonecznionego wśród ciemnego listkowia, w gaiku koło d’Etretat. — Tam po raz pierwszy uczuła dreszcz, przebiegający jej ciało w pobliżu młodego człowieka, którego wówczas kochała; tu, po raz pierwszy wyszeptał jej trwożne pragnienie swego serca; tu się jej też zdawało, że nagle dotknęła promiennej przyszłości, pieszczonej w jej nadziejach.
I oto zapragnęła ujrzeć znów ten lasek, odbyć do niego pielgrzymkę sentymentalną, przesądną, jak gdyby powrót do tego miejsca mógł coś zmienić w biegu jej życia.
Julian wyjechał już wczesnym rankiem, nie mówiąc dokąd. Kazała więc osiodłać małego siwka od Martinów, na którym teraz czasem jeździła, i wyjechała.
Był jeden z tych dni spokojnych, kiedy najlżejszy nawet podmuch nie porusza żadnej trawki, ni listka; wszystko wydaje się znieruchomiałem po wiek wieków, jak gdyby wiatr był umarł. Rzekłbyś, że nawet owady gdzieś zniknęły.
Spokój żarny, wszechmożny, niepostrzeżenie spływał ze słońca złotawym obłoczkiem; a Janina, kołysana wolnym stępem swego konika, czuła się całkiem szczęśliwą. Od czasu do czasu podnosiła oczy, by spojrzeć na białą chmurkę, co niby kłębek bawełny, lub strzępek oparu, zgubiona, zapomniana, odosobniona, zawisła sama wśród błękitu.
Skierowała się w dolinę, biegnącą aż do morza, zamkniętą łukami skał, zwanych bramą d’Etretat i powoli dojechała do lasku. Powódź światła zalewała wątłą jeszcze zieleń. Rozgiąć dała się za owem miejscem, nie mogąc go odnaleść w labiryncie wąskich ścieżyn.
Nagle, przecinając długą aleję, u samego jej wylotu dostrzegła dwa osiodłane konie, przywiązane do drzewa, i zaraz je poznała: były to wierzchowce Gilberty i Juliana. Samotność zaczynała jej ciążyć; ucieszyło ją tedy to spotkanie niespodziane i podcięła konika, by przyspieszył biegu.
Dojechawszy do dwóch koni cierpliwie czekających, jakby przyzwyczajonych do długich postojów, zaczęła wołać. Nikt jej nie odpowiedział.
Rękawiczka kobieca i dwie szpicruty leżały porzucone na zdeptanym trawniku. Więc siedzieli tu, następnie się oddalili, zostawiwszy konie.
Czekała kwadrans, dwadzieścia minut, zdumiona, nie rozumiejąc, co mogą robić tak długo.
Zsiadła z konia, oparła się o pień drzewa i tak trwała nieruchoma, a dwa ptaszki, nie widząc jej, trzepotały się w trawie, tuż koło niej. Jeden z nich podlatywał raz po raz, okrążał drugiego, tłukł skrzydełkami, kiwał główką, ćwierkając; i nagle się sparzyły.
Janina się zdumiała, jakby na widok rzeczy całkiem nieznanej; po chwili sobie przypomniałła: — Ach, prawda, przecież to wiosna — i równocześnie nasunęła się jej inna myśl, podejrzenie. Znów przeniosła wzrok na rękawiczkę, szpicruty i konie czekające; i nagle skoczyła na siodło z nieprzezwyciężonem pragnieniem ucieczki.
Galopem wracała do Peuples. Umysł jej pracował, rozumował, łączył fakty, przypominał szczegóły. Jak mogła nie domyślić się wcześniej? Jak mogła była nic nie widzieć? Nie zauważyć tak częstej nieobecności Juliana, dawnej jego dbałości o powierzchowność, uśmierzonego nagle humoru? Przypomniała sobie także nerwowe wybuchy Gilberty, jej przesadne przymilania i ten stan błogości, w jakim żyła od pewnego czasu, z czego hrabia tak bardzo się czuł szczęśliwym.
Znów zwolniła biegu konia, bo musi się przecież dobrze zastanowić, a szybka jazda mąci jej myśli.
Gdy pierwsze wzburzenie minęło, serce jej niemal odzyskało spokój, wolne od zazdrości i nienawiści, lecz przepełnione wzgardą. O Julianie wcale nie myślała; z jego strony nic ją dziwić nie mogło; oburzała ją jednak podwójna zdrada hrabiny, jej przyjaciółki. Więc wszyscy ludzie są obłudni, kłamliwi, fałszywi.
— I łzy napłynęły jej do oczu. Niekiedy opłakuje się swe złudzenia równie boleśnie jak drogich umarłych.
Postanowiła jednak udawać, iż nie wie o niczem, zamknąć duszę wszelkim uczuciom, nie kochać nikogo, prócz Pawełka i swych rodziców, a innych znosić z twarzą spokojną.
Wróciwszy do domu, rzuciła się na synka, zabrała go do swego pokoju i przez całą godzinę całowała i pieściła namiętnie, nie mogąc się od niego oderwać.
Julian wrócił na obiad, uśmiechnięty, czarujący, pełen miłych intencyj.
— Czy ojciec i mateczka wcale tu nie przyjadą tego roku? — spytał.
Tak mu była wdzięczną za tę uprzejmość, ze niemal mu wybaczyła odkrycie w lesie; i nagle uczuła gwałtowne pragnienie zobaczenia jak najprędzej tych dwojga istot, najbardziej kochanych obok Pawełka; cały tez wieczór spędziła na pisaniu listu, mającego przyspieszyć ich przyjazd.
Zapowiedzieli się na dwudziestego maja, a był już siódmy.
Oczekiwała ich z potęgującą się niecierpliwością, jak gdyby obok przywiązania córki, czuła jeszcze potrzebę rozgrzania serca obok serc prawych, pomówienia szczerze z ludźmi czystymi, wolnymi od wszelkiej podłości, których życie, wszystkie czyny i myśli i pragnienia były zawsze nacechowane prawością.
Bo czyste jej sumienie odczuwało teraz jakby rodzaj osamotnienia, w otoczeniu tych wszystkich sumień spaczonych; a jakkolwiek rychło nauczyła się udawać i przyjmowała hrabinę z wyciągniętą ręką i uśmiechem, niemniej potęgowało się w niej i rozwijało uczucie pustki i wzgardy dla ludzi; a codzienne zdarzenia z życia, dochodzące ją co dnia ze wsi i okolicy, wzmagały jeszcze jej zniechęcenie i coraz to silniej ogarniającą ją pogardę dla ludzi.
Córka Couillardów miała mieć dziecko i oto przyspieszono ślub. Służąca Martinów, sierota, jest w ciąży; piętnastoletnia dziewczynka ze sąsiedztwa, brzemienna; wdowa, kobieta biedna, szkaradna, kulawa, przezwana gnojkiem, bo tak cuchnęła od brudu, także w ciąży.
Co chwila opowiadano o nowej ciąży lub wybryku dziewczyny, to mężatki, matki rodziny, lub bogatego, szanowanego gospodarza.
Tegoroczna skwarna wiosna zdawała się przyspieszać krążenie soków żywotnych zarówno u ludzi, jak u roślin.
A Janina, której zmysły zgaszone wcale się nie odzywały, a serce udręczone i czuła dusza odczuwały jedynie ciepłe, bujne podmuchy wiosny — rozmarzona, egzaltowana, bez pożądliwości, żyjąca fantazyą a umarła dla potrzeb cielesnych, pełna wstrętu, graniczącego z nienawiścią, dziwiła się tej brudnej zwierzęcości.
Spółkowanie ludzi oburzało ją teraz, jak gdyby było wykroczeniem przeciw naturze; i jeśli miała urazę do Gilberty, to nie dlatego, że jej zabrała męża, lecz że także wpadła w tę zbiorową kałużę.
Ona przecież nie należy do rasy chamskiej, podlegającej niskim instynktom. Jak mogła zapomnieć się taksamo, jak tamte bydlęta?
Tegoż dnia, gdy mieli przyjechać rodzice, Julian odświeżył i spotęgował jej wstręt w tym kierunku, opowiadając z humorem, jako coś zupełnie naturalnego i zabawnego, że piekarz, usłyszawszy wieczorem jakieś szmery w piecu, sądził, że przychwyci łasującego kota, tymczasem przyłapał żonę, która wcale nie była zajęta wsadzaniem chleba.
I śmiejąc się, dodał:
— Piekarz zatkał piec, że omal się nie udusili; dopiero synek piekarski zaalarmował sąsiadów, bo widział, jak matka właziła do pieca z kowalem.
Rozbawiony dodał:
— A to łajdaki! karmią nas miłosnym chlebem. Dalibóg, jakby bajka La Fontaine’a.
Janina nie dotknęła już chleba.
Gdy przed tarasem stanął dyliżans pocztowy, a pogodna twarz barona ukazała się w drzwiczkach, młoda kobieta uczuła w sercu i duszy głębokie wzruszenie, gwałtowny poryw przywiązania, jakiego nigdy przedtem nie zaznała.
Przystanęła jednak jak wryta, niemal omdlała, na widok mateczki. W ciągu sześciu miesięcy zimowych baronowa postarzała się o dziesięć lat. Ogromne jej policzki, zwiotczałe, opadające, spurpurowiały, jakby krwią nabrzmiałe; oko było wygasłe, a gdy chciała wykonać parę kroków, musiano ją podtrzymywać z obydwóch stron; uciążliwy jej oddech stał się świszczący i tak utrudniony, że bolesnem było patrzeć na jej mękę.
Baron, widując ją codziennie, nie zauważył tej zmiany niekorzystnej; a ilekroć się skarżyła na ciągłą duszność i coraz większą ociężałość, odpowiadał:
— Ależ nie, moja droga, zawsze byłaś taką.
Odprowadziwszy rodziców do ich pokoju, Janina cofnęła się do swego i do głębi wstrząśnięta, rozpacznym wybuchnęła płaczem.
Następnie poszła do ojca i rzucając mu się na piersi, z oczyma pełnem i jeszcze łez jęczała:
— Och, jakże mateczka zmieniona! Co jej jest, powiedz, co jej?
Zdziwił się mocno i odparł:
— Tak sądzisz? co znowu? ależ nie! Przecież się z nią nie rozstawałem i zapewniam cię, ze nie widzę żadnej zmiany; taksamo, jak było.
Wieczorem Julian rzekł do żony:
— Z matką twoją krucho. Niedługo już chyba pociągnie.
A gdy Janina wybuchnęła łkaniem, zniecierpliwił się:
— No, przecież nie mówię, że stracona. Ty zawsze musisz być do niemożliwości przesadną. Zmieniona jest, i tyle — jak zwykle w tym wieku.
Po upływie tygodnia przestała o tem myśleć, przyzwyczaiwszy się do nowego wyglądu matki i odsuwając swe obawy, jak człowiek zazwyczaj odsuwa, odrzuca lęk i troski dręczące, wiedziony instynktem egoistycznym, wrodzoną mu potrzebą spokoju.
Baronowa, nie mogąc chodzić, zaledwie przez pół godziny dziennie używała ruchu. Raz tylko przebywała swą „aleję“, poczem niezdolna do dłuższej przechadzki siadała na „swej“ ławce. A gdy po pewnym czasie nie zdołała już nawet dotrzeć do końca alei, prosiła: — Siadajmy już; nie mogę się dziś utrzymać na nogach, z powodu tej mojej hypertrofii.
Przestała się śmiać; chwilami tylko uśmiechała się z rzeczy, które jeszcze zeszłego roku byłyby ją przyprawiły o śmiech spazmatyczny. Zachowała jednak wzrok doskonały; więc całymi dniami odczytywała „Korynnę“ lub „Rozmyślania“ Lamartina; to znów kazała sobie przynosić sekretarzyk z „pamiątkami“. Wysypywała na kolana stare listy, a tak drogie jej sercu, stawiała sekretarzyk na krzesełku, i napowrót, jedną po drugiej, wkładała te swoje „relikwie“, zwolna każdą z nich odczytawszy. A gdy była sama, całkiem sama, całowała niektóre, jak się potajemnie całuje włosy kochanych zmarłych.
Niekiedy Janina wchodząc niespodziewanie, zastawała ją płaczącą, łzami wylewającą swój smutek.
— Mateczko, co tobie? — błagała.
A baronowa westchnąwszy głęboko, odpowiadała:
— To przez te moje relikwie. Człowiek odgrzebuje rzeczy, które były tak dobre, a skończyły się bezpowrotnie! I rozmaici ludzie, o których się nie myślało, znów nagle zmartwychwstają. Jakby się ich widziało, słyszało, tak żywo się jawią w pamięci, a wrażenie jest wstrząsające. Poznasz to później.
Baron przychwytując je nieraz w chwili podobnej melancholii, mruczał:
— Janinko, moja droga, wierzaj mi, spal wszystkie swoje listy, swoje i matki i moje, wszystkie. Nic straszniejszego nad zawracanie człowieka starego do swej młodości. Janina jednak przechowywała również swą korespondencyę, przygotowywała „szkatułkę z relikwiami“, a jakkolwiek całkowicie różna od matki, bezwiednie, prawem dziedziczności przejęła od niej marzycielski sentymentalizm.
Po kilku dniach baron musiał wyjechać dla załatwienia pewnej sprawy.
Czas był bajeczny. Noce ciepłe, migocące miriadami gwiazd, następowały po łagodnych wieczorach, wieczory pogodne po dniach radosnych, a dnie radosne po promiennych świtach. Mateczce się polepszyło, a Janina, zapominając o miłostkach Juliana i obłudzie Gilberty, czuła się niemal szczęśliwą. Cała wieś w pełni kwiecia, przepojona była zapachami; a ocean stale spokojny, lśnił od rana do wieczora, w jasności słońca.
Pewnego popołudnia Janina z Pawełkiem na ręku ruszyła w pole. Spoglądała to na synka, to na zieleń upstrzoną kwieciem rozmaitem, i szczęśliwość bezmierna roztkliwiała jej duszę. Co chwileczka całowała dziecko, namiętnie tuląc je do piersi; to znów upojna jakaś woń wsi, musnąwszy ją znienacka, rozkosznie ją obezwładniała, pogrążając w stanie błogości bezkresnej. I zaczynała marzyć o przyszłości syna. Co z niego będzie? Chwilami pragnęła, by został wielkim człowiekiem, sławnym, potężnym. — To znów wolała, by był skromnym i na zawsze przy niej pozostał, jako przywiązany, czuły syn. Gdy górę brało egoistyczne serce matki, życzyła sobie, by pozostał tylko jej synem, niczem więcej; lecz gdy do głosu dochodził rozsądek, ambicya jej pragnęła, by stał się człowiekiem, o którymby świat coś słyszał.
Usiadła na skraju rowu i zaczęła mu się przyglądać. Wydało się jej, że nigdy go jeszcze nie widziała. I nagłe zdumienie ogarnęło ją na myśl, że maleńka ta istotka urośnie, będzie chodzić krokiem pewnym, może mieć zarost na twarzy i mówić głosem męskim, głębokim.
Zdała dobiegło ją wołanie. Podniosła głowę. To Maryusz biegł ku niej. Pomyślała, że zapewne jacyś goście i podniosła się niezadowolona, że jej przeszkodzono. Chłopak jednak pędził co sił, a zbliżywszy się dostatecznie, krzyknął:
— Proszę pani, bo pani baronowa zachorowała.
Uczuła, jak kropla zimnej wody spłynęła je wzdłuż pleców, i szybkim krokiem, nie wiedząc co się z nią dzieje, ruszyła ku domowi.
Z daleka już dostrzegła ludzi stłoczonych pod wiązem. Rzuciła się naprzód, a gdy tamci się rozstąpili, ujrzała matkę, leżącą na ziemi, z głową wspartą na dwóch poduszkach. Twarz miała całkiem czarną, oczy zamknięte, a pierś dysząca od lat dwudziestu, wcale się nie poruszała. Mamka porwała dziecko z ramion młodej kobiety i odeszła.
Janina przerażona, z obłędnem spojrzeniem, spytała:
— Co się stało? Jak upadła? Posłać po lekarza.
A odwróciwszy się ujrzała księdza, którego niewiadomo kto zawiadomił o wypadku. Pospieszył z pomocą, zakasawszy rękawy sutanny. Ale ocet, ni woda kolońska, ni nacierania, żadnego nie odniosły skutku.
— Trzeba ją będzie rozebrać i położyć do łóżka — rzekł ksiądz.
Dzierżawca Józef Couillard wysunął się pierwszy ze starym Szymonem i Ludwiną. Przy pomocy księdza Picot chcieli przenieść baronową do zamku; gdy ją jednak dźwignęli, głowa opadła w tył, a suknia się rozdarła od ciężaru ciała, które z trudem zdołali dźwignąć. Janina widząc to, zaczęła krzyczeć z przerażenia. Znów złożono na ziemi ciało olbrzymie, bezwładne.
Przyniesiono fotel ze salonu i dopiero usadowiwszy ją, zdołano nakoniec ruszyć z miejsca. Na taras i schody wchodzili krok za krokiem, poczem złożyli ją na łóżku.
Kucharka jeszcze z niej zwlekała suknię, gdy w sam raz, nagle zjawiła się wdowa Dentu, taksam o jak ksiądz „zwęszywszy śmierć“, jak określała służba.
Józef Couillard na oślep skoczył na konia, by zawiadomić lekarza; a gdy ksiądz sposobił się do udzielenia ostatnich sakramentów, pielęgniarka mu szepnęła:
— Niech się ksiądz dobrodziej nie trudzi; już skończyła, ja się na tem znam.
Janina bezprzytomna, błagała o pomoc, nie wiedząc co robić, co stosować, jakich użyć środków. Ksiądz na wszelki wypadek, udzielił rozgrzeszenia.
Dwie godziny spędzono w oczekiwaniu przy tem ciele fioletowem, martwem. Janina na kolanach, łkała konwulsyjnie, szarpana trwogą i bólem.
Gdy w drzwiach ukazał się lekarz, wydało jej się, że oto wchodzi zbawienie, pociecha, nadzieją; rzuciła się ku niemu, jąkając co wiedziała:
— Przechadzała się, jak codziennie... czuła się dobrze... nawet bardzo dobrze... na śniadanie jadła rosół i dwa jaja... nagle upadła... zczerniała, jak pan ją widzi... i już się nie poruszyła... próbowaliśmy wszystkich środków, by ją przywołać do przytomności — wszystkich...
Zamilkła, osłupiała, pochwyciwszy nieznaczny gest pielęgniarki, dającej lekarzowi do zrozumienia, że już skończone. Nie dopuszczając jednak tej myśli, wzbraniając się zrozumieć, trwożnie nalegała na lekarza:
— Czy to bardzo niebezpieczne? sądzi pan,że niebezpiecznie?
Nakoniec rzekł:
— Boję się, że... że... już skończyła. Odwagi, pani, odwagi.
Rozwarłszy ramiona, Janina rzuciła się na matkę.
Julian wrócił do domu. Stał ogłupiały, widocznie rozdrażniony, bez słowa bolu lub żalu, zaskoczony widocznie zbyt szybko, by mógł był odpowiednią przybrać pozę. Mruknął:
— Byłem przygotowany; wiedziałem, że lada dzień to nastąpi.
Następnie wyjął chusteczkę, otarł oczy, klęknął, przeżegnał się, pomruczał i wstając chciał też podnieść żonę. Ona jednak oburącz oplatała zwłoki, prawie leżąc na nich, i bezpamiętnie je całując. Musiano ją gwałtem wyprowadzić z pokoju. Robiła wrażenie obłąkanej.
Po godzinie pozwolono jej wrócić. Żadnej nie było nadziei. Pokój przemieniono już na przybytek śmierci. Julian po cichu rozmawiał z księdzem we framudze okna. Wdowa Dentu, wygodnie rosiadłszy się w fotelu, jako osoba przyzwyczajona do czuwania nad zmarłymi i czująca się dobrze z chwilą wkroczenia śmierci, zdawała się już drzemać.
Noc zapadała. Ksiądz przystąpił do Janiny, ujął ją za ręce, usiłując pokrzepić, zlewając na niepocieszone jej serce falę namaszczonych pociech kościelnych. Mówił o zgasłej, sławiąc ją w wyrazach uroczystych i pełen owego fałszywego smutku księży, dla których trupy są dobrodziejstwem, oświadczył gotowość spędzenia nocy na modlitwie w pokoju zmarłej.
Janina jednak, poprzez spazmatyczny płacz, odmówiła. Chce być sama, całkiem sama, w tę noc ostatniego pożegnania. Zbliżył się Julian.
— Ależ to niemożliwe, zostaniemy oboje.
Głową uczyniła ruch przeczący, nie mogąc wyrzec słowa. Nakoniec wykrztusiła:
— To moja matka, moja matka. Chcę przy niej czuwać sama.
Lekarz szepnął:
— Nie trzeba się jej sprzeciwiać; pielęgniarka może zostać w pokoju sąsiednim.
Ksiądz i Julian się zgodzili, myśląc o wygodnym spoczynku w łóżku. Następnie ksiądz Picot przyklęknął, odmówił modlitwę, podniósł się i wyszedł, mówiąc:
— To była święta kobieta — tym samym tonem, jakim odmawiał „Dominus vobiscum“.
Wówczas wicehrabia zwykłym swym głosem spytał:
— Może coś zjesz?
Janina nie odpowiadała, nie wiedząc nawet, że do niej mówi.
Powtórzył:
— Powinnaś coś zjeść, by się trochę pokrzepić.
Odparła bezprzytomnie:
— Poślij zaraz po ojca.
Wyszedł, by wyprawić posłańca do Rouen.
I została tak pogrążona w bolu obezwładniającym, jak gdyby była czekała tej ostatniej chwili sam na sam, by rzucić się na coraz to wzbierającą falę smutków rozpacznych.
Cienie zaległy komnatę, mrokami swymi przesłaniając zmarłą. Wdowa Dentu snuła się krokiem lekkim, przestawiając, to przygotowując jakieś przedmioty niewidzialne, cichym ruchem pielęgniarki. Następnie zapaliła dwie świece i ostrożnie ustawiła je na stoliczku nocnym, okrytym białą serwetką.
Janina zdawała się nic nie widzieć, nie czuć, nie rozumieć. Czekała, by ją zostawiono całkiem samą. Wrócił Julian; zjadł był obiad i spytał ponownie:
— Nie zjesz czego?
Odmówiła ruchem głowy.
Usiadł z miną raczej zrezygnowaną, niż smutną, milczący.
Siedzieli tak wszyscy troje, zdała od siebie, nieruchomi.
Chwilami pielęgniarka zdrzemnąwszy się, chrapała trochę; i znów się nagle budziła.
Julian wstał wreszcie i zbliżył się do Janiny.
— Chcesz teraz zostać sama?
W bezwiednym porywie ujęła go za rękę:
— Och tak, zostaw mnie samą.
Pocałował ją w czoło i mruknął:
— Od czasu do czasu będę tu przychodził.
I wyszedł z wdową Dentu, która przesunęła swój fotel do sąsiedniego pokoju.
Janina zamknęła drzwi, poczem na oścież rozwarła wszystkie okna. Zaleciał ją ciepły podmuch wieczoru, wnosząc woń świeżego siana. Trawniki skoszone poprzedniego wieczora, ścieliły się spokojnie w świetle księżyca.
Słodkie to wrażenie przepoiło ją bólem, jak krwawa ironia.
Wróciła do łóżka, ujęła jedną z zastygłych, zimnych rąk i zaczęła się wpatrywać w matkę.
Nie była już obrzmiała jak w chwili ataku; zdawała się tylko spać teraz spokojniej, niż kiedykolwiek; a blady płomień świec migocących od podmuchów powietrza, ustawicznie przesuwał cienie po jej twarzy, ożywiając ją niejako, wywołując złudzenie ruchu.
Janina chciwem spojrzeniem chłonęła jej widok, a fala wspomnień z odległego dzieciństwa napływała do jej duszy.
Przypominała sobie odwiedziny mateczki w rozmownicy klasztornej, ruch, jakim jej podawała torebkę pełną ciastek, całe mnóstwo szczególików, fakcików, pieszczot, słów, akcentów, gestów dobrze znanych, przymrużania oczu, gdy się śmiała, głębokiego westchnienia, gdy siadała zadyszana.
I tak trwała, wpatrując się ustawicznie, powtarzając w ogłupieniu bezbrzeżnem:
— Umarła — a słowo to uświadamiało jej całą grozę faktu.
Ta, co tu leży, jej matka... mateczka... pani Adelajda, nie żyje? Już się nie poruszy, nie będzie mówić, ani się śmiać, nie zasiądzie już nigdy do obiadu naprzeciw ojczulka; nigdy już nie powie: dzień dobry, Janinko... Umarła!
Gwoździami zabiją skrzynię i zakopią i wszystko się skończy. Już jej nie zobaczą. Czyż możliwe? Jakto? nie będzie już miała matki? Ta twarz droga, tak dobrze znana, od chwili spojrzenia na świat, kochana od pierwszego wyciągnięcia ramion, ten ogromny upust przywiązania, ta istota jedyna, matka, droższa sercu nad świat cały — i zniknęła. Jeszcze tylko kilka godzin może patrzeć na jej twarz, tę twarz nieruchomą i bez wyrazu; a później nic, nic, prócz wspomnienia.
Padła na kolana w przystępie rozpaczy straszliwej i kurczowo zacisnąwszy ręce na pościeli, ustami wpijając się w łóżko, głosem rozdzierającym, tłumionym przez pościel, krzyczała:
— Och! mamo, mamo, moja biedna mamo!
Po chwili czując, że czepia się jej obłęd, jak w ową noc ucieczki wśród śniegu, zerwała się i pobiegła do okna, by otrzeźwieć, zaczerpnąć powietrza świeżego, innego niż to, wydobywające się z pościeli zmarłej.
Skoszone trawniki, drzewa, wydma, morze w głębi, wypoczywały w ciszy spokojnej, uśpione w czarownej jaśni księżyca. Trochę tego ukojenia wniknęło w duszę Janiny i zwolna łzy zaczęły jej spływać po twarzy.
Znów wróciła do łóżka, usiadła, i ujęła jedną rękę matki, jak gdyby czuwała nad chorą.
Zwabiony światłem świec, owad jakiś wpadł do pokoju. Tłukł o ściany jak piłka, przelatując z jednego kąta w drugi. Janina wyrwana z kręgu swych myśli jego bzdykaniem, podniosła oczy by go zobaczyć, lecz dostrzegła tylko cień jego, majaczący po bieli sufitu.
Po chwili ucichł. Wtedy uszu jej dobiegło lekkie tykanie zegara i jeszcze inny szelest prawie niedosłyszalny. To zegarek mateczki nie przestawał chodzić w sukni, porzuconej na krześle u stóp łóżka. I nagle, dziwny związek między zmarłą a tym mechanizmem, który nie zatrzymał się w swym biegu, odnowił ból kłujący w sercu Janiny.
Spojrzała na zegarek. Było dopiero pół do jedenastej; i nagle zdjął ją lęk okropny przed spędzeniem tu całej nocy.
Zaczęły napływać wspomnienia inne: z własnego jej życia. Rozalia, Gilberta — gorzkie zawody serca. Więc wszystko jest tylko nędzą, zgryzotą, nieszczęściem i śmiercią. Wszystko zawodzi, kłamie, sprowadza cierpienia i łzy. Gdzie znaleść nieco spokoju i radości? W innem zapewne istnieniu? Gdy dusza wyzwoli się z ziemskiej próby. Dusza! Zaczęła dumać nad tą tajemnicą niezgłębioną, poddając się nagle wierzeniom poetyckim, obalonym natychmiast przez inne hypotezy niemniej mętne i nieokreślone. Gdzież jest więc teraz dusza matki? dusza tego ciała martwego i zlodowaciałego? Może bardzo daleko. Kędyś w przestworzu? Ale gdzie? Ulotniła się jak woń zeschłego kwiatu? czy też błąka się gdzieś, jak ptak niewidzialny, po umknięciu z klatki?
Odwołana do Boga? czy rozprószona na los szczęścia wśród istnień nowych, pomieszana z powstającymi dopiero zarodkami bytu?
Może całkiem blisko? W tym pokoju, obok tego martwego, porzuconego przez nią ciała! — I nagle wydało się Janinie, że ją coś zlekka musnęło, jakby tchnienie ducha. Strach ją zdjął, strach potworny, a tak gwałtowny, że nie śmiała się poruszyć, ni odetchnąć, ni odwrócić się, by spojrzeć za siebie. Serce jej biło w przystępie trwogi obłędnej.
W tem owad niewidzialny znów zaczął krążyć i potrącać o ściany. Drgnęła od stóp do głowy, poczem uspokojona nagle, poznawszy bzdykanie uskrzydlonego owadu, wstała i odwróciła głowę. Spojrzenie jej padło na sekretarzyk o głowach sfinksa, na ów sprzęt z relikwiami.
I oto nasunęła się jej myśl dziwna, a słodka: myśl odczytania w tę noc ostatnią, niby nabożnej jakiejś księgi, tych starych listów, drogich sercu zmarłej. Wydało jej się, że spełni tem obowiązek subtelny, święty, coś prawdziwie dziecięcego, co na drugim świecie sprawi mateczce radość.
Były to stare listy jej dziadka i babki, zgoła jej nieznane. Oto poda im rękę poprzez zwłoki ich córki, zjednoczy się z nimi w tę noc żałobną, wspólnem niejako cierpieniem, stworzy łańcuch tajemny miłości między owymi dawno zmarłymi, tą, która dziś odeszła, i sobą, pozostałą jeszcze na ziemi.
Wstała, otworzyła szufladkę sekretarzyka i od samego spodu wydobyła dziesiątki pakiecików pożółkłych, powiązanych i ułożonych jedne na drugich.
Złożyła je na łóżku, na łonie baronowej, przeczuleniem sentymentalnem wiedziona, i zabrała się do czytania.
Stare epistoły, mieszczące się zazwyczaj w sekretarzykach familijnych — epistoły, tchnące ośmnastym wiekiem.
Nagłówek pierwszego brzmiał: „Moje kochanie“, innego: „Moja córeczko ukochana“, to znów: „Moje maleństwo“, „Moja pieszczotko“, „Moja ubóstwiana córeczko“, „Moje drogie dziecko“, „Moja kochana Adelajdo“, zależnie od tego, czy zwracały się do dziewczynki, dorosłej dziewczyny, lub później do młodej kobiety.
A wszystko to przepojone tkliwością gorącą, czystą, pełne tysiąca drobnostek intymnych, tych wielkich a prostych wydarzeń ogniska domowego, tak śmiesznych dla ludzi obcych: „ojciec przeziębiony; Hortensya sparzyła się w palec; Burek zdechł; ścięto jodłę po prawej stronie baryery; matka zgubiła modlitewnik, wracając z kościoła; kto wie, czy go jej nie skradziono“...
Była też mowa o ludziach nieznanych Janinie, lecz których nazwiska żyły niejasno w jej pamięci, z czasów dzieciństwa.
Wzruszały ją te szczegóły, wydające się jej niejako rewelacyami, jak gdyby oto wstępowała w życie minione, tajemne, w intymne życie mateczki.
Spojrzała na nieruchome ciało i nagle zaczęła czytać głośno, czytać dla tej zmarłej, jakby pragnęła ją rozerwać, pocieszyć.
A zwłoki zastygłe zdawały się doznawać szczęścia.
Jeden po drugim odkładała listy odczytane u stóp zmarłej, postanawiając złożyć je do trumny, jak się składa kwiaty.
Rozwiązała drugi pakiecik. Inny znów charakter pisma.
Zaczęła czytać. „Nie mogę już żyć bez Twej pieszczoty. Kocham Cię do szaleństwa“.
Nic więcej; i bez podpisu.
Odwróciła papier, nie rozumiejąc, co ma znaczyć. Adres brzmiał: „Jaśnie Pani baronowa Le Perthus des Vauds“.
Rozłożyła następny.
„Przyjdź dziś wieczór po jego odejściu. Będziemy mieć jedną bodaj godzinę. Ubóstwiam Cię“.
W innym znów: „Spędziłem noc w tęsknocie obłędnej. Obejmowałem Twe ciało, usta me dotykały Twoich, oczy nasze łączyły się wzajem. A równocześnie ogarniała mnie rozpacz taka, że gotów byłem rzucić się z okna na myśl, ze w tejże chwili on spoczywa przy Tobie i może Cię posiąść, kiedy tylko zechce“...
Janina oszołomiona, nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
Co to jest? Do kogo, dla kogo, od kogo te słowa miłosne?
Czytała dalej, raz po raz natrafiając na namiętne wyznania, prośby o schadzki z zaleceniem ostrożności i na końcu każdego listu stale powtarzające się cztery słowa: „Przedewszystkiem spal ten list“.
Nakoniec odczytała bilet banalny, przyjęcie zaproszenia na obiad, temsamem jednak pismem, i podpis: „Paweł d’Ennemare“, tem sam, którego baron dotychczas wspominał: „Mój biedny, stary przyjaciel“, a którego żona była najserdeczniejszą przyjaciółką baronowej.
I nagle przez głowę Janiny przemknęło podejrzenie, które w okamgnieniu przeobraziło się w pewność. Tak, to był kochanek matki.
Bezprzytomna, nie wiedząc, co się z nią dzieje, gwałtownym ruchem odtrąciła te papiery haniebne, niby jadowitego robaka, któryby na nią wpełznął; skoczyła ku oknu i wybuchnęła płaczem straszliwym, bezwiednie wyrzucając krzyki, rozdzierające jej krtań. Po chwili całkowicie złamana, osunęła się pod ścianą i ukrywaszy twarz w firance, by zdusić jęki bolesne, łkała, w rozpaczy bezbrzeżnej pogrążona.
Byłaby tak może spędziła całą noc, lecz na odgłos kroków w pokoju sąsiednim, jednym skokiem zerwała się na równe nogi. Może ojciec? A tu te listy wszystkie, porzucone na łóżku i podłodze! Wystarczyłoby mu przeczytać jeden! I dowiedziałby się!
Skoczyła i oburącz zagarnąwszy pożółkłe papiery, listy dziadków i kochanka, i te, których nie czytała, i te, które jeszcze związane spoczywały w szufladzie sekretarzyka, wszystkie rzuciła na kominek. Następnie wzięła z nocnego stolika płonącą świecę i podpaliła stos listów. Buchnął płomień wysoki, zalewając pokój, łoże i zwłoki światłem żywem, podrygującem, na białym baldachimie łoża rysując czarne, drżące kontury zastygłej twarzy i linie olbrzymiego ciała, osłoniętego prześcieradłem.
Gdy w głębi ogniska pozostała już tylko kupa popiołu, wróciła do okna, jak gdyby nie śmiejąc już pozostać przy zmarłej, i znów zaczęła płakać, z twarzą ukrytą w dłoniach, zawodząc skargą rozpaczną:
— Och, moja biedna mamo, moja biedna mamo!
W tem przeszyła ją myśl okrutna:
— Gdyby tak mateczka nie była martwa, a tylko w śnie letargicznym pogrążona, gdyby nagle dźwignęła się i przemówiła? Czy odkrycie strasznej tajemnicy nie osłabiłoby jej miłości? Czy mogłaby, jak przedtem, zbożnie całować jej usta? I kochać ją temsamem uczuciem czystem, świętem? Nie! Niemożliwe! I myśl ta rozdzierała jej serce.
Noc bladła, gwiazdy dogasały; nadchodziła chłodna godzina świtu. Księżyc, zsunąwszy się na skraj nieboskłonu, miał lada chwila zsunąć się w morze, którego całą powierzchnię perłowem wygładzał lśnieniem.
W okamgnieniu odżyło w Janinie wspomnienie owej pierwszej nocy, spędzonej przy oknie, po przybyciu z klasztoru do Peuples. — Jakież to wszystko odległe, zmienione, jak przyszłość wydawała się jej wówczas zgoła odmienną!
A oto niebo zaczyna przybierać barwę różową, radosną, zakochaną, czarowną. Stała zdumiona, jakby wobec nieznanego dotąd zjawiska, zapatrzona w ten promienny rozbłysk dnia, zadając sobie pytanie, czy możliwem jest, by na ziemi, gdzie podobne wstają zorze, nie było radości, ni szczęścia.
Szelest u drzwi wstrząsnął nią od stóp do głowy.
Wszedł Julian.
Spytał:
— I cóż? czy nie jesteś zbyt zmęczona?
Wyjąkała:
— Nie — szczęśliwa, że nie jest już sama.
— Idź się teraz położyć — rzekł.
Powoli ucałowała matkę, pocałunkiem cichym, bolesnym, rozdzierającym jej serce, i wyszła do swego pokoju.
Dzień upłynął na smutnych tych zajęciach, jakie nakłada śmierć.
Baron wrócił wieczorem. Długo płakał.
Pogrzeb odbył się nazajutrz.
Po raz ostatni dotknąwszy ustami zlodowaciałego ciała, ubrawszy matkę po raz ostatni, Janina po zagwożdżeniu trumny, wyszła.
Zaczęli się zjeżdżać goście.
Pierwsza przybyła Gilberta i z łkaniem rzuciła się na szyję przyjaciółki.
Przez okno widać było karety, zwolna wjeżdżające na dziedziniec. I echo głosów dolatywało z ogromnego westybulu. Kobiety w czerni, nieznane Janinie, wchodziły do pokoju jedna po drugiej. Markiza de Coutelier i wicehrabina de Briseville podeszły, by ją ucałować.
Nagle zauważyła, że ciotka Liza przesuwa się koło niej. Uścisnęła ją tak gorąco, że stara panna omal nie zemdlała.
Wszedł Julian, w głębokiej żałobie, elegancki, z miną pełną godności, zadowolony z tego napływu gości.
Przemówił cicho do żony, pytając o coś, i tonem poufnym dodał:
— Stawiła się cała szlachta; bardzo dobrze.
I znowu wyszedł, głęboki ukłon złożywszy damom.
Tylko ciotka Liza i Gilberta zostały przy Janinie podczas ceremoniału pogrzebowego.
Hrabina bezustannie ściskała przyjaciółkę, powtarzając:
— Moja biedna kochana, moja biedna kochana!
Hrabia de Fourville, przyjechawszy po żonę, płakał, jak gdyby sam był stracił matkę.

II.

Nastały dni bardzo smutne, owe dni żałoby w domu, opustoszałym przez zniknięcie członka rodziny, dni, siejące cierpienie na widok każdego przedmiotu, który służył był nieboszczce. — Co chwila pada na serce jakieś wspomnienie i dręczy. Oto jej fotel, parasolka zostawiona w przedpokoju, jej szklanka, której pokojówka jeszcze nie uprzątnęła! W każdym pokoju wałęsają się jakieś przedmioty: jej nożyczki, rękawiczka, tom, którego kartki noszą ślady jej ociężałych palców, tysiączne drobiazgi, przybierające znaczenie bolesne, jako przypomnienie tysiącznych drobnych wydarzeń.
I prześladuje cię głos istoty zmarłej, zdaje ci się, że go słyszysz; pragnąłbyś uciec niewiadomo dokąd, by położyć koniec temu opętaniu, lecz zostajesz, gdyż zostają też inni i cierpią także.
Pozatem dławiło Janinę także wspomnienie przypadkowego odkrycia. Myśl ta ciążyła jej straszliwie, a serce zmiażdżone, nie mogło się wyleczyć. Dotychczasowe jej osamotnienie spotęgowało się jeszcze pod wpływem potwornej tej tajemnicy; z ostatniem zaufaniem zapadła się też ostatnia jej wiara.
Ojciec po pewnym czasie wyjechał, czując potrzebę ruchu, zmiany powietrza, wyjścia z mrocznego kręgu cierpienia, w które coraz to więcej się pogrążał.
A wielki dom, świadek znikania od czasu do czasu któregoś ze swych panów, wrócił do dawnego, regularnego trybu życia.
Później zachorował Pawełek. Janina najzupełniej straciła głowę; przez dwanaście nocy nie spała i przez cały czas choroby dziecka prawie nic nie brała do ust.
Ozdrowiało; lecz ona nie zdołała się otrząsnąć z myśli straszliwej, że mogło było umrzeć. Coby ona wówczas poczęła? coby się z nią stało? I zwolna zrodziło się w jej sercu pragnienie nieokreślone posiadania drugiego dziecka. Poczęła o tem marzyć, poddając się dawnym swym rojeniom, że musi mieć koniecznie dwoje dzieci, synka i córeczkę.
— Myśl ta opętała ją całkowicie.
Wszelako od wypadku z Rozalią, żyła z mężem w separacyi. Zbliżenie w danych warunkach wydawało się wręcz niemożliwem. Julian kochał inną kobietę; o tem wiedziała, przytem na samą myśl znoszenia znów jego pieszczot, wstręt ją ogarniał nieprzezwyciężony.
Gotowaby się jednak przezwyciężyć, tak gorąco pragnęła raz jeszcze zostać matką; nie miała jednak wyobrażenia, jakby nawiązać ponownie stosunek małżeński. Umarłaby ze wstydu, zadnim pozwoliłaby mu odgadnąć swe pragnienia, a on zdawał się wcale o niej nie myśleć.
Może byłaby się zresztą wyrzekła, lecz oto każdej nocy śniła się jej córeczka. Widziała ją, bawiącą się z Pawełkiem pod wiązem, a wtedy porywała ją chęć szalona, by wstać i bez słowa wsunąć się do sypialni męża. Dwukrotnie nawet podeszła już do drzwi, lecz zawróciła, wstydem zdjęta, z gwałtownie bijącem sercem.
Baron wyjechał, mateczka nie żyła; nie miała już nikogo, kogo mogłaby się poradzić, zwierzyć ze swych tajemnic najskrytszych.
Postanowiła tedy udać się do księdza Picot i pod pieczęcią spowiedzi powierzyć mu swe trudne zamiary.
Zastała go czytającego brewiarz w ogródku, pełnym drzew owocowych.
Po kilku minutach rozmowy o tem i owem wyjąkała, czerwieniejąc:
— Chciałabym się wyspowiadać.
Osłupiał, poprawił okularów, by się jej lepiej przyjrzeć, wreszcie się zaśmiał:
— Sądzę jednak, że zbyt ciężkich grzechów pani mieć nie będzie.
Zmieszała się do reszty i odparła:
— Nie; chciałabym tylko poprosić o radę, o radę... tak... tak... przykrą... że nie śmiem o tem mówić.
W jednej chwili zmienił swą minę dobroduszną na wyraz uroczysty.
— A zatem, moje dziecko, przejdźmy do konfesyonału.
Ale ona go powstrzymała, niezdecydowana, czując nagle pewne skrupuły mówienia o tych rzeczach krępujących w uroczystej ciszy pustego kościoła.
— Albo... nie... proszę księdza proboszcza... ja mogę... mogę... ostatecznie powiedzieć tu, co mnie sprowadza. Możebyśmy usiedli tam, w altance?
Powolnym krokiem zmierzali ku altance. Ona szukała słów, jakby się tu wyrazić, jak zacząć. Usiedli.
A wtedy, jakby się spowiadając, zaczęła:
— Mój ojcze...
Zawahała się, znów zaczęła:
— Mój ojcze... — i zamilkła, całkiem już pomieszana.
Czekał, z rękami splecionemi na brzuchu.
Widząc jej zakłopotanie, dodawał jej odwagi
— I jakże, moje dziecko, trzeba ostatecznie wypowiedzieć! No, śmiało!
Powzięła decyzyę, jak tchórz, rzucający się w niebezpieczeństwo:
— Mój ojcze, chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko...
Nie odpowiadał, nie zrozumiawszy, o co chodzi.
Więc zaczęła tłómaczyć, gmatwając słowa, w najwyższem pomieszaniu:
— Jestem teraz całkiem sama na świecie; ojciec mój nie utrzymuje z mężem żadnych stosunków; matka umarła, a... a...
Całkiem cicho, wzdrygnąwszy się, zakończyła:
— Niedawno omal nie straciłam syna! I co byłoby się ze mną stało?...
Zamilkła.
Ksiądz, całkiem zdezoryentowany, patrzył na nią pytająco.
— A zatem? O co właściwie chodzi?
Powtórzyła:
— Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko.
Uśmiechnął się, przyzwyczajony do tłustych żartów z wieśniakami, którzy się wcale wobec niego nie krępowali, i złośliwie kiwając głową, odparł:
— Myślę, że to tylko od pani zależy.
Podniosła na niego swe niewinne oczy i jąkając się z zakłopotania, mruczała:
— Ależ... ależ... ksiądz pojmie, że... że... od tej historyi... z tą dziewką... mąż i ja... żyjemy... żyjemy... w separacyi.
Przyzwyczajony do rozwiązłych obyczajów wiejskich, zdziwił się tem odkryciem; poczem błyskawicznie zdawał się odgadywać pragnienie młodej kobiety.
Spojrzał na nią z pod oka, pełen wyrozumiałości i współczucia dla jej cierpienia.
— Tak; rozumiem doskonale. Pojmuję, że to... wdowieństwo musi pani ciążyć. Pani młoda, zdrowa. Całkiem to naturalne, całkiem naturalne.
Zaczął się uśmiechać, patrząc na wszystko z punktu widzenia niewybrednego chłopskiego kaznodziei i klepiąc Janinę po ręce, dodał:
— To pani dozwolone, najzupełniej, a nawet zalecone przykazaniem. Sprawy ciała wymagają jedynie sakramentu małżeńskiego.
— A pani przecież mężatka. Więc nie po to, by skrobać rzepę.
W pierwszej chwili ona znów nie rozumiała jego aluzyj, lecz pojąwszy nakoniec, oblała się krwawym rumieńcem i do głębi przejęta, ze łzami w oczach zawołała:
— Och, księże proboszczu, co też ksiądz mówi? co myśli? Ja przysięgam... przysięgam...
Łkanie zdławiło jej głos.
Zdumiony, zaczął ją uspokajać:
— Ależ ja nie chciałem pani wyrządzić przykrości. Trochę żartowałem, a to przecież wolno, gdy się mówi szczerze. Może pani jednak na mnie liczyć. Pomówię z panem Julianem.
Nie wiedziała już, co powiedzieć. Chciała się teraz cofnąć, podziękować mu za pośrednictwo, wydające się jej niezręcznem i niebezpiecznem, lecz nie śmiała.
I szybko wybiegła z altany, mruknąwszy:
— Dziękuję księdzu proboszczowi.
Tydzień upłynął. Żyła w ustawicznej trwodze i niepokoju.
Pewnego wieczora przy obiedzie, Julian przyglądał się jej tak jakoś dziwnie, z lekkim półuśmiechem na ustach, jaki u niego widywała, ilekroć z kogo podrwiwał. A wobec niej zachowywał się nawet z pewnym odcieniem niedostrzegalnie ironicznej galanteryi; następnie przechadzając się długą aleją mateczki, szepnął jej do ucha:
— Podobno się przepraszamy?
Nic nie odrzekła. Patrzyła na ziemię, biegnąc oczyma za prostą linią, wyżłobioną wśród trawy i coraz już mniej widoczną. To ślad ociężałej nogi baronowej, zacierający się taksamo jak wspomnienia.
Janina czuła, jak serce się w niej kurczy, smutkiem bezbrzeżnym zalane; czuła się tak całkiem samotną i daleką od całego świata.
A Julian podjął:
— Co do mnie, to jestem najzupełniej zadowolony. Nie chciałem ci się tylko narzucać.
Słońce zachodziło, powietrze było ciche, łagodne. Janinę dławiły łzy, potrzeba wylania serca przed przyjacielem, potrzeba pieszczoty i ulżenia swemu cierpieniu. — Łkanie rozdarło jej pierś. Otworzyła ramiona i padła na pierś Juliana.
I zaczęła płakać.
Zdziwiony, patrzył na jej włosy, nie mogąc widzieć twarzy, ukrytej na jego piersi. Sądził, że kocha go jeszcze, i na karczku jej złożył łaskawy pocałunek.
Wrócili do domu, nie zamieniwszy słowa. On wszedł za nią do pokoju i spędził z nią noc.
I rozpoczął się dawny stosunek małżeński. On spełniał niejako obowiązek, który mu jednak nie był nieprzyjemnym; ona znosiła konieczność wstrętną i przykrą, postanawiając uwolnić się od niej raz na zawsze, gdy tylko zajdzie w ciążę.
Rychło jednak zauważyła, że pieszczoty męża były inne, niż dawniej. Były może bardziej wyrafinowane, lecz mniej namiętne. Zachowywał się jak ostrożny kochanek, a nie jak spokojny mąż.
Zdziwiona, zaczęła go obserwować i doszła do przekonania, że przerywa uścisk w chwili, poprzedzającej zapłodnienie.
I pewnej nocy, przyciskając usta do jego ust, szepnęła:
— Czemu nie dajesz mi się całkowicie, jak dawniej?
Odparł szydersko:
— U licha, bo nie chcę cię znów zapłodnić.
Zadrżała.
— Czemu nie chcesz mieć więcej dzieci?
Obezwładniony zdumieniem spytał:
— Co? co mówisz? czyś oszalała? Drugie dziecko? Ach! dziękuję! Aż nadto tego jednego do pisków i zamęczania całego domu. A kosztuje też dostatecznie. Drugie dziecko! Jeszcze czego!
Oplotła go ramionami, całowała, tuliła miłośnie, szepcząc:
— Och, błagam cię, jeszcze raz tylko pozwól mi zostać matką.
Ale on się rozgniewał, jak gdyby go była obraziła.
— Ty chyba głowę tracisz. Daj mi pokój z twemi głupstwami, proszę bardzo.
Zamilkła, postanawiając jednak podstępem zdobyć szczęście, o którem marzyła.
Próbowała więc przedłużać jego pieszczoty, udając namiętne upojenie, oplatając go ramionami w uniesieniu miłosnem, którego nie odczuwała. Używała wszelkich sposobów, lecz on pozostał panem siebie i ani raz się nie zapomniał.
Więc coraz bardziej trawiona pragnieniem zaciekłem, doprowadzona do ostateczności i gotowa na wszystko, by tylko osiągnąć swój cel, znów się zwróciła do księdza Picot.
Kończył właśnie śniadanie; był bardzo czerwony, gdyż po jedzeniu stale mu krew uderzała do twarzy.
Zobaczywszy ją, zawołał:
— I cóż? radbym się dowiedzieć o wyniku pośrednictwa.
Zdecydowana już teraz i bez trwożnej wstydliwości, odparła natychmiast:
— Mąż nie życzy sobie więcej dzieci.
Zwrócił się do niej, żywo zainteresowany, z ciekawością księdza, gotowego rozgrzebywać tajemnice łoża małżeńskiego, uprzyjemniające mu obowiązki spowiednika.
Spytał więc:
— Jak to? Mimo postanowienia zmieszała się mocno, tłómacząc:
— No... poprostu... nie chce... nie chce... uczynić mnie matką.
Ksiądz zrozumiał, znając się na tych rzeczach; i począł jej zadawać pytania najbardziej szczegółowe, z łakomą żądzą człowieka poszczącego.
Zamyślił się na chwilę, poczem głosem spokojnym, jak gdyby mówił o dobrze zapowiadających się zbiorach, nakreślił jej zręczny plan postępowania, ustanawiając punkt po punkcie:
— Moje dziecko, jeden tylko pozostaje sposób. Musi mu pani wmówić, że jesteś w ciąży, a wtedy przestanie się opanowywać i naprawdę panią zapłodni.
Poczerwieniała wyżej uszu, lecz zdecydowana na wszystko, spytała:
— A jeśli mi nie uwierzy?
Ksiądz znał dobrze sposoby na mężczyzn.
— Niech pani wszystkim rozpowiada o swej ciąży, aż i on nakoniec uwierzy.
I jakby samemu sobie chciał udzielić rozgrzeszenia za podsunięcie jej tego fortelu, dodał:
— Pani jest w swem prawie; Kościół uświęca tylko ten stosunek między mężczyzną a kobietą, którego celem jest potomstwo.
Zastosowała się do tej przebiegłej rady i w dwa tygodnie później powiedziała Julianomwi, ze zdaje się jej, iż zaszła w ciążę.
Zerwał się na równe nogi.
— Niemożliwe! to nieprawda!
Podała powody swego przypuszczenia. Te go jednak uspokoiły.
— Ba! zaczekaj. To niemożliwe.
Odtąd zapytywał ją codziennie:
— I cóż?
A ona codziennie odpowiadała:
— Nie, jeszcze nie. Prawie na pewno mogę twierdzić, że jestem w ciąży.
Zaczął się on znów niepokoić, w równym stopniu zdumiony jak zrozpaczony i wściekły.
Powtarzał:
— Nie mogę zrozumieć, wprost nie mogę zrozumieć. Niech mnie powieszą, jeśli wiem, jak to się stać mogło.
Po miesiącu zaczęła na wszystkie strony rozgłaszać wielką nowinę, przez dziwnie skomplikowane uczucie wstydu pomijając jedną tylko hrabinę Gilbertę.
W pierwszej chwili zaniepokojenia Julian przestał się do niej zbliżać; po pewnym jednak czasie rozmyślił się i oświadczywszy z wściekłością: — O to gość mocno niepożądany! — znów zaczął odwiedzać sypialnią żony.
Przewidywania księdza ziściły się w zupełności. Zaszła w ciążą.
Pełna radości bezprzytomnej, zamykała teraz co wieczora drzwi swej sypialni, w porywie wdzięczności ku bóstwu nieznanemu ślubując odtąd czystość dozgonną.
I znów czuła się prawie szczęśliwą, dziwiąc się w duszy, że tak szybko ukoił się jej ból po śmierci matki. Sądziła, że nic nie zdoła jej pocieszyć, a oto po upływie dwóch miesięcy rana krwawiąca się zabliźnia. Pozostała tylko łagodna melancholia, niby cień smutku, przesłaniający dalsze jej życie.
— Nic jej już spotkać nie może. Dzieci urosną, będą ją kochać i zestarzeje się spokojna, zadowolona, wcale się nie troszcząc o męża.
Z końcem września ksiądz Picot przyszedł złożyć wizytą ceremonialną, przybrany w nową sutanną, noszącą dopiero jednotygodniowe ślady plam; przyszedł przedstawić swego następcą, księdza Tolbiaca. Był to ksiądz młodziutki, chudy, maleńkiego wzrostu, mówiący pompatycznie, o oczach podkrążonych i zapadłych, świadczących o duszy gwałtownej.
Starego księdza zamianowano dziekanem w Goderville.
Myśl rozstania ze starym księdzem przejęła Janinę smutkiem prawdziwym. — Osoba tego poczciwca łączyła się z wszystkiemi jej wspomnieniami. On jej dawał ślub, on chrzcił Pawełka, on pochował baronową. Nie wyobrażała sobie tej miejscowości bez obwisłego brzucha księdza Picot, krążącego wśród zagród wiejskich i szczerze go lubiła za jego szczerość i pogodne usposobienie.
Mimo awansu, nie wydawał się uradowanym.
— Dużo mnie to kosztuje, bardzo dużo, pani hrabino. Ośmnaście lat tu przeżyłem. Parafia niewiele przynosi, a ludzie też nic godnego... Mężczyźni mało się liczą z religią, a kobiety, jak pani wie, całkiem nieobyczajne. — Żadna dziewczyna nie przyjmie sakramentu małżeńskiego, dopóki nie odbędzie wpierw pielgrzymki do Notre Dame du Gros Ventre, a kwiat pomarańczowy bardzo tu nie drogi. Mimo to ich kocham.
Nowy proboszcz czerwienił się, wykonując gesty zniecierpliwienia.
Zawołał porywczo:
— O, ja to wszystko zmienię!
Miał minę popędliwego dzieciaka, drobniutki, chudy, w swej sutannie wytartej, lecz czystej.
Ksiądz Picot spojrzał nań z ukosa, jak to zwykł czynić w chwilach wesołości i odparł:
— A ja wam mówię proboszczu, że chcąc temu położyć koniec, musielibyście wszystkich swych parafian zakuć w łańcuchy; a i toby nie pomogło.
Mały księżyna odparł tonem stanowczym:
— Zobaczymy!
Stary ksiądz się uśmiechnął i zażył szczyptą tabaki.
— Wiek was ostudzi, proboszczu, no i doświadczenie; tymczasem jednak oddalicie od kościoła ostatnich wiernych. Bo uważajcie: ludzie tutejsi są wierzący, ale uparci jak kozły. Co do mnie, to ilekroć zauważę w kościele dziewczyną zbyt rozłożystą, mówią sobie:
— Pomnoży twą parafią jeszcze o jedną owieczką — i staram się ją wydać za mąż. Bo widzicie, od błądzenia ustrzedz ją nie zdołacie; natomiast możecie odszukać chłopaka i zapobiedz, by porzucił matką swego dziecka. Połącz ich ślubem, proboszczu, tak, połącz ich ślubem, a do innych spraw się nie wtrącaj.
Nowy ksiądz odparł szorstko:
— Inne mamy pojęcia; na nic się nie zda dysputa.
A ksiądz Picot odwrócił rozmową i zaczął żałować swej wsi, morza, na które spoglądał z okien plebanii, dolinek lejkowatych, któremi się przechadzał, odmawiając modlitwy i patrząc na przemykające w dali okręty.
P o chwili obaj księża odeszli. Stary uściskał Janinę, z trudem powstrzymującą łzy.
Po tygodniu znów przyszedł ksiądz Tolbiac. Mówił o reformach, jakie zaprowadzał, niby monarcha obejmujący rządy kraju. Następnie prosił wicehrabinę, by nie omieszkała przyjść na nabożeństwo niedzielne i w każde święto przystępowała do spowiedzi.
— Pani i ja — mówił — jesteśmy głowami parafii; powinniśmy nią rządzić i świecić przykładem. Musimy działać ręka w rękę, by zdobyć władzę i szacunek. Gdy kościół i zamek się połączą, chata musi się nas bać i być posłuszną.
Religijność Janiny zasadzała się całkowicie na uczuciu; miała tę wiarę marzycielską, jaką przeważnie zachowują kobiety, a pewne obowiązki religijne spełniała raczej z przyzwyczajenia wyniesionego z klasztoru, gdyż krytyczne sądy barona dawno już obaliły dziecinne jej wierzenia.
Ksiądz Picot zadowalniał się tem, co mu dać mogła i nigdy nie strofował. Jego następca natomiast, zauważywszy jej nieobecność na nabożeństwie niedzielnem, przybiegł odrazu, zaniepokojony i surowy.
Nie miała zamiaru zrywać z plebanią; postanowiła jednak okazać się gorliwą przez pierwsze tylko tygodnie — li z grzeczności dla księdza.
Zwolna jednak zaczęła się przyzwyczajać do kościoła, uległszy wpływowi tego chuderlawego księdza, nieskazitelnego i władczego. Mistyk, podobał jej się swą egzaltacyą i zapałem. Poruszał w niej struny poezyi religijnej, utajonej w duszy każdej kobiety. Jego nieprzystępna surowość, pogarda dla rzeczy świeckich i zmysłomwych, niechęć do zajęć ludzkich, miłość Boga, niedoświadczenie młodzieńcze i skrajne, słowa twarde i nieugięta wola, nasuwały Janinie myśli o pierwszych męczennikach; i ona, znająca już smutek i rozczarowanie, pozwoliła się opanować surowemu fanatyzmowi tego dziecięcego zastępcy niebios.
Wiódł ją do Chrystusa pocieszyciela, ukazując, że głęboka rozkosz wiary koi wszystkie cierpienia; a ona klękała w konfesyonale, korna, uległa, czując się małą i słabą wobec tego kapłana, wyglądającego na piętnastoletniego chłopczynę.
Niebawem jednak znienawidziła go cała wieś.
Twardy i nieugięty dla siebie samego, wobec drugich okazywał się nieubłaganym. A największy gniew i oburzenie wywoływały w nim sprawy miłosne. W kazaniach swych mówił o nich z uniesieniem, w słowach rubasznych, przekazanych zwyczajem kościelnym, na chłopskie swe audytoryum miotając istne gromy przeciw pożądliwości; cały drżący z gniewu, tupiąc nogami, opętany obrazami, wywołanymi gniewnym swym szałem.
Chłopcy dorośli i dziewczęta ukradkiem rzucali sobie w kościele ponure spojrzenia; a starzy wieśniacy, lubiący w tych sprawach żartować, wyszedłszy z kościoła w towarzystwie synów w błękitnych bluzach i żon w czarnych mantylach, głośno potępiali brak wyrozumiałości księżyny. Cała okolica była wzburzona.
Opowiadano sobie wzajem o surowych pokutach, jakie nakładał przy konfesyonale, a gdy w dodatku zaczął odmawiać rozgrzeszenia dziewczętom o wątpliwej dziewiczości, do oburzenia przyłączyło się szyderstwo. Śmiech rozlegał się w kościele w uroczyste święta, gdy młodzież zamiast przystępować z innymi do komunii, nie ruszała się z ławek.
Niebawem zaczął tropić kochanków, by udaremniać ich schadzki, niby gajowy tropiący kłusowników. Polował na nich w noce księżycowe wzdłuż rowów, za stodołami, wśród zarośli trzciny nadbrzeżnej, na stokach pagórków.
Razu pewnego dostrzegł parkę, która na jego widok wcale nie zmieniła pozycyi; oplatając się ramionami, młodzi szli wyboistym parowem, zamieniając pocałunki.
Ksiądz krzyknął:
— Dość tego, gbury obrzydłe!
Chłopiec odwrócił się i odparł:
— Niech się ksiądz zajmuje swemi sprawami, a nie miesza do cudzych.
Ksiądz podjął kilka kamieni i rzucił na nich jak na psów.
Uciekli oboje ze śmiechem, a w najbliższą niedzielę ksiądz wobec wszystkich zgromadzonych wymienił w kościele ich nazwiska.
Od tego czasu wszyscy młodzi wieśniacy zaprzestali chodzić do kościoła.
Każdego czwartku ksiądz bywał w zamku na obiedzie, a nieraz też wśród tygodnia przychodził na rozmowę do swej penitentki. Egzaltowała się taksamo jak on, dysputowała o rzeczach niemateryalnych, posługując się całym skomplikowanym starym arsenałem sporów religijnych.
Przechadzali się oboje długą aleją baronowej, mówiąc o Chrystusie i apostołach, Świętej Dziewicy i Ojcach Kościoła, jak gdyby ich byli znali. Chwilami przystawali, zadając sobie pytania głębokie, które spowodowywały rozmaite dywagacye mistyczne; u niej były to poetyzujące rozważania, strzeliste wzloty w niebo; u niego, jako ściślejszego, wykłady zaprzysiężonego doktrynera, któryby z matematyczną ścisłością usiłował dowieść kwadratu koła.
Julian odnosił się do nowego księdza z wielkim szacunkiem, niejednokrotnie powtarzając:
— Podoba mi się ten ksiądz; nie wdaje się w układy.
I jak najczęściej się spowiadał i przystępował do komunii, dając parafii przykład dostateczny.
Niemal codziennie odwiedzał teraz Fourvillów, polując z mężem, który nie mógł się już obejść bez jego towarzystwa, i konno jeżdżąc z hrabiną, mimo deszczów i szkaradnego czasu.
Hrabia mawiał:
— Zwaryowali z tą jazdą konno, ale mojej żonie to służy.
Baron wrócił do Peuples w połowie listopada. Był zmieniony, stary, zgaszony, trawiony czarnym smutkiem, opełzającym mu duszę. A miłość do córki spotęgowała się niejako w ciągu kilku miesięcy ponurej samotności, wywołując potrzebę nieprzepartą przywiązania, tkliwości, zaufania.
Janina nie zwierzała mu się ze swych nowych myśli, ni z zażyłości z księdzem, ni z zapałów religijnych; niemniej zobaczywszy proboszcza po raz pierwszy, uczuł do niego niechęć gwałtowną.
A gdy wieczorem młoda kobieta zagadnęła:
— I cóż ten nowy ksiądz?
Odparł:
— Ten człowiek! Toż to inkwizytor! Uważam go za bardzo niebezpiecznego.
A dowiedziawszy się następnie od chłopów, z którymi żył w przyjaźni, o surowości młodego kapłana, jego gwałtowności i prześladowaniu praw i instynktów wrodzonych, zawrzał do niego nienawiścią.
On sam, należąc do starych filozofów, czcicieli przyrody, doznawał głębokiego wzruszenia na widok parzących się dwojga zwierząt, korzył się przed bóstwem panteistycznem, oburzony samem pojęciem Boga katolickiego, o zamiarach mieszczańskich, jezuickiej popędliwości i mściwości tyrana — Boga, uszczuplającego mu niejako dzieło stworzenia przeczuwane, nieokreślone, bezkresne, wszechmocne, będące życiem, światłem, ziemią, myślą, rośliną, skałą, człowiekiem, powietrzem, zwierzęciem, gwiazdą, Bogiem i owadem równocześnie; stwarzającem, gdyż jest tworzeniem, silniejszem od woli, szerszem od rozumowania, tworzącem bez celu, bez zamiaru i bez końca, we wszystkich kierunkach i formach bezkresnych przestworów, idąc za koniecznością przypadku i przeznaczenia.
Stworzenie obejmuje wszystkie zarodki, a myśl i życie rozwijają się w jego obrębie, jak kwiaty i owoce na drzewach.
Dla niego więc płodzenie było wielkiem prawem powszechnem, aktem świętym, godnym szacunku, boskim, spełniającym ciemną a ustawiczną wolę Istoty wieczystej. I obchodząc zagrodę po zagrodzie rozpoczął walkę namiętną przeciw temu niewyrozumiałemu księdzu, prześladowcy życia.
Janina zrozpaczona zanosiła modły do Boga, błagała ojca, lecz baron stale odpowiadał:
— Należy zwalczać tych ludzi; to naszem prawem i obowiązkiem. Oni nie mają w sobie pierwiastka człowieczeństwa. I wstrząsając długimi, siwymi włosami powtarzał:
— Nie, to nie są ludzie, nie rozumieją nic, nic, nic. Żyją w jakiejś zmorze fatalnej; są antyfizyczni. Antyfizyczni! krzyczał, jak gdyby rzucał przekleństwo.
Ksiądz poczuł odrazu nieprzyjaciela, lecz postanowiwszy zachować władzę nad zamkiem i młodą kobietą, hamował się, czekając zwcięstwa ostatecznego.
Później opętała go inna myśl; odkrył przypadkowo miłostki Juliana i Gilberty i za wszelką cenę postanowił im kres położyć.
Pewnego dnia odwiedził Janinę, i po długiej mistycznej przemowie, zażądał, by się z nim połączyła, celem zwalczenia, zniszczenia zła we własnej jej rodzinie i ocalenia dwóch dusz, pozostających w niebezpieczeństwie.
Nic rozumiejąc o co chodzi, poprosiła o wyjaśnienie.
Odparł:
— Godzina jeszcze nie nadeszła. Rychło tu jednak wrócę. I szybko wybiegł.
Zima dobiegała końca, zima zgniła, podług określenia wieśniaków, mokra i ciepła.
W parę dni później znów przyszedł ksiądz i w słowach zawiłych mówił o stosunku haniebnym między ludźmi, którzy powinniby być nienaganni. A ci, co wiedzą o tym fakcie, dodał, powinni mu kres położyć za wszelką cenę. Następnie zaczął wygłaszać poglądy wzniosłe i ująwszy rękę Janiny, zaklinał ją, by otworzyła oczy, zrozumiała i przyszła mu z pomocą.
Tym razem zrozumiała, lecz milczała, przerażona samą myślą przykrych następstw, mogących zakłócić obecny jej spokój domowy; udawała więc, że nie wie, co ksiądz chce powiedzieć. Przestał się tedy wahać i zaczął mówić otwarcie.
— Przykry mam do spełnienia obowiązek, pani hrabino, lecz inaczej postąpić nie mogę. Urząd, jaki piastuję, nie pozwala mi pozostawić panią w nieświadomości tego, czemu pani może położyć tamę. Proszę się tedy dowiedzieć, że mąż pani utrzymuje stosunek grzeszny z panią de Fourville.
Spuściła głowę, zrezygnowana i bezsilna.
Ksiądz podjął:
— Co pani zamierza teraz uczynić?
Wyjąkała:
— A co ksiądz proboszcz chce, bym uczyniła?
Odpowiedział gwałtownie:
— Należy przerwać tą występną namiętność.
Zaczęła płakać i głosem nabrzmiałym rozpaczą rzekła:
— Alei on mnie już zdradzał z pokojówką; on na mnie nie zważa; nie kocha mnie, znęca się nademną, skoro tylko przejawię życzenie niezgodne z jego wolą. Cóż ja poradzę?
Ksiądz nie odpowiadając bezpośrednio, krzyknął:
— Więc się pani zgadza! Więc pani przyzwala! I chce to znosić! Cudzołóstwo dokonywa się pod dachem pani, a pani je toleruje! Występek pleni się przed twemi oczyma, a pani nie odwracasz wzroku? Jest-żeś pani żoną? chrześcijanką? matką?
Łkając wykrztusiła:
— Co ja mam uczynić?
Odparł:
— Wszystko raczej, niż pozwolić na taką ohydę. Wszystko, powiadam. Porzuć go pani. Uciekaj z tego splugawionego domu.
Rzekła:
— Kiedy ja nie mam pieniędzy, proszę księdza proboszcza i brak mi też odwagi; przytem, jak mogę porzucić go, nie mając żadnych dowodów? Nawet prawo byłoby przeciwko mnie.
Ksiądz zerwał się, drżący gniewem:
— Tchórzostwo panią powoduje, a sądziłem, ze pani inna. Niegodną jesteś litości Boga!
Padła mu do nóg.
— Och, błagam, niech mnie ksiądz nie opuszcza! Błagam o radę!
Głosem stanowczym, rozkazującym odparł:
— Otwórz pani oczy hrabiemu de Fourville. Do niego należy zerwanie tego stosunku.
Na tę myśl ogarnęło ją przerażenie.
— Ależ on by ich zamordował! Księże proboszczu! A ja popełniłabym denuncyacyę! Och! nie, nie, nigdy!
Podniósł rękę do góry, jakby miał na nią rzucić przekleństwo i nieprzytomny z gniewu, krzyknął:
— Więc pozostań pani w hańbie i zbrodni, gdyż jesteś zarówno występną, jak oni. Jesteś żoną, przyzwalającą na cudzołóstwo! Nie mam tu już nic do czynienia.
I odszedł wściekły, dygocąc całem ciałem. Wybiegła za nim zrozpaczona, gotowa ustąpić, zaczynając przyrzekać. Ale on, drżąc cały z oburzenia, biegł szybkim krokiem, z wściekłości wymachując błękitnym parasolem, niemal tak wysokim jak on.
Ujrzał Juliana, stojącego koło bramy i dozorującego ścinania gałęzi; skręcił tedy na lewo ku zagrodzie Couillardów, powtarzając:
— Niech mi pani da spokój; nie mam już nic do powiedzenia.
Po drodze, w pośrodku podwórza, natknął się na gromadkę dzieciaków folwarcznych i z sąsiedztwa; stłoczone koło budy suki, patrzyły na coś z ogromną uwagą i w milczeniu. Wśród nich stał baron, z rękoma skrzyżowanemi na plecach, przyglądając się z równą ciekawością. Można by go było wziąć w tej chwili za nauczyciela. Dostrzegłszy jednak zbliżającego się księdza, odszedł, by uniknąć spotkania, przywitania i rozmowy.
Janina mówiła tonem błagalnym:
— Księże proboszczu, proszę mi pozostawić kilka dni i przyjść na zamek. Opowiem, co zdołałam przez ten czas zrobić i przygotować, a resztę obmyślimy.
Dochodzili właśnie do gromadki dzieciaków, a ksiądz zbliżył się, by zobaczyć, co je tak mocno zajmuje. Suka wydawała na świat młode. Pięć szczeniąt roiło się już koło matki, która je lizała miłośnie, leżąc na boku, i wijąc się z bólu. W chwili, gdy ksiądz się pochylał, suka skulona wyciągnęła się jęcząc i z łona jej wyszło jeszcze jedno maleńkie szczenię. A grupka wisusów zaczęła klaskać w dłonie z radości i wołać:
— Jeszcze jeden piesek, jeszcze jeden piesek!
Dla nich była to zabawa, zabawa całkiem naturalna, bez żadnej myśli zdrożnej. Przyglądali się temu porodowi, jak gdyby patrzyli na spadające jabłka.
Ksiądz Tolbiac w pierwszej chwili osłupiał, poczem w gniewie niepohamowanym podniósł swój duży parasol i ze wszech sił zaczął nim tłuc po głowach dzieciaków. Gromadka przerażona pierzchła w okamgnieniu, a ksiądz ujrzał się nagle naprzeciwko suki, próbującej wstać. Ale nie pozwolił się jej nawet dźwignąć na nogi i oszalały, począł ją z całej siły okładać parasolem. Szamotała się na łańcuchu, nie mogąc uciec, i wyła straszliwie pod chłostą zaciekłą. Złamał parasol. Wtedy z gołemi rękoma, skoczył na zwierzę, kopiąc je z wściekłością, depcąc, gniotąc. Wypchał jej z łona ostatnie szczenię, w zapamiętaniu dobijając obcasami krwawe ciało, poruszające się jeszcze pośród ociężałych, ślepych szczeniąt, szukających już sutków.
Janina uciekła, lecz nagle ksiądz uczuł, że go ktoś chwycił za kark i wymierzył policzek, że trójkątny kapelusz zleciał mu z głowy; a baron rozjątrzony, porwał go, doniósł do bramy i wyrzucił na drogę.
Odwróciwszy się ujrzał swą córkę na kolanach, łkającą obok szczeniąt, które zbierała do sukni. Podbiegł szybkim krokiem i gestykulując, krzyczał:
— Widziałaś go już, co, tego świętoszka w sutannie! już go chyba poznałaś!
Przybiegli dzierżawcy, i wszyscy przyglądali się zatłuczonej suce o wypatroszonych wnętrznościach, a mama Couillard oświadczyła:
— Drugiego takiego barbarzyńcy niema chyba na świecie.
Janina zabrała siedmioro szczeniąt, postanawiając je wychować.
Próbowano im dawać mleko, lecz troje zdechło nazajutrz. Ojciec Szymon uganiał się po wsi, by znaleść sukę karmiącą. Nie udało mu się; przyniósł tylko kocicę, zapewniając, że i ona spełni zadanie. Uśmiercono tedy trzy szczenięta, a ostatnie powierzono tej żywicielce z innej rasy. Adoptowała je natychmiast i kładąc się na bok, podała mu sutek.
Aby nie wyczerpać zbytnio przybranej matki, odłączono pieska już po dwóch tygodniach, a Janina podjęła się karmić go flaszeczką. Nazwała go Toto. Ale baron narzucił mu inne miano, przezwawszy go Pogromem.
Ksiądz już nie przyszedł, ale w najbliższą niedzielę miotał z kazalnicy złorzeczenia, groźby i przekleństwa na zamek, mówiąc, że żelazem wypalić trzeba wrzody, wyklinając barona, który się tem bawił, i w sposób dyskretny, jeszcze nieśmiały wskazując na miłostki Juliana. Wicehrabia wpadł we wściekłość, lecz obawa strasznego skandalu kazała mu stłumić gniew.
Odtąd za każdem kazaniem, ksiądz coraz dalej prowadził dzieło zemsty, przepowiadając, ze zbliża się godzina, kiedy Bóg dosięże wszystkich jego wrogów.
Julian napisał do arcybiskupa list, pełen szacunku, lecz energiczny. Księdzu Tolbiacowi zagrożono niełaską. Więc zamilkł.
Spotykano go teraz często na dalekich samotnych przechadzkach, biegnącego szybko, z twarzą podnieconą. Gilberta i Julian odbywając swe konne wycieczki, co chwila go dostrzegali, to w pewnej oddali, niby ciemny punkt na skraju równiny, to na zboczu skał nadbrzeżnych, to znów czytającego brewiarz w jakimś ciasnym wąwozie. Wówczas skręcali z drogi, by uniknąć spotkania.
Nadeszła wiosna, potęgując ich miłość, co dnia rzucając ich sobie w objęcia, to tu, to tam, gdziekolwiek się dało znaleść jakieś ustronne miejsce.
Listkowie drzew było jeszcze zbyt skąpe a trawa wilgotna; nie mogąc też jak letnią porą zagłębiać się w zaroślach, za najczęstszy przybytek dla swych uścisków miłosnych używali ruchomego namiotu pasterza, który od jesieni stał pustką na szczycie pagórka Vancotte.
Stał tam całkiem na uboczu, spoczywając na kołach, u szczytu skalnego wysokości pięciuset metrów, tuż nad stromym stokiem, wiodącym ku dolinie. Nikt ich tam nie mógł przychwycić, gdyż z wysokiego tego punktu widzieli jak na dłoni całą dolinę; a konie, przywiązane za uzdeczki, czekały spokojnie, dopóki nie znużyli się pocałunkami.
Aż tu pewnego dnia, wyszedłszy ze swego schroniska, ujrzeli księdza Tolbiaca, siedzącego, niemal ukrytego w sitowiu nadbrzeżnem, koło wzgórza.
— Musimy konie zostawiać w wąwozie — rzekł Julian — gdyż mogłyby nas zdradzić.
I od tego czasu przywiązywali konie w zakręcie dolinki, pełnej krzaków.
Jednego wieczora, wracając do Orilette, gdzie hrabia czekał na nich z obiadem, spotkali wychodzącego z zamku księdza Tolbiaca. Usunął się, robiąc im miejsce i złożył ukłon, nie podnosząc oczu.
Zdjął ich niepokój, lecz rychło się rozprószył.

Pewnego popołudnia, podczas silnej wichury (było to z początkiem maja) Janina czytała przy kominku, gdy nagle ujrzała hrabiego de Fourville, biegnącego tak szybko, że strach ją ogarnął, czy nie stało się coś złego.
Zbiegła ze schodów, by go przyjąć, a stanąwszy naprzeciw niego, pomyślała, ze zwaryował. Na głowie miał ogromny kaszkiet futrzany, który nosił tylko w domu, a ubrany był w kurtkę myśliwską i twarz miał tak bladą, że rudy wąs, zazwyczaj zlewający się z czerstwą cerą, teraz odbijał od niej jak płomień. A oczy dzikie, latały jak bezprzytomne.
Wybełkotał:
— Moja żona tutaj?
Janina, tracąc głowę, odparła:
— Nie, wcale jej dziś nie widziałam.
Padł na krzesło, jak gdyby mu podcięto nogi; zdjął czapkę, mechanicznym ruchem kilka razy otarł czoło chustką, poczem zerwawszy się raptownie, podszedł ku młodej kobiecie, z wyciągniętemi rękami i otwartemi ustami, jakby chcąc mówić, powierzyć jej straszną jakąś wiadomość.
Nagle się powstrzymał, utkwił w niej spojrzenie, jakby w gorączce mamrocząc:
— Przecież to mąż... pani także...
I wybiegł w kierunku morza.
Janina skoczyła za nim, by go powstrzymać; z sercem zamierającem od strachu, wołała go, błagała, myśląc:
— Wie wszystko! Co uczyni? Och! oby ich tylko nie znalazł!
Nie mogła go jednak dogonić, a na wołanie jej nie zważał. Szedł przed siebie bez wahania, znając cel swej drogi. Przesadził rów, poczem krokiem olbrzyma przebywszy nadmorskie sitowie, począł się wspinać na skały.
Janina, stojąc na skarpie, zasadzonej drzewami, długo biegła za nim spojrzeniem; później straciwszy go z oczu, wróciła do domu, dręczona trwogą okropną.
A on skręcił na prawo i zaczął gonić. Morze wyjąc, tłukło falami o brzeg; chmury ciękież, czarne, nadpływały z szaloną szybkością, a za niemi coraz inne, ulewą wściekłą smagając pagórek. Wiatr świszczał, jęczał, powalał trawy i młode zboża, unosząc duże białe ptaki, niby bańki piany, w głąb kontynentu.
Nawałnica potęgując się z każdą chwilą, smagała twarz hrabiego, zalewała mu policzki i wąsy, z których woda ociekała strumieniem, wrzawą hucząc mu w uszach, a burzą w sercu.
Poniżej, nawprost niego, dolina Vancotte otwierała głęboką swą gardziel. A wokół nic, prócz szałasu pastucha i pustego ogrodzenia dla owiec. Dwa konie stały przywiązane do ruchomego domku.
Czegóż mogliby się obawiać w taką burzę?
Zobaczywszy konie, hrabia przycupnął na ziemi i począł się czołgać na rękach i kolanach, czyniąc wrażenie jakiegoś potwora — ogromny korpus okryty błotem, w czapce z sierści zwierzęcej.
Tak dotarł do samotnej chałupy i szybko się ukrył, by go nie dostrzeżono przez szczeliny desek.
Konie, na jego widok, zaczęły się niepokoić.
Nożem, który trzymał w ręce, przeciął im uzdeczki, a konie pomknęły z wichurą w przegony, drażnione gradem, co zacinając o pochyły dach budy, chybotał ruchomemi jej kołami.
Wówczas hrabia, dźwignąwszy się na kolana, przyłożył głowę do drzwi i przez otwór spojrzał do wnętrza.
Trwał tak bez ruchu, zdając się wyczekiwać.
Upłynęła chwila długa; nagle porwał się na równe nogi, okryty błotem od stóp do głowy.
Ruchem pełnym wściekłości osunął rygiel zamykający drzwi z zewnątrz i chwyciwszy zwisające uzdy koni, począł wstrząsać całą budą, jakby ją chciał rozwalić. Nagle zarzucił sobie uzdy koło szyi i w wysiłku potwornym zginając swą olbrzymią postać, zaczął ciągnąć jak wół, dysząc ciężko, aż zatoczył ruchomy dom wraz z zamkniętymi w nim ludźmi nad sam skraj pochyłości wzgórza.
Krzyczeli, pięściami waląc w drzwi zamknięte, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Gdy stanął na szczycie wzgórza, puścił lekki namiot, który zaczął zjeżdżać po stromem zboczu.
W szalonym rozpędzie leciał coraz to szybciej, podskakując, potykając się jak zwierzę, tłukąc uzdami o twardy grunt skały.
Stary żebrak, skulony w rowie, widział, jak z błyskawiczną szybkością przemknął mu ponad głową i słyszał też krzyki straszne, wydobywające się z drewnianego pudła.
Nagle odpadło jedno koło, zawadziwszy o coś twardego, a buda przewróciła się na jeden bok i zaczęła się toczyć jak kula, niby dom, wyrwany z podstaw, zlatujący z wierzchołka góry.
Tak stoczywszy się na brzeg ostatniego parowu, podskoczyła, zakreśliwszy w powietrzu koło i runęła, roztrzaskując się jak jajo.
Stary żebrak widząc, że rozbiła się o grunt kamienny, wstał i drobnym krokiem zaczął zaroślami schodzić ku wsi; przyczem, kierując się chłopską roztropnością, wcale nie podszedł do rozbitego pudła, lecz ruszył do najbliższej zagrody zawiadomić o wypadku.
Zbiegli się ludzie; podnieśli szczątki chałupy i zobaczyli dwa ciała. Były potłuczone, zmiażdżone, krwawe. Mężczyzna miał rozbitą czaszkę i całą twarz strzaskaną. Szczęka kobiety wyleciała od strasznego uderzenia; a członki obojga stanowiły jedną miazgę, jak gdyby pod ciałem wcale nie było kości.
Rozpoznano ich jednak i zaczęły się długie dociekania nad przyczyną nieszczęścia.
— Co oni ta mogli robić w tej budzie? — dziwiła się jedna z kobiet.
Wtedy stary żebrak opowiedział, że się prawdopodobnie schronili przed nawałnicą, a wichura wściekła musiała obalić i strącić chałupę. Dodał jeszcze, że on sam miał się tam ukryć, ale zobaczył przywiązane do drzwi konie i domyślił się, że już go ktoś uprzedził.
I tonem zadowolenia dokończył:
— Gdyby nie to, jużby było po mnie.
Ktoś zauważył:
— Możeby i było lepiej?
Wtedy poczciwiec wpadł w gniew straszliwy.
— A czegoby to miało być lepi? że ja bidny, a oni bogaci? Takiesame teraz dziady, co i ja...
I trzęsąc się cały, obdarty, przemokły do nitki, brudny, z rozczochraną brodą i długimi kłakami, wymykającymi się z pod kapelusza bez dna, końcem zakrzywionej laski wskazał na trupy, oświadczając:
— Całkiem my teraz równi.
Nadeszli inni chłopi i przyglądali się z podełba, wzrokiem niespokojnym, ponurym, wystraszonym, samolubnym i tchórzliwym. Następnie i zaczęli radzić, co począć, a spodziewając się nagrody, postanowili odstawić zwłoki do zamków.
Sprowadzono tedy dwa wózki. Wyłoniła się jednak nowa trudność. Jedni twierdzili, że nalezy podścielić tylko słomę, inni utrzymywali, że wypada podłożyć sienniki.
Kobieta, która już wpierw zabierała głos, krzyczała
— Przemokną od tyła krwie, i trza bedzie to prać, a świżą dawać słomę.
Wtedy gruby jakiś wieśniak o twarzy wesołej odparł:
— Przecie zapłacą. Jak bedzie ładniej, to lepiej zapłacą.
Argument ten okazał się przekonywującym.
I obydwa wózki, na wysokich kołach, bez resorów, ruszyły powoli krok za krokiem, jeden na prawo, drugi na lewo, chybocząc i trzęsąc na nierównej drodze ostatnimi szczątkami istot, które obejmowały się uściskiem miłosnym i już się nie spotkają.
Hrabia, zobaczywszy zlatującą ze stromej pochyłości budę, zaczął uciekać co sił, wśród wichru i nawałnicy. Pędził tak przez kilka godzin, przesadzając skarpy, obalając płoty, aż dopiero wieczorem, sam nie wiedząc jak, znalazł się w zamku.
Służba przerażona czekała, by go zawiadomić, że oba konie wróciły bez jeźdźców.
Hrabia się zawahał i głosem urywanym rzekł:
— Musiało się im coś wydarzyć w tę straszną wichurę. Niech wszyscy biegną szukać.
Sam ruszył, lecz zaledwie się tamci oddalili, ukrył się wśród zarośli, czatując, rychło li przywiozą martwą lub umierającą, lub może okaleczałą, na całe życie zbezkształconą tę, którą dotąd kochał dziką namiętnością.
Niebawem przesunął się wózek, wiozący coś niezwykłego.
Zatrzymał się przed zamkiem, następnie wjechał na dziedziniec. Tak, to jest, to ona; lecz trwoga okropna przygwoździła go do miejsca, strach potworny dowiedzenia się, lęk przed prawdą; i trwał tak bez ruchu, skulony jak zając, drżąc za najlżejszym szelestem.
Czekał godzinę, może dwie. Wózek nie wyjeżdżał z dziedzińca. Powiedział sobie, że żona jego kona, a myśl ujrzenia jej, spotkania się z jej spojrzeniem, napełniła go taką trwogą, że nagłym zdjęty strachem, by go nie dostrzeżono w tej skrytce i nie zmuszono być obecnym przy jej zgonie, napowrót go zapędziła do lasów. — Wtem przemknęło mu przez głowę, że może ona potrzebuje jego pomocy, a nikt jej przecież udzielić nie potrafi; pędem szalonym zawrócił w stronę zamku.
W bramie spotkał ogrodnika i krzyknął:
— I co?
Tamten nie śmiał odpowiedzieć.
Wtedy hrabia zawył:
— Umarła?
A sługa wyjąkał:
— Tak, proszą pana hrabiego.
Doznał ulgi bezmiernej. Spokój spłynął raptownie w jego krew i muszkuły rozedrgane; pewnym krokiem począł wchodzić na stopnie dużej terasy.
Drugi wózek zajechał do Peuples. Janina ujrzała go z daleka, zobaczyła siennik, domyśliła się spoczywającego na nim ciała i zrozumiała. Ogarnęło ją takie wzruszenie, że bez przytomności osunęła się na podłogą.
Gdy odzyskała przytomność, ojciec podtrzymywał jej głową i skronie zwilżał octem.
Głosem niepewnym spytał:
— Czy wiesz?
Szepnęła:
— Tak, ojcze.
Gdy się jednak chciała dźwignąć, siły odmówiły jej posłuszeństwa — tak była zbolała.
Tegoż wieczora powiła nieżywe dziecko — dziewczynkę.
Nie widziała pogrzebu Juliana — nie wiedziała o niczem. Dopiero po upływie jednego czy dwóch dni zauważyła, że ciotka Liza przybyła; a w ciągu majaczeń gorączkowych uporczywie dręczyła ją myśl, kiedy stara panna wyjechała z Peuples, w jakim czasie i wśród jakich okoliczności. Nie mogła sobie tego żadną miarą przypomnieć, nawet w chwilach przytomnych; była tylko pewną, że widziała ją po śmierci mateczki.

III.

Trzy miesiące spędziła w swym pokoju, tak wycieńczona i blada, że uważano ją za straconą. Zwolna zaczęła odzyskiwać siły. Ojczulek i ciotka Liza ciągle ją pielęgnowali, osiedliwszy się na stałe w Peuples. Wstrząs, jakiego doznała, wywołał u niej chorobę nerwową; każdy hałas przyprawiał ją o zemdlenie, a zemdlenia takie trwały nieraz dość długo, wywoływane przyczyną najbłahszą.
Nigdy nie zapytała o szczegóły śmierci Juliana. Co ją to obchodziło? Alboż nie dość wiedziała? Wszyscy uważali to za wypadek nieszczęśliwy, ale jej to nie zwiodło; zachowała w sercu tajemnicę dręczącą: cudzołóstwo tamtych dwojga i wspomnienie nagłego, strasznego pojawienia się hrabiego w dniu katastrofy.
I oto od czasu do czasu duszę jej poczęły nawiedzać wspomnienia słodkie i melancholijne, krótkich rozkoszy miłosnych, jakie ongi przeżyła z mężem. Każdorazowy taki nieoczekiwany obraz z przeszłości wywoływał u niej dreszcze, a w owych chwilach widywała męża takiego, jakim był za czasów narzeczeństwa i w owych jedynych dniach namiętności, rozkwitłej w żarnem słońcu Korsyki. Wszystkie jego wady się zmniejszały, szorstkość znikała, a nawet zdrady małżeńskie zacierały się w coraz to dalszej perspektywie grobu. I przejęta jakąś dziwną wdzięcznością pośmiertną dla człowieka, który ją trzymał w swych objęciach, Janina wybaczyła mu cierpienie minione, by myślą wracać wyłącznie do chwil szczęśliwych. A w miarę, jak czas upływał, miesiąc po miesiącu pyłem niepamięci przysypywał wszystkie jej wspomnienia i bole, aż całkowicie się oddała swemu synowi.
Stał on się bóstwem, jedyną myślą trzech istot koło niego zebranych i rządził też jak despota. Wytworzył się nawet rodzaj zazdrości między tem jego trojgiem niewolników, a Janinę drażniły poniekąd gorące pocałunki, jakimi obsypywał barona, gdy ten brał go na kolana, i pozwolił jeździć „na koniku“. A ciotka Liza zaniedbywana przez niego, jak przez wszystkich i przez całe życie, traktowana nieraz jak służąca przez tego pana, nie umiejącego jeszcze mówić, odchodziła do swego pokoju i płakała, porównywując drobne wyżebrane pieszczoty z gorącymi uściskami, jakie zachowywał dla matki i dziadka.
Dwa lata spokojne, bez żadnego ważniejszego zdarzenia, upłynęły na ustawicznem zajmowaniu się dzieckiem. Z początkiem trzeciej zimy postanowiono zamieszkać do wiosny w Rouen i cała rodzina się tam przeniosła. Aż tu w starym wilgotnym domu Pawełek nabawił się bronchitu tak silnego, ze obawiano się zapalenia płuc; i troje zrozpaczonych rodziców doszło do przekonania, że dziecko nie może się obejść bez powietrza wiejskiego. Skoro tylko wyzdrowiał, wrócili do Peuples.
I rozpoczął się szereg lat jednostajnych a słodkich.
Zawsze razem koło malca, to w jego pokoju, to w dużym salonie, to w ogrodzie, wpadali w zachwyt nad jego gaworzeniem, śmieszną wymową i ruchami.
Matka nazywała go pieszczotliwie Paulet (Pawełek), a dziecko, nie umiejąc słowa tego powtórzyć, wymawiało Poulet (kurczak), co wywoływało niezmierną wesołość. I pozostał mu już przydomek: Kurczak. Wszyscy go tak nazywali.
Wobec tego, że rósł bardzo szybko, ulubionem zajęciem trojga rodziców, „trzech matek“, jak zwykł mawiać baron, było ciągłe mierzenie jego wzrostu.
Na drzwiach salonu nacięto scyzorykiem cały szereg kreseczek, oznaczających z miesiąca na miesiąc przyrost chłopca. Ta drabinka, nazwana „drabinką Kurczaka“ zajmowała znaczne miejsce w życiu owych trojga ludzi.
Po pewnym czasie nowe stworzenie zaczęło odgrywać ważną rolę w rodzinie, a był niem pies „Pogrom“, o którym Janina zapomniała, całkowicie zajęta synem. Żywiony przez starą Ludwinę i umieszczony w starej kadzi koło stajen, pies żył samotnie, pozostając na łańcuchu.
Pewnego ranka dostrzegł go Pawełek i zaczął krzyczeć, ze musi się z nim popieścić. Ze strachem zaprowadzili go do psa. Ale Pogrom rad był odwiedzinom dziecka, które wyło w niebogłosy, gdy próbowano je nakoniec oderwać od kadzi. Nie pozostało nic innego, jak spuścić psa z łańcucha i umieścić go w domu.
Odtąd stał się towarzyszem Pawełka, przyjacielem nieodstępnym. Razem się tarzali po dywanie, leżeli obok siebie. Po pewnym czasie Pogrom musiał spać w łóżku swego towarzysza, który ani na chwilę nie chciał się z nim rozstawać. Janina rozpaczała z powodu masy pcheł, a ciotka Liza zazdrościła, że pies zajmuje tak poczesne miejsce w sercu dziecka, kradnąc uczucie jej należne i tak gorąco przez nią pożądane.
W sporych odstępach czasu odwiedzano się wzajem z Brisevillami i Coutelierami. Tylko mer i lekarz regularnie przerywali samotność starego zamku. Od zamordowania suki i podejrzeń powziętych przeciw księdzu co do jego udziału w strasznej śmierci hrabiny i Juliana, Janina nie przekroczyła progu kościoła, rozgniewana na Boga, mogącego mieć takich przedstawicieli.
Od czasu do czasu ksiądz Tolbiac bardzo wyraźnie miotał klątwy na zamek, jako na nawiedzony przez złego ducha, wiecznego buntownika, ducha błędu i kłamstwa, ducha nienawiści, zepsucia i nieczystości. W ten sposób określał barona.
Kościół był jednak opustoszały; a gdy ksiądz szedł polami, gdzie chłopi zajęci byli orką, żaden z nich nie przystanął, by porozmawiać, a nawet się nie odwracał i nie kłaniał. Uchodził zresztą za czarownika, wypędziwszy dyabła z kobiety opętanej. Opowiadano sobie, ze zna on tajemnicze zaklęcia, leczące z urzeczenia, które podług niego, były złośliwą igraszką szatana. Kładł ręce na krowach, które dawały mleko sine, lub zakręcały ogon na okrągło, a dziwacznemi słowami pomagał do odnalezienia zguby.
Jego umysł ciasny i fanatyczny zajmował się z upodobaniem książkami religijnemi, mówiącemi o pojawieniu się dyabła na ziemi, o rozmaitych przejawach jego władzy, jego wpływie tajnym i różnorodnym i wszystkich wykrętnych sposobach i podstępach. A czując się specyalnie powołanym do zwalczania tej mocy tajemniczej a fatalnej, przyswoił sobie wszystkie formuły egzorcyzmów, zawarte w podręcznikach kościelnych.
Ustawicznie czuł złego ducha, błąkającego się wśród mroków, i raz wraz wybiegał mu na usta frazes łaciński: Sicut leo rugiens circuit quaerens querm devoret.
Niezadługo począł się szerzyć strach, przerażenie przed jego siłą ukrytą. Nawet jego koledzy, ograniczeni księża wiejscy, dla których Belzebub jest artykułem wiary, a którzy ogłupieni szczegółowemi wskazaniami rytuału na wypadek przejawienia się mocy dyabła, dochodzą ostatecznie do mieszania religii z magią, nawet oni uważali do pewnego stopnia księdza Tolbiaca za czarownika, szanując go w równej mierze za tę przypisywaną mu moc tajemną, jak za nieposzlakowaną surowość jego życia.
Spotykając Janinę, nie składał jej ukłonu.
Taki stan rzeczy niepokoił i unieszczęśliwiał ciotkę Lizę, której trwożna dusza starej panny wprost nie pojmowała, jak można nie chodzić do kościoła. Ona jest bez wątpienia pobożną, ona się spowiada i przystępuje do komunii, ale nikt o tem nie wie, nikogo to nie zajmuje.
Ilekroć zostawała z Pawełkiem sama, całkiem sama, mówiła mu cichutko o dobrym Bogu. Słuchał dość uważnie, gdy mu opowiadała cudowne historye o początku świata, lecz gdy mu powiedziała, ze trzeba bardzo a bardzo i kochać Pana Boga, chłopczyk spytał:
— A gdzie on jest, ciociu?
Palcem wskazywała niebo, mówiąc:
— Tam wysoko, Kurczaku, ale nie trzeba o tem mówić nikomu.
Obawiała się bowiem barona.
Aż tu pewnego dnia Kurczak oświadczył:
— Pan Bóg jest wszędzie, ale nie w kościele.
Opowiedział dziadkowi o tajemniczych wykładach ciotki.
Chłopczyk kończył rok dziesiąty, gdy matka wyglądała na czterdziestoletnią. Był silny, hałaśliwy, doskonale wspinał się na drzewa, lecz umiał niewiele. Lekcye go nudziły i szybko je przerywał. A ilekroć baron przytrzymał go trochę dłużej przy książce, Janina wchodziła mówiąc:
— Niech mu się ojczulek pozwoli bawić. Nie trzeba dziecka przemęczać. Dla niej miał on ciągle rok lub sześć miesięcy. Zaledwie sobie zdawała sprawę, ze chodzi, biega, mówi jak człowieczek; w ustawicznej też żyła trwodze, by nie upadł, nie zmarzł, lub nie rozgrzał się zanadto, nie jadł za wiele ze względu na żołądek, lub zamało, to jest niewystarczająco dla rozwoju organizmu.
Gdy miał lat dwanaście, wyłoniła się wielka trudność: przystąpienie do pierwszej komunii.
Pewnego dnia ciotka Liza udała się do pokoju Janiny i gorąco przekładała jej, że nie można już dłużej pozostawiać małego bez nauki religii i spełniania najpierwszych obowiązków. Dowodziła na wszystkie sposoby, powoływała się na tysiączne argumenta, a przedewszystkiem na opinię ludzi, z którymi obcowali. Matka zakłopotana, niezdecydowana, wahała się, powtarzając, że można z tem jeszcze zaczekać.
Ale w miesiąc później, gdy oddawała wizytę wicehrabinie de Briseville, dama ta zagadnęła niby od niechcenia:
— Zdaje się, że to w tym roku Pawełek ma przystąpić do pierwszej komunii?
Janina przychwycona znienacka odparła:
— Tak, pani.
To jedno słowo przechyliło szalę; nic nie mówiąc ojcu, poprosiła ciotkę Lizę, by zaprowadziła dziecko na lekcyę religii.
Przez miesiąc wszystko szło dobrze, lecz pewnego wieczora Kurczak wrócił do domu schrypnięty. A nazajutrz zaczął kaszleć. Matka przerażona, rozpoczęła szczegółowe badanie i dowiedziała się, że ksiądz kazał mu pod koniec lekcyi stać w przysionku kościoła na przeciągu, za to że źle odpowiadał.
Zatrzymała więc chłopca w domu i sama go uczyła katechizmu. Ale ksiądz Tolbiac, mimo błagań ciotki Lizy, nie chciał go dopuścić do komunii, twierdząc, ze jest niedostatecznie przygotowany.
Tosamo powtórzyło się w rok później. Baron, doprowadzony do ostateczności, zaklinał, że chłopiec nie potrzebuje wierzyć w takie bzdury, jak ów dziecinny symbol transsubstancyacyi, by być człowiekiem uczciwym; postanowiono więc wychować go na chrześcianina, lecz nie na katolika, przestrzegającego praktyk religijnych, by za dojściem do pełnoletności postąpił jak zechce.
W jakiś czas potem Janina złożyła wizytą w Briseville, której jej nie oddano. Dziwiła sią, znając swych sąsiadów ze skrupulatnego przestrzegania form, lecz markiza de Coutelier w sposób wyniosły wytłómaczyła jej powód tego zerwania.
Dzięki stanowisku męża i staremu jego rodowi, a także ogromnej fortunie, uważając się za królową szlachty normandzkiej, wicehrabina rządziła też jak prawdziwa królowa, otwarcie wyjawiając swe zdanie, łaskawe lub potępiające, zależnie od sposobności, napominając, chwaląc i darząc uznaniem. Gdy więc Janina składała jej wizytą, dama ta po kilku słowach lodowatych, oświadczyła tonem suchym:
— Towarzystwo dzieli się na dwie klasy: ludzi wierzących w Boga i niewierzących. Pierwsi, nawet najniżsi, są naszymi równymi i przyjaciółmi; drudzy dla nas nie istnieją.
Janina, czując pocisk, odparła:
— Alboż nie można wierzyć w Boga, nie uczęszczając do kościoła?
Markiza odparła:
— Nie, pani; wierni modlą się do Boga w kościele, taksamo jak się ludzi odwiedza w ich domach.
Janina dotknięta rzekła:
— Pani, Bóg jest wszędzie. Ja, która w głębi serca wierzę w Jego dobroć, mniej czuję Jego obecność, gdy pewni kapłani stają między Nim a mną.
Markiza wstała:
— Pani, kapłan nosi sztandar Kościoła; ktokolwiek nie idzie za tym sztandarem, jest przeciw niemu i przeciw nam.
Kolejno wstała Janina, cała drżąca:
— Pani wierzy w Boga jednej kasty, a ja wierzę w Boga ludzi uczciwych.
Skłoniła się i wyszła.
I wieśniacy zaczęli sarkać pocichu. że Kurczak nie przystąpił do pierwszej komunii. Oni sami co prawda nie chodzili na nabożeństwa i spowiadali się tylko przed Wielkanocą, ulegając ścisłym przepisom kościelnym; z dziećmi jednak to zupełnie inna sprawa; żaden z nich nie odważyłby się wychowywać swego dziecka poza obrębem kościoła, bo co religia, to religia.
Odczuwała tą ich cichą naganę i w głębi duszy oburzała się na wszystkie te paktowania i układy ze sumieniem, na ten strach ogólny i tchórzostwo, żyjące w głębi wszystkich tych serc, a przybierające na zewnątrz tyle masek czcigodnych.
Baron objął kierownictwo nad nauką Pawełka i zaprzągł go do łaciny. Matka wciąż tylko ostrzegała:
— Niech on się nie przemęcza — i niespokojna okrążała pokój, w którym odbywała się lekcya, gdyż ojczulek zakazał jej wchodzić i co chwila przerywać naukę pytaniami:
— Kurczaku, czy ci nie zimno? — albo:
— Kurczaku, czy nie boli cię głowa? — lub też prosić nauczyciela:
— Niech on tyle nie mówi, bo zmęczy gardło.
Po skończeniu lekcyi, mały biegł do ogrodu z matką i ciotką. Z wielkiem zamiłowaniem oddawali się teraz ogrodnictwu; wszyscy troje sadzili na wiosną młode drzewka, siali ziarna, wpadając w zachwyt nad każdym nowym pędem, obcinali zbyteczne gałązki i wiązali bukiety.
Najbardziej zajmowało chłopca hodowanie sałaty. W ogrodzie warzywnym miał cztery duże grzędy, na których z ogromną troskliwością hodował najrozmaitsze odmiany tych liści jadalnych: sałatą głowiastą, rzymską, kapucyńską i królewską. Kopał, podlewał, plewił, przesadzał rośliny, przy pomocy dwóch swych matek, które musiały wraz z nim pracować jak wyrobnice. Całemi godzinami widziano je pochylone nad grzędami, z powalanemi sukniami i rękoma, zajęte wsuwaniem korzonków sadzonek do dziur, które wskazującym palcem drążyły w ziemi.
Kurczak dorastał, kończył rok piętnasty, a drabinka w salonie wskazywała już metr i pięćdziesiąt ośm centymetrów; umysłowo pozostał jednak dzieckiem nieświadomem, naiwnem, duszonem miedzy dwiema kobietami i starcem sympatycznym, lecz należącym do epoki minionej.
Pewnego wieczora baron zagadnął o oddaniu chłopca do szkół, a Janina w tejże chwili zaczęła łkać. Ciotka Liza przerażona skuliła się w ciemnym kącie.
Matka odparła:
— Poco ma się tyle uczyć? Zostanie dobrym gospodarzem, szlachcicem wiejskim i będzie uprawiał ziemię, jak tylu innych z naszej sfery. Może szczęśliwie żyć i zestarzeć się w tym domu, gdzie my żyliśmy przed nim i gdzie umrzemy. Czegóż żądać więcej?
Baron jednak wykonał ruch przeczący.
— A co mu odpowiesz, gdy jako dwudziestopięcioletni przyjdzie do ciebie i powie:
— Nie jestem niczem, nic nie umiem z twojej winy, przez twój egoizm macierzyński. Jestem niezdolny do pracy, do rozwoju dalszego, a nie byłem przecież stworzony do życia ciasnego, ograniczonego, smutnego, na jakie skazała mnie nieopatrzna twoja miłość.
Nie przestawała łkać, opłakując syna.
— Kurczaku, powiedz, wszak nigdy mi nie będziesz zarzucał, że cię zbytnio kochałam?
A duże dziecko, wielce zdumione, przyrzekło:
— Nie, mamo.
— Przysięgasz mi?
— Tak, mamo.
— Chcesz tu pozostać, prawda?
— Tak, mamo.
Wtedy baron głosem podniesionym i stanowczym oświadczył:
— Janino, ty nie masz prawa rozporządzać tem życiem. To, co teraz robisz, jest tchórzostwem, niemal zbrodnią; dla osobistego swego szczęścia poświęcasz własne dziecko.
Ukryła twarz w dłoniach i łkając spazmatycznie, jąkała poprzez łzy:
— Byłam taka nieszczęśliwa... taka nieszczęśliwa! Teraz, kiedy się przy nim uspokoiłam, mają mi go zabrać... Cóż ja pocznę... teraz... całkiem sama?...
Ojciec wstał, usiadł koło niej i otoczył ją ramieniem.
— Janinko, a ja?
Rzuciła mu się na szyję, ściskając i całując gwałtownie, poczem całkiem jeszcze zdyszana od dławiących ją szlochów, mamrotała:
— Tak. Może... masz słuszność... ojczulku... Byłam szalona... ale ja tyle wycierpiałam... Dobrze, niech idzie do szkół.
Kolejno Kurczak, nie rozumiejąc zbytnio o co chodzi, wybuchnął płaczem.
Wszystkie trzy matki zaczęły go ściskać, pieścić, dodawać mu odwagi. Na spoczynek rozeszli się wszyscy zgnębieni, i wszyscy płakali w swych łóżkach, nie wyjmując barona, który wpierw nad sobą panował.
Postanowiono, że po wakacyach młodzieniec wstąpi do gimnazyum w Hawrze, a tymczasem w ciągu lata rozpieszczano go więcej, niż kiedykolwiek.
Matka płakała nieraz rozpaczliwie na myśl o rozstaniu. Przygotowywała mu wyprawę, jak gdyby miał wyjechać w podróż co najmniej na lat dziesięć; aż wreszcie pewnego październikowego poranku, po nocy spędzonej bezsennie, obydwie kobiety i baron wsiedli z chłopcem do karety, i konie zwolna ruszyły.
Poprzednio już wybrano dla niego w zakładzie miejsce w sypialni i w klasie. Janina przy pomocy ciotki Lizy, przez cały dzień układała jego rzeczy w małej komodzie. Pomieściwszy zaledwie czwartą część, zwróciła się do kierownika o drugą szafkę. Przywołano zarządcę, który oświadczył, że taka masa garderoby może być raczej krępującą niż użyteczną i na mocy regulaminu odmówił drugiej komody. Matka zrozpaczona, wynajęła pokoik w pobliskim hotelu, ułożywszy się z gospodarzem, by na każde żądanie sam zanosił Kurczakowi, czego tylko zapotrzebuje.
Następnie odbyli spacer ku zatoce, by patrzeć na okręty wypływające i zawijające do przystani.
Smutny zapadał wieczór nad miastem, gdzie tu i owdzie zapalano już światła. Wrócili i poszli na obiad. Żadne nie miało apetytu; zamglonemi oczyma spoglądali na siebie, gdy kelner zbierał półmiski, prawie nietknięte.
Wolnym krokiem zdążali następnie do zakładu. Ze wszech stron ukazywały się dzieci rozmaitego wzrostu, w towarzystwie rodzin, lub służących. Niektóre płakały. Na obszernym, słabo oświetlonym dziedzińcu słychać było chlipanie łez.
Janina i Kurczak ściskali się bez końca. — Ciotka Liza stała na boku całkiem zapomniana, w chusteczce kryjąc twarz. Ale baron, również wzruszony, skrócił pożegnanie, uprowadzając córkę. Kareta czekała przed bramą; wsiedli wszyscy troje i w nocnym mroku ruszyli do Peuples.
Od czasu do czasu z głębi karety wydobywał się szloch bolesny.
Nazajutrz Janina płakała do samego wieczora. Następnego dnia kazała zaprządz do powoziku i pojechała do Hawru. Kurczak pogodził się już widocznie z faktem rozstania. Po raz pierwszy w życiu miał towarzyszy, a pragnienie zabawy nie pozwalało mu dosiedzieć spokojnie na ławie szkolnej.
Janina przyjeżdżała co drugi dzień i na każdą niedzielę. Nie wiedząc, co począć z sobą podczas lekcyj i pauz, siedziała w poczekalni, nie mając siły, ni odwagi, by się oddalić z zakładu. Kierownik zabierał ją do siebie, prosząc, by przyjeżdżała mniej często. Nie zważała na to.
Uprzedzono ją tedy, że jeśli nie przestanie przeszkadzać chłopcu w zabawie podczas pauz i w pracy przez ciągłe odwiedziny, będą zmuszeni wykluczyć go ze szkoły, o czem też zawiadomiono barona. — Odtąd strzeżono jej, jak więźnia, nie pozwalając wydalać się z Peuples.
Wakacyj szkolnych wyczekiwała z większem upragnieniem, niż jej syn.
I niepokój bezustanny trawił jej duszę. Zaczęła się włóczyć po okolicy, z psem Pogromem wędrując całymi dniami, pogrążona w bezpłodnych dumaniach. Niekiedy przesiedziała całe popołudnie, z wysokości skał zapatrzona w morze; niekiedy dochodziła lasami aż do Yport, odbywając dawne spacery, których wspomnienie ją prześladowało. Jakże dalekie, jak dalekie owe czasy, gdy tesame przebiegała ustronia, jako młoda dziewczyna, upojona marzeniami.
Za każdorazowem zobaczeniem syna miała wrażenie, ze nie widziała go od lat dziesięciu. Z miesiąca na miesiąc mężniał i dojrzewał; ona z miesiąca na miesiąc przeobrażała się w staruszkę. — Baron wyglądał teraz jak jej brat, a ciotka Liza, która się wcale nie starzała, pozbawiona świeżości od dwudziestego piątego roku życia, wydawała się jej starszą siostrą.
Kurczak wcale nie pracował — musiał repetować czwartą. Trzecia poszła jako tako, lecz w drugiej znów przesiedział dwa lata, wobec czego kończąc szkołę średnią, miał już rok dwudziesty.
Był rosłym blondynem o bujnych już faworytach i meszku wąsów. Teraz on co niedzielę przyjeżdżał do Peuples. Biorąc od dawna lekcye jazdy konnej, pożyczał poprostu konia i w ciągu dwóch godzin przebywał drogę z Hawru do Peuples.
Rano już wychodziła naprzeciw niego Janina z ciotką i baronem, który się zaczął pochylać i chodzić drobnym kroczkiem starca, z rękami splecionemi na plecach, jak gdyby w ten sposób pragnął utrzymać równowagę, by nie upaść na nos.
Szli powolutku wzdłuż drogi, przysiadając czasem nad rowem i wytężając oczy, czy jeszcze nie widać jeźdźca. — Zaledwie się zjawił, niby punkcik czarny na białej płaszczyźnie, troje rodziców zaczynało powiewać chustkami; on zaś puszczał się galopem i pędził ku nim jak huragan, przyprawiając obydwie kobiety o bicie serca, a u dziadka wywołując gwałtowny entuzyazm bezsilnego już starca.
Pomimo że chłopak był teraz o głowę wyższy od matki, obchodziła się z nim ciągle jak z dzieciątkiem, zapytując:
— Kurczaku, czy ci nie zimno w nogi?
A gdy po śniadaniu przechadzał się wzdłuż tarasu, paląc papierosa, otwierała okno i wołała:
— Błagam cię, nie wychodź z gołą głową, byś się nie przeziębił.
Drżała z niepokoju, ilekroć nocą wracał konno do Hawru.
— Mój Kurczaku maleńki, nie jedź zbyt szybko; proszę cię, uważaj; myśl o swej matce, która byłaby nieszczęśliwą, gdyby ci się przydarzyło coś złego.
Aż tu pewnego ranka w sobotę, otrzymała list od Pawła, którym ją zawiadamiał, że nie przyjedzie nazajutrz, gdyż przyjaciele urządzają wycieczką, na którą go zaprosili.
Przez całą niedzielą dręczyła ją trwoga straszliwa, niby groźba nieszczęścia, a we czwartek, nie mogąc już dłużej nad sobą panować, pojechała do Hawru.
Kurczak wydał się jej jakoś zmienionym, jakkolwiek nie potrafiłaby zmiany tej określić. Był bardzo ożywiony i mówił głosem bardziej męskim.
Nagle tonem całkiem naturalnym rzekł:
— Wiesz mamo, skoro dziś przyjechałaś, to ja w najbliższą niedzielą nie przyjadą jeszcze do Peuples, gdyż urządzamy ciąg dalszy naszej zabawy.
Zdrętwiała, osłupiała, jak gdyby ją był zawiadomił, że wyjeżdża na drugą półkulę, a odzyskawszy wreszcie głos, rzekła:
— Och, Kurczaku, co tobie? Powiedz, co się z tobą dzieje?
Zaczął się śmiać i całując ją, zapewniał:
— Ależ nic, nic zgoła. Chcę się trochę pobawić z przyjaciółmi, jak wszyscy młodzi ludzie.
Nie znalazła słowa odpowiedzi, a gdy sama wracała do domu, po głowie jej wirowały myśli najróżnorodniejsze. Nie poznawała go, swego Kurczaka, swego dawnego Kurczaka. — Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest duży, że nie należy już do niej, że zacznie żyć własnem życiem, nie troszcząc się o starych. Zdawało jej się, że ta zmiana dokonała się w nim w ciągu jednego dnia. Jak to? ten wąsaty, rosły chłopak, przejawiający swą wolę, byłżeby jej synem, jej biednem maleństwem, które ją kiedyś zaprzęgało do przesadzania sałaty?
W ciągu najbliższych trzech miesięcy Paweł rzadko tylko odwiedzał swych rodziców i aż nazbyt było widocznem, że co prędzej pragnął odjechać, pod rozmaitymi pozorami skracając pobyt.
Janina się trwożyła, a baron ustawicznie ją pocieszał, powtarzając:
— Dajże mu pokój; chłopak ma dwadzieścia lat.
Aż tu pewnego ranka, człowiek jakiś źle ubrany, mówiąc francuszczyzną zaprawną akcentem niemieckim, zgłosił się do „pani wicehrabiny“.
Po wielu ceremonialnych ukłonach wydobył z kieszeni brudny portfel, oświadczając:
— Mam tu mały papierek dla jaśnie pani — i rozwinąwszy tłusty świstek papieru, podał go Janinie.
Przeczytała raz i drugi, spojrzała na żyda, raz jeszcze przeczytała i spytała:
— Co to ma znaczyć?
Przybysz wyjaśnił tonem uniżonym:
— Ja to jaśnie pani zaraz wytłómaczę. Syn potrzebował trochę pieniędzy, a ja wiedziałem przecie, że jaśnie pani jest dobrą matką, to ja mu pożyczyłem tę bagatelę.
Zaczęła drzeć.
— Ale czemu nie zwrócił się do mnie?
Źyd tłómaczył długo i szeroko, że chodziło o dług karciany, który musiał być zapłacony w ciągu paru godzin, a że Paweł nie jest jeszcze pełnoletnim, więc nikt nie byłby mu pożyczył, i „honor młodego pana byłby paskudnie skompromitowany, gdyby on nie był mu oddał tej przysługi“.
Janina chciała przywołać barona, lecz nie mogła wstać z krzesła, sparaliżowana wzburzeniem.
Nakoniec zwróciła się do lichwiarza:
— Nie zechciałby pan zadzwonić?
Nie wiedział co począć, obawiając się podstępu.
Wyjąkał:
— Może ja przeszkadzam, to przyjdę innym razem.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Zadzwonił i czekali oboje w milczeniu, naprzeciw siebie.
Baron odrazu objął sytuacyę. Kwit opiewał na tysiąc pięćset franków.
Zapłacił tysiąc, rzekłszy lichwiarzowi w cztery oczy:
— A proszę mi się tu więcej nie pokazywać.
Tamten podziękował, skłonił się i odszedł.
Dziadek i matka natychmiast udali się do Hawru, lecz w zakładzie im powiedziano, że od miesiąca Paweł nie był w szkole.
— Dyrektor otrzymał był cztery listy od Janiny, zawiadamiające o chorobie syna i jej przebiegu. Do każdego listu było dołączone świadectwo lekarskie — wszystko oczywiście sfałszowane.
Zdrętwieli oboje, zamieniając z sobą bezradne spojrzenia.
Dyrektor zrozpaczony poszedł z nimi do komisarza policyi. — Baron i córka spędzili noc w hotelu.
Nazajutrz odnaleziono młodego człowieka u jednej z prostytutek miejskich. Dziadek i matka zabrali go do Peuples, przez całą długą drogę nie zamieniwszy ani słowa. Janina płakała, kryjąc twarz w chusteczce. Paweł obojętnie patrzył na pola.
Niebawem wyszło na jaw, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy narobił piętnaście tysięcy długów. Wierzyciele nie zgłaszali się początkowo, wiedząc, ze wnet dojdzie do pełnoletności.
Nie robiono mu żadnych wymówek, pragnąc go odzyskać łagodnością. Karmiono go najlepszymi kąskami, pieszczono, psuto. Była wiosna, więc baron, mimo trwogi Janiny, wynajął mu łódź w Yporcie, by każdej chwili mógł odbywać wycieczki.
Konia mu nie oddano, by nie pojechał do Hawru.
Tak żył bezczynnie, drażliwy, chwilami brutalny. Barona trapiły niedokończone studya Pawła. Janina wpadając w szał na samo wspomnienie rozłąki, zadawała sobie jednak pytanie, co z nim począć.
Pewnego wieczora nie wrócił do domu. Dowiedzieli się, że z dwoma majtkami wyjechał w morze. — Matka bezprzytomna z rozpaczy, w nocy, z gołą głową, pobiegła do Yport.
Kilku ludzi stało na wybrzeżu, czekając powrotu łodzi.
Słabe światełko błysło w oddali i zbliżało się chwiejne, migotliwe. Pawła nie było w łodzi. Kazał się zawieść do Hawru.
Policya szukała go napróżno.
— Dziewka, ukrywająca go poprzednio, również zniknęła bez śladu, sprzedawszy urządzenie i zapłaciwszy czynsz za mieszkanie.
— W pokoju Pawła w Peuples odkryto dwa listy od tej ladacznicy; zdawała się za nim szaleć. Pisała o wyjeździe do Anglii, twierdząc, że zdobyła potrzebne do tego pieniądze.
Troje mieszkańców zamku w ponurem milczeniu przeżywało piekło tortur moralnych. — Włosy Janiny wpierw siwawe, zbielały teraz doszczętnie. Raz po raz zadawała sobie naiwne pytanie, czemu ją los tak ciężko prześladuje.
Otrzymała list od księdza Tolbiaca:
„Pani! Ręka Boga zaciążyła na Tobie. Odmówiłaś Mu Pani swego dziecka; On zabrał Ci je teraz i rzucił prostytutce. Czy i ta nauka niebios nie otworzy Pani oczu? Miłosierdzie Pana jest nieskończone. Może Ci wybaczy, jeśli przed Nim padniesz na kolana. Ja, pokorny Jego sługa, otworzę drzwi Jego domu, gdy Pani do nich zapukasz“.
Długo pozostała na klęczkach z listem w ręku. — A nuż jest prawdą, co mówi ten ksiądz? I wszystkie wątpliwości religijne znów zaczęły szarpać jej sumieniem. — Czy Bóg może być mściwym i zazdrosnym, jak ludzie? Gdyby jednak nie okazywał zazdrości, niktby się Go nie obawiał, nikt nie oddawał czci. By Go ludzie mogli poznać, przejawia im się podobny do nich uczuciami.
I tchórzliwe wątpienie, które chwiejnych, zbłąkanych pędzi do kościoła, opanowało ją do tego stopnia, że pewnego wieczora, w chwili zapadającego zmroku, ukradkiem pobiegła do kościoła i padłszy chuderlawemu księdzu do nóg, błagała o rozgrzeszenie.
Przyrzekł jej pół-przebaczenie, jako że Bóg nie może zlewać całej swej łaski na dom, mieszczący takiego człowieka, jak baron.
— Rychło pani uczuje skutki dobrotliwości bożej — zapewnił.
W dwa dni później otrzymała list od syna, który w obłędnej swej rozpaczy uważała za początek ulg, przyrzeczonych przez księdza.
„Kochana Mamo! Nie troszcz się o mnie. Jestem w Londynie, całkiem zdrów, lecz w ogromnej potrzebie pieniężnej. Nie mamy ani jednego sous i nie codziennie też jadamy. — Ta, która mi towarzyszy, a którą kocham całą duszą, chcąc zostać ze mną, wydała wszystko, co miała: pięć tysięcy franków. Pojmiesz, że honor nakazuje mi zwrócić jej przedewszystkiem tę kwotę. Bądź przeto tak dobrą i wypłać mi ze spadku po ojcu piętnaście tysięcy franków, bo i tak przecież będę wnet pełnoletni. Wybawisz mnie z ogromnego kłopotu.
Bądź zdrowa, kochana mateczko. Ściskam Cię z całego serca, a także dziadzia i ciocię Lizę. Mam nadzieję, że rychło Cię zobaczę.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Napisał jej! Więc nie zapomniał o niej. — Wcale nie myślała, że pisał o pieniądze. Trzeba mu posłać, skoro nie ma. Co tam zresztą pieniądze! On jej napisał!
I płacząc, pobiegła do barona, by mu pokazać list. Przywołano ciotkę Lizę i słówko po słówku odczytywano papier, przynoszący wieść o nim. Omawiano, zastanawiano się nad każdem wyrażeniem.
Janina z najgłębszej rozpaczy przerzucając się w nadzieję upajającą, broniła Pawła:
— On wróci; rychło wróci, skoro napisał.
Baron rozważniejszy oświadczył:
— Wszystko jedno, porzucił nas jednak dla tej kreatury. Więcej ją zatem kocha, niż nas, skoro się nie wahał co do wyboru.
Ból nagły, potworny przeszył serce Janiny i momentalnie zapłonęła nienawiścią do tej dziewki, która jej skradła syna; zapłonęła nienawiścią nieposkromioną, dziką, nienawiścią zazdrosnej matki. Dotychczas myślała wyłącznie o Pawle. Zaledwie jej przez myśl przemknęło, ze ladacznica była powodem jego zniknięcia. — Nagle uwaga barona przypomniała jej tę rywalkę, objawiła jej siłę fatalną; uczuła, że między nią a tą kobietą rozpoczyna się walka zaciekła i odrazu też sobie uświadomiła, że wolałaby utracić syna, niż dzielić go z tamtą.
I cała jej radość prysła.
Wysłali piętnaście tysięcy franków i przez pięć miesięcy żadnej nie otrzymali wiadomości.
Następnie zjawił się pełnomocnik Pawła, celem uregulowania sprawy dziedzictwa po Julianie.
Janina i baron bez słowa protestu złożyli rachunki, wyrzekając się nawet dożywocia, należącego do matki.
I wróciwszy do Paryża, Paweł zagarnął sto dwadzieścia tysięcy franków. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy napisał cztery listy, przesyłając wiadomości o sobie w stylu lapidarnym, a kończąc chłodnem zapewnieniem przywiązania. „Pracuję teraz — zapewniał — bo dostałem posadę przy giełdzie. Mam nadzieję, że któregoś dnia wpadnę do Peuples, by uściskać kochanych moich rodziców“.
Ani słówkiem nie wspominał o swej metresie, a milczenie to było wymowniejsze, niż gdyby o niej pisał na wszystkich czterech stronach. W tych listach lodowatych Janina wyczuwała ową kobietę zaczajoną, nieubłaganą, śmiertelną nieprzyjaciółkę matek — prostytutkę.
Troje pustelników naradzało się, jakby ocalic Pawła, lecz żadnego nie znajdowali sposobu. Pojechać do Paryża? Po co?
Baron mawiał:
— Trzeba czekać, aż namiętność jego się wyczerpie. W tedy wróci sam.
I dalej wiedli życie godne litości.
Janina i ciotka Liza chodziły razem do kościoła, ukrywając się przed baronem.
Dość długi czas pozostawali bez wiadomości, aż pewnego ranka nadszedł list zrozpaczony, wprawiając ich w przerażenie.
„Biedna moja Mamo, jestem zgubiony i nie pozostaje mi nic innego, jak kulka w łeb, jeśli Ty mi nie przyjdziesz z pomocą. Przedsiębiorstwo, które miało wszystkie widoki powodzenia, upadło, a ja mam płacić ośmdziesiąt pięć tysięcy franków. Jeśli nie zapłacę, będę shańbiony, zniszczony, uniemożliwiony na całe życie. Jestem zgubiony. Powtarzam Ci, że raczej sobie w łeb palnę, niżbym miał przeżyć taką hańbę. Możebym to już był uczynił, gdyby nie otucha, jakiej mi dodaje kobieta, o której Ci nigdy nie wspominam, a która jest moją Opatrznością.
Ściskam Cię z całego serca, moja droga Mateczko, może już po raz ostatni. Żegnaj.

Paweł“.

Stosy papierów i dokumentów, dołączone do tego listu, szczegółowo wyjaśniały całą katastrofę.
Baron wysłał odwrotną pocztą list polecony. Następnie pojechał do Hawru, celem naradzenia się z prawnikiem i zaciągnął pożyczkę hipoteczną, by uzyskać pieniądze dla Pawła.
Młody człowiek napisał trzy listy, pełne entuzyastycznych dziękczynień i czułości, zapowiadając swój bliski przyjazd dla uściskania swych drogich rodziców.
Nie przyjechał.
I znów upłynął rok cały.
Janina z baronem wybierali się do Paryża, by go odszukać i ostatnią podjąć próbą celem odzyskania go nareszcie, gdy otrzymali wiadomość, że znów zamieszkał w Londynie, objąwszy przedsiębiorstwo okrętowe pod firmą demokratyczną: „Paweł Delamare i Co.“.
Donosił:
„Oto mam zapewniony byt, a może nawet majątek. I nic nie ryzykuję. Z tego możecie widzieć, jak to dla mnie korzystne. Gdy się zobaczymy, będą już miał ładne stanowisko. Bo w dzisiejszych czasach, jedynie interesy mogą człowieka wydobyć z kłopotliwego położenia“.
W trzy miesiące później Towarzystwo okrętowe zbankrutowało, a przeciw dyrektorowi wdrożono śledztwo za nieścisłe prowadzenie ksiąg. Janina dostała ataku nerwowego, który trwał kilka godzin, poczem musiano ją położyć do łóżka.
Baron pojechał do Hawru, informował się, naradzał z adwokatami, konferował z przemysłowcami, pośrednikami, woźnymi; stwierdził, że deficyt „Towarzystwa Delamare“ wynosi dwieście trzydzieści piąć tysięcy franków, i ponowną pożyczką hipoteczną zaciągnął na swe dobra. Zamek Peuples i przynależące do niego dwa folwarki obciążono długiem olbrzymim.
Pewnego wieczora, załatwiając ostatnie formalności w gabinecie adwokata, osunął się na posadzką, tknięty apopleksyą.
Do Janiny wysłano konnego posłańca. Zanim przybyła do Hawru, ojciec skonał.
Zabrała zwłoki do Peuples, do tego stopnia unicestwiona, że ból jej przejawiał się raczej kamienną martwotą, niż rozpaczą.
Ksiądz Tolbiac, mimo bezprzytomnych błagań obydwóch kobiet, nie pozwolił wnieść zwłok do kościoła. Pogrzebano więc barona o zmierzchu, bez żadnego ceremoniału.
Paweł dowiedział się o śmierci dziadka przez jednego z likwidatorów zbankrutowanej firmy. Wciąż się jeszcze ukrywał w Anglii. Napisał do matki, uniewinniając się, że nie przyjechał na pogrzeb, gdyż za późno otrzymał wiadomość. „Zresztą, wycofawszy się teraz z interesów, rychło wrócę do Francyi, by drogą Mateczkę uściskać“.
Janina żyła w stanie takiego zdrętwienia duszy, że zdawała się już nic nie pojmować.
A z końcem zimy, ciotka Liza, licząca już sześćdziesiąt ośm lat, nabawiła się bronchitu, z którego rozwinęło się zapalenie płuc; skonała cicho, szepcząc:
— Moja biedna Janinko, idę prosić Boga, by się nad tobą zlitował.
Janina odprowadziła ją na cmentarz, widziała, jak trumnę zasypują ziemią, a gdy do cna wyczerpana osunęła się na świeżą mogiłę, pragnąc również umrzeć, by już nie cierpieć, nie myśleć, nie czuć, silna jakaś wieśniaczka wzięła ją na ręce, niby drobne dziecko.
Wróciwszy do zamku, Janina całkiem bezwolna, zwłaszcza po pięciu nocach bezsennie spędzonych przy ciotce, pozwoliła się ułożyć na łóżku, a nieznajoma kobieta obchodziła się z nią łagodnie, lecz stanowczo; natychmiast też zapadła w sen twardy, zmożona bólem i wyczerpaniem.
Zbudziła się koło północy. Światełko nocne płonęło na kominku. W fotelu spała kobieta. Kto ona? Nie poznawała jej, więc przechyliwszy się przez krawędź łóżka, usiłowała rozróżnić jej rysy, przy migotliwem światełku knota, pływającego w szklance oliwy.
A jednak zdawało jej się, że twarz tę kiedyś widziała. Ale kiedy? I gdzie? Kobieta spała spokojnie, z głową przechyloną na ramię, a czepek osunął się jej na podłogę. Mogła mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Była silna, rumiana, kwadratowa, rozłożysta. Szerokie jej ręce opadały po obu stronach fotelu. Włosy miała lekko szpakowate. Janina przyglądała jej się uporczywie, w tem dziwnem zamgleniu umysłu, towarzyszącem snom gorączkowym po ciężkiem nieszczęściu.
Na pewno twarz tę widziała! Czy to było dawno? A może niedawno? Nie mogła sobie przypomnieć, a to ją drażniło i męczyło. Wstała cicho, by się lepiej przyjrzeć tej śpiącej i podeszła do niej na palcach. To tasama kobieta, co ją uniosła z cmentarza i położyła na łóżku. Zaczęła sobie niejasno przypominać szczegóły.
Czy jej jednak nie znała przedtem, w innym okresie swego życia? Czy to może tylko wspomnienie mętne z dnia wczorajszego? I skąd ona się wzięła w jej pokoju? Dlaczego?
Kobieta podniosła powieki, ujrzała Janinę i zerwała się raptownie. Stały naprzeciw siebie twarzą w twarz, tak blisko, ze niemal dotykały się piersiami.
Nieznajoma bełkotała:
— Co to! Paniusia wstała! Żeby się zaziębić. Proszę się położyć!
Janina spytała:
— Kto wy jesteście?
Ale kobieta rozwarła ramiona, ujęła ją ponownie i zaniosła znów na łóżko, z siłą mężczyzny. I układając ją ostrożnie na posłaniu, pochylona nad nią, zaczęła płakać i całować Janinę w policzki, we włosy, w oczy, łzami zlewając jej twarz i mamrocząc:
— Moja biedna paniusia, panna Janina, moja biedna pani, już mnie nawet nie poznaje?
A Janina krzyknęła:
— Rozalia, moja Rozalia!
I zarzuciwszy jej na szyję obydwie ręce, ściskała ją i całowała; i łkały tak obydwie, obejmując się wzajem, łącząc swe łzy, niezdolne rozpleść ramion.
Pierwsza uspokoiła się Rozalia.
— Dość już — rzekła — a teraz spokojnie, żeby mi się paniusia nie zaziębiła.
Podniosła kołdrę i poprawiła poduszki dawnej swej pani, która nie przestawała łkać, cała przejęta wspomnieniami, do głębi poruszającemi jej duszą.
Nakoniec spytała:
— Jakże się tu wzięłaś, moja biedaczko?
Rozalia odparła:
— Na Boga, jakżebym mogła panią teraz zostawić tak samiusieńką!
Janina rzekła:
— To zapal świecę, bym ci się lepiej przyjrzała.
Gdy Rozalia postawiła świecę na stoliczku nocnym, zaczęły się sobie przyglądać długo w milczeniu.
Następnie Janina wyciągnęła rękę do dawnej swej pokojówki, szepcząc:
— Nie byłabym cię nigdy poznała, moje dziecko; bardzo się zmieniłaś, ale mniej jednak, niż ja.
A Rozalia, patrząc na tę kobietę siwowłosą, wychudłą, zawiędłą, którą znała świeżą, piękną i młodą, odparła:
— To prawda, że się paniusia bardzo zmieniła, bardziej niż należało. Ale pomyśleć, że to jednak dwadzieścia cztery lat upłynęło.
Zamilkły i znów się zadumały.
Janina nakoniec szepnęła:
— Czy ty przynajmniej byłaś szczęśliwą?
A Rozalia, w obawie rozbudzenia wspomnień zbyt bolesnych, wyjąkała:
— No... tak... tak... proszę pani. Nie mogę się zbyt skarżyć; na pewno byłam szczęśliwszą od paniusi. Jedno mnie tylko wciąż gryzło... że nie zostałam tutaj...
Zamilkła nagle, bezwiednie dotknąwszy tego punktu.
Ale Janina odparła łagodnie:
— Trudno, moje dziecko, nie zawsze można to robić, coby się chciało. Tyś także wdową, prawda?
Po chwili, głosem drżącym, spytała:
— Czy masz jeszcze... inne dzieci?
— Nie, proszę pani.
— A on, twój... twój syn... co się z nim dzieje? Czyś z niego zadowolona?
— Tak, proszę pani, dobry chłopak, a pracowity, że szukać. Ożenił się pół roku temu, i weźmie teraz mój folwark, skoro ja wróciłam do paniusi.
Janina, drżąc ze wzruszenia, szepnęła:
— Moje dziecko, więc ty już ze mną zostaniesz?
A Rozalia tonem stanowczym odparła:
— To się rozumie; przecież się już tak urządziłam.
I znów milczały przez długą chwilę.
Janina zaczęła bezwiednie porównywać swe życie z życiem Rozalii, jednakowoż bez goryczy, zobojętniała na niesprawiedliwe okrucieństwo losu.
Spytała:
— Czy mąż twój był dla ciebie dobry?
— Och, tak! Porządny był człowiek i umiał oszczędzać grosza. Umarł na suchoty.
Nagle, parta chęcią dowiedzenia się wszystkiego, Janina siadła na łóżku i rzekła:
— Moje dziecko, opowiedz mi wszystko, całe swoje życie. To mnie trochę uspokoi.
A Rozalia, przysunąwszy krzesło do łóżka, siadła i zaczęła mówić o sobie, o swym domu i otoczeniu, o wszystkich tych szczegółach, drogich wieśniakom, opisując podwórze, zabudowania, śmiejąc się z rzeczy dawnych, przypominających jej dobre chwile minione, i stopniowo podnosząc głos, jak przystało właścicielce folwarku, przywykłej do rozkazywania.
Skończyła oświadczeniem:
— Tak, dziś mam byt zabezpieczony. Mogą być spokojna.
I trochę zmieszana, dodała ciszej:
— A wszystko to zawdzięczam paniusi; to też teraz nie żądam żadnej zapłaty. Nie! nie! Jeśli się paniusia nie zgodzi, to odejdą!
Janina odparła:
— Przecież nie możesz służyć zadarmo!
— Ależ tak, właśnie tak, proszę paniusi. Za pieniądze? Paniusia chciałaby mi płacić? Kiedy ja mam tyle pieniędzy, co i pani. Czy to pani chociaż wie, ile zostało z majątku po tych wszystkich bazgraniach hipotecznych i pożyczkach, i procentach niezapłaconych, które wciąż rosną? Napewno paniusia nie wie! Otóż ja pani powiadam, że nie zostało już ani dziesiąć tysięcy dochodu rocznego. Słyszy pani? ani dziesięć tysięcy! Ale ja to uporządkuję, wszystko wnet uporządkuję.
Zaczęła mówić głośno, oburzając się, unosząc z powodu tych zaniedbanych interesów, grożących ruiną.
A zauważywszy błędny, pobłażliwy uśmiech na twarzy swej pani, zawołała oburzona:
— Nie trzeba się śmiać, proszę pani, bo bez pieniędzy jest człowiek gałganem.
Janina znów ujęła jej ręce i zatrzymała je w swoich; wciąż jeszcze zaprzątnięta tą samą myślą, rzekła powoli:
— Och! ja nie miałam w życiu szczęścia. Wszystko mi się na złe obróciło. Nieszczęście ciąży nad moim losem.
Ale Rozalia potrząsnęła głową przecząco.
— Nie trzeba tak mówić, paniusiu, nie trzeba tak mówić. Nieszczęśliwie pani wyszła za mąż, i tyle. Nie wychodzi się tak za mąż, gdy się nawet nie zna narzeczonego.
I mówiły tak w dalszym ciągu o swych losach, niby dawne przyjaciółki.
Świt szarzał, a one wciąż jeszcze rozmawiały.

IV.

W ciągu tygodnia Rozalia objęła rządy nad zamkiem, jego mieszkańcami i rzeczami. Janina zrezygnowana, biernie się jej poddawała. Słaba, powłócząc nogami, jak ongi mateczka, przechadzała się, wsparta na ramieniu dawnej służącej, która ją prowadziła powoli, napominając łagodnie, dodając otuchy w słowach szorstkich a tkliwych, obchodząc się z nią, jak z chorem dzieckiem.
I zawsze rozmawiały o przeszłości, Janina ze łzami w gardle, Rozalia spokojnym tonem chłopskiej niewzruszoności. Stara służąca kilkakrotnie wracała do sprawy zalegających procentów; nakoniec zażądała pokazania papierów, które Janina, absolutnie nie znająca się na interesach, ukrywała przed nią, wstydząc się postępków syna.
I przez cały tydzień Rozalia codziennie jeździła do Fécamp, by znajomy notaryusz wyjaśnił jej szczegóły, których nie rozumiała.
Pewnego wieczora, ułożywszy już Janinę na spoczynek, siadła koło jej łóżka i odrazu przystąpiła do rzeczy.
— Teraz paniusi wygodnie, więc pogadamy o interesach.
I wyłuszczyła całą sprawę.
Okazało się, że po uregulowaniu wszystkiego zostanie co najwyżej siedm do ośmiu tysięcy renty rocznej. Nic więcej.
Janina odparła:
— Moje dziecko, to i cóż? Ja dobrze czuję, że nie pociągnę już długo, więc to mi wystarczy.
Ale Rozalia się obruszyła:
— Być może, że paniusi wystarczy, ale panu Pawłowi to pani nie myśli nic zostawić?
Janina drgnęła.
— Proszą cię, nie wspominaj mi o nim. Zbyt cierpią, gdy o tem myślę.
— A ja będę właśnie mówić, bo widzi paniusia, to nie jest dobre takie postępowanie. Robi teraz głupstwa; ano, trudno, ale raz się przecież ustatkuje; a potem się ożeni i będzie mieć dzieci. I trzeba będzie pieniędzy na wychowanie. Niech-no pani posłucha uważnie, co ja powiem: trzeba sprzedać Peuples!
Janina zerwała się gwałtownie i usiadła w łóżku.
— Sprzedać Peuples! Co tobie w głowie? Och, nigdy, przenigdy!
Ale Rozalia pozostała niewzruszona.
— A ja powiadam, że paniusia sprzeda, bo to być musi.
I odrazu podała swe powody, obliczenia i projekta.
Po sprzedaniu zamku i dwóch przynależnych folwarków amatorowi, którego znalazła, będzie można zatrzymać cztery folwarki w Saint-Léonard, które oczyszczone z ciężarów hipotecznych przyniosą ośm tysięcy trzysta franków rocznie. Tysiąc trzysta franków trzeba odliczyć na rozmaite inwestycye i wydatki, więc zostanie siedm tysięcy, z których piąć wyjdzie na utrzymanie, a dwa będzie się odkładać, by na wszelki wypadek mieć trochą kapitału.
Dodała:
— A poza tem, wszystko już zjedzone. Skończyło się. Odtąd ja będę mieć klucze, słyszy pani, a pan Paweł nie dostanie nic, ale to nic; inaczej obdarłby panią do ostatniego sous.
Janina płacząc cicho, szepnęła:
— A jeśli nie ma co jeść?
— Jak będzie głodny, to przyjedzie jeść z nami. Zawsze się znajdzie dla niego łóżko i ciepła strawa. Pani myśli, że byłby robił te wszystkie głupstwa, gdyby mu pani od początku nie była dała ani grosza?
— Ale miał długi; byłby się okrył hańbą, gdyby ich nie spłacił.
— A jak pani nie będzie miała czem płacić, to co wtedy? Dotąd pani płaciła, dobrze; ale od dzisiejszego dnia nie będzie pani płacić; ja to pani mówię. A teraz dobranoc paniusi.
I wyszła.
Janina nie zasnęła, do głębi w strząśnięta myślą sprzedania Peuples, opuszczenia, pożegnania domu, z którym wiązało się całe jej życie.
Na widok Rozalii, wchodzącej rano do jej pokoju, rzekła:
— Moje drogie dziecko, ja się nigdy nie zdecyduję na opuszczenie tego miejsca.
Pokojówka się nadąsała.
— A jednak to być musi, proszę pani. Niezadługo przyjedzie tu notaryusz z tym, co ma ochotę to kupić. Inaczej, nie miałaby pani za cztery lata ani na kąsek chleba.
Janina obezwładniona powtarzała:
— Nigdy się na to nie zdobędą, nigdy.
W godziną później listonosz wręczył jej list od Pawła, żądającego jeszcze dziesięciu tysięcy franków. — Co począć? Przerażona, zwróciła się o radę do Rozalii, która wzruszyła ramionami.
— Cóż ja paniusi poradzę? Ach, już ja widzę, do czegobyście wnet doprowadzili, gdyby mnie tu nie było!
I Janina, uginając się przed wolą pokojówki, odpisała:
„Mój drogi synu, nic już nie mam dla Ciebie. Zrujnowałeś mnie doszczętnie; jestem zmuszoną sprzedać Peuples. Pamiętaj jednak, że zawsze znajdziesz schronienie, jeśli zechcesz wrócić do Twej starej matki, której tak wiele przysporzyłeś cierpień.

Janina“.

A gdy notaryusz przyjechał z panem Jeoffrin, dawnym fabrykantem cukru, przyjęła ich osobiście, pozwalając na szczegółowe obejrzenie majątku.
W miesiąc później podpisała kontrakt sprzedaży, nabywszy równocześnie skromny domek koło Goderville, leżący przy gościńcu, we wioszczynie Bateville.
Następnie przechadzała się sama aż do wieczora w alei mateczki z sercem rozdartem i pełna rozpaczy; zwracała się ku okolicy i drzewom, i przegniłej ławie pod wiązem i ku wszystkim tym rzeczom tak dobrze znanym, jakoby na wieki odbiły się w jej oczach i duszy; ku gajowi i zaroślom koło wydmy, gdzie tak często siadywała i gdzie po raz ostatni w dzień straszny śmierci Juliana, widziała pędzącego ku morzu hrabiego Fourville; ku staremu wiązowi bez korony, o który tak często się opierała, i ku całemu temu ogrodowi, śląc na wsze strony pożegnania rozpaczne, łzami brzemienne.
Przyszła Rozalia i przemocą zabrała ją do domu.
Rosły wieśniak, mogący liczyć dwadzieścia pięć lat, czekał przed drzwiami. Przywitał ją tonem swobodnym, jakby ją znał od dawna.
— Dzień dobry pani, i co tam słychać dobrego? Matka mi kazała przyjść wedle tej przeprowadzki. Tobym rad wiedział, co pani zabierze, jako że muszę przyjechać parę razy wieczorem, żeby nie marnować czasu.
Był to syn pokojówki i Juliana, brat Pawła.
Przez chwilę miała wrażenie, że serce jej przestaje bić, a jednak brała ją ochota uściśnięcia tego chłopca.
Przyglądała mu się, czy podobny do jej męża lub syna. Był rumiany, silny, o jasnych włosach i błękitnych oczach swej matki. A jednak przypominał Juliana. Czem? Nie mogła sobie tego sformułować, ale w całości fizyognomii było pewne podobieństwo.
Chłopak mówił dalej:
— Gdyby mi to pani mogła zaraz pokazać, byłbym bardzo rad.
Ona jednak nie wiedziała jeszcze, co zabierze, wobec tego, że nowy jej dom był bardzo mały; poprosiła go tedy, by przyszedł się dowiedzieć z końcem tygodnia.
Przygotowania do przeprowadzki wniosły smutne urozmaicenie do jej życia posępnego, ogołoconego z nadziei i wyczekiwania.
Krążyła teraz po pokojach, wyszukując sprzęty, przypominające jej pewne zdarzenia, te meble bliskie sercu, tworzące część naszego życia, niemal naszej istoty, znane od młodości, zespolone ze wspomnieniami radości lub smutku, z datami naszego istnienia, nieme towarzysze naszych chwil słodkich lub ponurych, co zestarzały się i zużyły obok nas, o obiciu tu i owdzie popękanem lub rozdartem, chwiejne w spoidłach, o barwach wypełzłych.
Wybierała jeden po drugim, wahając się często, zadumana, jak przed powzięciem ważnej decyzyi, wielokrotnie zmieniając postanowienie pierwotne, ważąc w myśli zasługi dwóch foteli lub starego jakiegoś sekretarza, porównywanego ze staroświeckim stołem.
Otwierała szufladki, usiłowała sobie przypomnieć rozmaite fakta, a gdy nareszcie postanowiła: tak, to zabiorą — znoszono przedmiot ów do jadalni.
Chciała zachować całe urządzenie ze swego pokoju: łóżko, obicia, zegar, wszystko.
Odstawiła tez kilka foteli ze salonu, których rysunek lubiła od dzieciństwa; lisa i bociana, mrówką i konika i melancholijną czaplę.
Tak wałęsając się po wszystkich kątach siedziby, którą miała opuścić, zaszła pewnego dnia na strych.
Przystanęła zdumiona na widok masy sprzętów wszelkiego rodzaju, z których jedne były złamane, inne tylko poplamione, jeszcze inne odstawione tu niewiadomo dlaczego — może się już przestały podobać, może inne zajęły ich miejsce.
Ujrzała tysiące cacek ongi znanych, które nagle zniknęły, a ona nieobecności ich nie zauważyła; drobiazgów, które jej służyły, tych drobnych, starych, nic nie znaczących gracików, co ją otaczały przez lat piętnaście, które widywała codziennie, nie zwracając na nie uwagi, a które nagle, odnalezione na tym strychu, obok innych, jeszcze starszych, co to figurowały — doskonale pamięta, w pierwszych jej czasach pobytu w Peuples — nagle oto przybrały znaczenie świadków zapomnianych, odnalezionych? przyjaciół. Zrobiły na niej wrażenie tych ludzi, z którymi często się obcuje, lecz którzy pozostają dla nas zamknięci, aż tu niespodzianie pewnego wieczora, bez żadnej właściwej przyczyny, zaczynają mówić bez końca, odsłaniając głąb swej duszy nieoczekiwaną.
Obchodziła je kolejno z drżeniem serca, mówiąc sobie:
— Och, to ja obtłukłam tę chińską filiżankę na parę dni przed ślubem. A tu latarenka matki i laska, którą ojczulek złamał, gdy chciał przemocą otworzyć bramę, napęczniałą po deszczu.
Było tam także mnóstwo rzeczy, których nie znała, które jej nic nie mówiły, gdyż pochodziły od dziadków lub pradziadków; tych rzeczy okrytych pyłem, co to mają fizyognomię wygnańców z epoki minionej i zdają się smucić z powodu swego opuszczenia, których losów i historyi nikt nie zna, bo nikt nie widział tych, co je wybierali, kupowali, posiadali, kochali, nikt nie znał rąk, co ich przyjaźnie dotykały, i oczu, co z przyjemnością na nich spoczywały.
Janina dotykała ich, odwracała, odcisk swych palców pozostawiając na grubej warstwie kurzu; krążąc bez końca wśród tych starych rupieci, w przymglonem świetle, wpadającem przez szybki poddasza.
Szczegółowo oglądała krzesła o trzech nogach, zali jej czegoś nie przypomną, mosiężną fajerkę bez dna, którą zdawała się poznawać i stos naczyń kuchennych, od dawna już nieużywanych.
Następnie wybrała niektóre, by je zabrać i wróciwszy na dół, posłała Rozalię, by je przyniosła. Pokojówka oburzona, wzbraniała się znosić „te brudy“, Ale Janina całkowicie już pozbawiona woli, tym razem obstawała przy swojem, i trzeba było słuchać.
Pewnego ranka młody gospodarz, syn Juliana, Dyonizy Lecoq, zjawił się z wózkiem, by zabrać część rzeczy. Rozalia z nim pojechała, by przypilnować złożenia mebli i ustawić je jak należało.
Pozostawszy sama, Janina zaczęła się błąkać po pokojach zamku w stanie rozpaczy straszliwej; w porywie egzaltowanej miłości obejmując wszystko, czego nie mogła z sobą zabrać: wielkie, białe ptaki na tapetach salonu, staroświeckie świeczniki, wszystko, na co padał jej wzrok. Przebiegała pokój po pokoju oszalała, a łzy bezustannie płynęły jej z oczu; następnie wyszła z domu, by pożegnać morze.
Był koniec września, niebo niskie i szare zdawało się ciążyć nad światem, a fale smutne, żółtawe, biegły hen, w nieskończoność. Długo stała na skale nadbrzeżnej, z głową wirującą od myśli dręczących. Z zapadającą nocą wróciła do domu, przeżywszy dzień równie bolesny, jak w najcięższym okresie swego życia.
Rozalia wróciła i czekała na nią, zachwycona nowym domem; podług niej był on znacznie weselszy od tego olbrzymiego gmachu, co nawet nie leży przy gościńcu.
Janina płakała przez cały wieczór.
Dowiedziawszy się o sprzedaży zamku, dzierżawcy przestali się z nią liczyć, pomiędzy sobą nazywając ją „waryatką“, sami nie wiedząc czemu; wiedzeni swym zwierzęcym instynktem, domyślali się prawdopodobnie jej chorobliwego sentymentalizmu, egzaltacyi marzycielskiej, całego tego zamętu jej biednej duszy, skołatanej nieszczęściem.
W przeddzień wyjazdu z Peuples, zaszła przypadkowo do stajni. Drgnęła cała, usłyszawszy w pobliżu głuche warczenie. To Pogrom, o którym od szeregu miesięcy najzupełniej była zapomniała. Ślepy i obezwładniony, dożywszy wieku niezwykłego u tych zwierząt, wegetował na posłaniu ze słomy, pielęgnowany przez Ludwinę, która o nim nie zapomniała. Wzięła go na ręce, uściskała i przyniosła do domu. Gruby jak beczka, zaledwie się włóczył na swych łapach sztywnych, szeroko rozstawionych, szczekając skrzypliwie, jak owe psy drewniane, służące dzieciom za zabawkę.
Nadszedł wreszcie dzień ostatni. Janina spędziła noc w dawnym pokoju Juliana, gdyż jej własny był już opróżniony. Wóz, naładowany kuframi i resztą sprzętów, stał na podwórzu. Obok czekała bryczułka dwukołowa, mająca odwieźć panią i pokojówkę.
Stary Szymon i Ludwina mieli zostać sami aż do przybycia nowego właściciela, następnie postanowili zamieszkać u swych krewnych, gdyż Janina wyznaczyła im jakąś pensyjkę dożywotnią. Posiadali zresztą własne oszczędności. Byli już teraz bardzo starzy, bezużyteczni i gadatliwi. Maryusz, ożeniwszy się, dawno już porzucił był służbę.
Około ósmej zaczął padać deszcz, drobniutki, lodowaty, przygnany wiatrem morskim. Trzeba było postawić daszek bryczułki. Liście ulatywały już z drzew.
Na stole w kuchni stały filiżanki z gorącą kawą. Janina usiadła i małymi łyczkami wypiła swoją porcyę, następnie w stała i rzekła:
— Chodźmy!
Włożyła kapelusz, szal, a gdy Rozalia naciągała jej kalosze, ze ściśniętego gardła wykrztusiła:
— Pamiętasz, moje dziecko, jak strasznie lało, kiedy jechaliśmy tu z Rouen...
Chwycił ją spazm; obie ręce przycisnęła do piersi i osunęła się zemdlona.
Przeszło godzinę była jak martwa; następnie otworzyła oczy i dostała konwulsyjnych drgawek, przy obfitym upływie łez.
Gdy się nieco uspokoiła, była tak osłabiona, że nie mogła wstać. Rozalia jednak, obawiając się dalszych ataków w razie opóźnienia wyjazdu, poszła po syna. Wzięli ją oboje, zanieśli na bryczkę i usadowili na drewnianej ławce, pokrytej ceratą; stara służąca, siadłszy obok Janiny, otuliła jej nogi, na ramiona narzuciła gruby płaszcz i rozpiąwszy nad nią parasol, zawołała:
— Dyonizy, jedźmy, a szybko!
Młody człowiek wskoczył na wózek, w braku miejsca usadowił się tylko jednem udem i podciął konia, którego bieg nierówny raz wraz podrzucał obie kobiety.
Na skręcie drogi wiejskiej zobaczyli kogoś, przechadzającego się wzdłuż i wszerz; był to ksiądz Tolbiac, zdający się czatować na tę chwilę wyjazdu.
Przystanął, by bryczka mogła przejechać. Jedną ręką podtrzymywał sutannę, by jej nie obryzgano, odsłaniając łydki chude w czarnych pończochach, zakończone olbrzymiemi zabłoconemi ciżmami.
Janina spuściła oczy, nie chcąc się spotkać z jego spojrzeniem, a Rozalia, doskonale o wszystkiem wiedząca, wpadła w gniew.
Mruknęła:
— Gałgan, gałgan!
I chwytając syna za rękę, dodała:
— A śmignij go tam batem!
Młody człowiek, mijając księdza, nagle zjechał galopem na sam skraj błotnistej drogi, a kałuża, bryznąwszy pod rozpędem kół, obłociła duchownego od stóp do głowy.
Rozalia rozpromieniona odwróciła głowę, by mu pokazać zaciśnięty kułak, gdy on tymczasem ogromną chustą wycierał twarz obluzganą błotem.
Jechali już jakie pięć minut, gdy nagle Janina krzyknęła:
— Zapomnieliśmy o Pogromie!
Musieli się zatrzymać, a Dyonizy pobiegł pędem po psa, lejce oddawszy matce.
Niebawem wrócił, niosąc bezkształtne, włochate zwierzę, które umieścił między spódnicami obydwóch kobiet.

V.

W dwie godziny później bryczka zatrzymała się przed murowanym domkiem, stojącym wśród sadu, pełnego młodych grusz na tykach, tuż przy gościńcu.
Cztery altanki, obrosłe wiciokrzewem i powojem, tworzyły cztery rogi tego ogrodu, podzielonego na drobne grzędy jarzynowe, poprzedzielane ścieżynami, wzdłuż których rosły drzewa owocowe.
Żywopłot bardzo wysoki okalał tę posiadłość, oddzieloną polem od folwarku sąsiedniego. Nieopodal, o jakie sto kroków od gościńca, wznosiła się kuźnia. Inne najbliższe zabudowania leżały w odległości kilometra.
Najbliższy krajobraz przedstawiał równinę Caux, całkowicie zasianą folwarkami, odgraniczonymi od siebie podwójnymi rzędami drzew.
Zaraz po przybyciu chciała Janina się położyć, lecz Rozalia nie pozwoliła, obawiając się, że znów popadnie w swe rozpamiętywania.
Przybył już stolarz z Goderville, więc nie czekając na ostatnią furę, zabrali się do ustawiania mebli już przywiezionych. Była to robota znaczna, wymagająca długiego namysłu i rozważnej narady.
Po upływie godziny ukazał się w bramie ostatni ładunek mebli, które musiano wnosić wśród deszczu.
Koło wieczora dom przedstawiał najwyższy bezład, cały zapchany rzeczami, porzuconemi gdzie się dało; a Janina, znużona całodzienną robotą, zasnęła natychmiast, skoro tylko znalazła się w łóżku.
W ciągu dni następnych nie miała czasu się roztkliwiać, obarczona mnóstwem zajęć. Doznawała nawet pewnej przyjemności upiększając swe nowe mieszkanie, gdyż ani na chwilę nie opuszczała jej myśl o powrocie syna. Obicia ścienne z dawnego jej pokoju zdobiły teraz jadalnię, służącą równocześnie za salon; a z szczególną starannością urządziła jeden z dwóch pokoi na piętrze, nazywając go w myśli „pokojem Kurczaka“.
Sama zajęła sąsiedni, a Rozalia zamieszkała na drugiem piąterku, koło strychu.
Domek starannie urządzony, był bardzo miły, i Janinie podobało się tu z początku, jakkolwiek odczuwała pewien brak, nie zdając sobie sprawy, czego jej właściwie brakuje.
Pewnego dnia dependent notaryusza z Fécamp przywiózł jej trzy tysiące sześćset franków za meble pozostawione w Peuples, a ocenione przez tapicera; przebiegł ją dreszcz radosny na widok pieniędzy, a po odjeździe urzędnika włożyła kapelusz i ruszyła do Goderville, by co prędzej posłać Pawłowi tę kwotę nieoczekiwaną.
Tymczasem na gościńcu spotkała Rozalię, wracającą z targu. Zobaczywszy niespodzianie swą panią, Rozalia odrazu powzięła podejrzenie, nie odgadując jednak, o co chodzi; gdy dowiedziała się prawdy, bo Janina nie potrafiłaby przed nią nic ukryć, postawiła, kosz z towarami na ziemi, by swobodnie dać upust swemu oburzeniu.
I zaczęła krzyczeć, podparłszy się pod boki; następnie wzięła kosz do lewej ręki, prawe ramię podała swej pani, i wciąż jeszcze wściekła, skierowała się z nią ku domowi.
Zaledwie wróciły, służąca zażądała zwrotu pieniędzy. Janina wręczyła je, zachowawszy sześćset franków, ale Rozalia już jej nie dowierzając, odkryła podstęp i wydobyła resztę.
Zgodziła się jednak, by tę pozostałość przesłać młodemu człowiekowi.
Podziękował po upływie kilku dni. „Oddałaś mi, kochana mateczko, ogromną przysługę, bo byliśmy w strasznej biedzie“.
Janina nie mogła się jednak przyzwyczaić do nowej miejscowości; ciągle się jej zdawało, że nie oddycha tak, jak dawniej, że jest jeszcze bardziej samotną, opuszczoną, zgubioną. Pewnego dnia ruszyła do wioszczyny Verneuil, wróciła inną drogą, lecz zaledwie weszła do domu, znów wstała, porwana chęcią wyjścia ponownie, bo miała wrażenie, że zapomniała pójść tam właśnie, dokąd zamierzała, gdzie pragnęła się przechadzać.
I powtarzało się to codziennie, a ona nie rozumiała przyczyny tej dziwnej potrzeby. Aż tu jednego wieczora bezwiednie nasunął się jej wiersz, momentalnie odsłaniając tajemnicę jej niepokoju.
Siadając do obiadu, rzekła:
— Och! jakże pragnę zobaczyć morze!
Tego jej właśnie tak ogromnie brakowało — morza, potężnego jej sąsiada od lat dwudziestu pięciu, morza, o słonem tchnieniu, wybuchach furyi, grzmiącym głosie i twardych podmuchach; tego morza, które widywała każdego ranka z okien zamku, które wdychała dniem i nocą i czuła obok siebie i nauczyła się kochać jak człowieka, nie czując przed niem lęku.
Pogrom żył również w ogromnem wzburzeniu. Od chwili przybycia ulokował się koło kredensu kuchennego i niepodobna go było stąd oddalić. Całe dnie spędzał prawie nieruchomo, od czasu do czasu odwracając tylko głowę z głuchym pomrukiem.
Ale z nadejściem nocy wstawał i wlókł się ku bramie ogrodu, potrącając o ściany domu. Następnie spędziwszy na dworze kilka minut mu potrzebnych, wracał, przysiadał na tylnych łapach przed ciepłym jeszcze piecem i z chwilą, gdy obydwie jego panie udały się na spoczynek, zaczynał wyć.
Wył tak przez całą noc żałośnie i smutnie, przestając czasem na godzinę, by następnie znów rozpocząć, głosem jeszcze bardziej rozdzierającym. Przywiązano go w budzie koło domu. Wył pod samemi oknami. A ponieważ zachorował i czuć było, że wnet skończy, znów go umieszczono w kuchni.
Janina nie spała całemi nocami, słysząc jęki i drapania starego zwierzęcia, nie mogącego się oswoić w tym nowym domu i czującego doskonale, że nie jest u siebie.
Nic nie było w stanie go uspokoić. Przez cały dzień senny, jak gdyby zgaszony jego wzrok uświadamiając mu kalectwo, nie pozwalał mu się poruszać, gdy wszystkie istoty żyjące się krzątają; z chwilą nadejścia nocy zaczynał krążyć bez wytchnienia, jak gdyby już nie śmiał żyć i poruszać się inaczej, jak tylko wśród mroków, będących dziedziną wszystkich istot ślepych.
Pewnego ranka znaleziono go martwego. Było to ulgą ogromną.
Nadciągała zima, a Janinę opanowywała beznadziejność nieprzezwyciężona. Nie był to ów ból ostry, zdający się rozciągać duszę na torturach, lecz smutek ponury, grobowy.
Nie miała żadnej rozrywki, któraby ją wyrwała z tego odrętwienia. Nikt się nią nie zajmował. Gościniec, biegnący przed jej domem na prawo i lewo, był prawie zawsze pusty. Od czasu do czasu zaturkotał wózek dwukołowy; powoził człowiek o czerwonej twarzy, w bluzie, którą wiatr wydymał w błękitny balon; czasem przejechała powoli taczka, lub ukazała się idąca z daleka para wieśniaków, mężczyzna i kobieta; maleńkie ich sylwetki powiększały się z każdą chwilą, w miarę zbliżania się do domu, poczem znów malały, aż stawały się drobne jak owady, by wreszcie zniknąć na skraju białej linii, biegnącej w nieskończoność, wznoszącej się i opadającej, zależnie od lekkiej falistości gruntu.
Gdy ziemia zaczęła się znów okrywać zielenią, dziewczynka w krótkiej spódniczynie przechodziła co rano koło bramy, prowadząc dwie chude krowy, wyskubujące trawę wzdłuż rowów przydrożnych. Wracała co wieczora tym samym krokiem sennym, co dziesięć minut robiąc jeden krok za bydlętami.
Co noc śniło się Janinie, że mieszka jeszcze w Peuples.
Przebywała tam jak ongi z ojcem i mateczką, a czasem była nawet ciotka Liza. Znów robiła rzeczy dawne, dokonane, lub podtrzymywała panią Adelajdę, podróżującą po swej alei. A po każdem takiem przebudzeniu następowały łzy.
Ustawicznie myślała o Pawle, zadając sobie pytanie:
— Co on też robi? Jak się miewa? Czy też czasem o mnie pomyśli?
Przechadzając się zwolna wyboistemi drogami pośród folwarków, bezustannie krążyła koło tych myśli dręczących, ale najdotkliwszy ból sprawiała jej zazdrość nieukojona ku tej kobiecie nieznanej, co jej porwała syna. Jedynie ta nienawiść powstrzymywała ją od działania, nie pozwalając go szukać, wtargnąć do niego.
W wyobraźni swej widziała tę jego metresę, stojącą w progu i pytającą:
— Czego tu pani chce?
Jej duma matki buntowała się na samą myśl tego spotkania, a wyniosłość kobiety niepokalanie czystej, bez żadnej plamy ni skazy, napełniała ją coraz to większym gniewem ku wszystkim tym tchórzostwom mężczyzn, ujarzmionych brudnemi praktykami chuci cielesnej, od której nawet serca ich nikczemnieją. Cała ludzkość wydawała się jej skalaną, gdy myślała o wszystkich tych brudnych związkach zmysłów, o pieszczotach upadlających i wszystkich tych odgadywanych tajemnicach sparzeń nierozerwalnych.
Minęła jeszcze wiosna i lato.
Gdy jednak nadeszła jesień z długotrwałymi deszczami, szarem niebem i ciemnemi chmurami, ogarnęło ją takie znużenie życiowe, że postanowiła wytężyć wszystkie siły i podjąć próbę odzyskania swego Kurczaka.
Namiętność młodego człowieka musiała się już chyba zużyć.
Napisała mu list drgający łzami.
„Moje drogie dziecko! Błagam Cię, byś do mnie powrócił. Pomyśl tylko, że jestem stara i chora i całkiem sama przez rok cały, z jedną tylko służącą. Mieszkam teraz w małym domku przy drodze. Strasznie tu smutno. Ale gdybyś Ty był ze mną, wszystko byłoby mi innem. Nie mam nikogo na świecie, prócz Ciebie, a już siedm lat Cię nie widziałam! Nigdy się nie dowiesz, jak strasznie byłam nieszczęśliwą i jak wszystkie nadzieje mego serca związałam z Tobą. Ty byłeś mojem życiem, mojem marzeniem, jedyną moją nadzieją, jedyną miłością, a i Ty mnie zawiodłeś, i Ty mnie opuściłeś!
Och, wracaj, mój maleńki Kurczaku, wracaj mnie uścisnąć, wracaj do starej Twej matki, wyciągającej do Ciebie rozpaczne ramiona.

Janina“.

Odpowiedział po upływie kilku dni.
„Moja droga Mateczko! Jak najchętniej pragnąłbym Cię odwiedzić, lecz nie mam ani jednego sous. Przyślij mi trochę pieniędzy, a przyjadę. Miałem i tak zamiar przyjechać do Ciebie i pomówić o pewnym planie, który pozwoliłby mi uczynić, czego żądasz.
Bezinteresowność i przywiązanie tej, która mi towarzyszy w ciężkich chwilach, jakie przechodzę, są wprost bezgraniczne. Niepodobna mi dłużej zwlekać z usankcjonowaniem publicznie jej wiernej miłości i poświęcenia. Zresztą jest to osoba o bardzo dobrych manierach, które będziesz mogła ocenić. Jest też bardzo wykształcona i dużo czyta. Nie byłbym Ci w stanie opisać, czem ona dla mnie była przez wszystkie te lata. Musiałbym być potworem, gdybym jej nie okazał wdzięczności. Przychodzę Cię przeto prosić, byś mi ją pozwoliła zaślubić. Wybaczysz mi moje sprawki poprzednie i zamieszkamy razem w Twym nowym domu.
Gdybyś ją znała, natychmiast udzieliłabyś mi swego zezwolenia. Zapewniam Cię, ze jest istotą doskonałą i bardzo dystyngowaną. Jestem pewny, żebyś ją pokochała. Co do mnie, nie potrafiłbym żyć bez niej.
Z niecierpliwością oczekuję Twej odpowiedzi, kochana Mateczko, i oboje ściskamy Cię z całego serca.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Dla Janiny był to cios ostateczny. Siedziała nieruchoma z listem na kolanach, domyślając się przebiegłości tej dziewki, która ustawicznie powstrzymywała jej syna od przyjazdu, ani raz nie pozwoliwszy mu odwiedzić matki, czekając swej godziny, tej godziny, kiedy stara matka zrozpaczona, nie mogąc się dłużej oprzeć pragnieniu uściskania swego dziecka, podda się słabości i na wszystko już przyzwoli.
I ból ogromny rozrywał jej serce, wobec tej uporczywej miłości Pawła dla takiej kreatury.
On mnie nie kocha. On mnie nie kocha — powtarzała sobie w myśli.
Weszła Rozalia. Wtedy wyjąkała:
— Teraz się z nią chce ożenić.
Służąca aż podskoczyła.
— Och! na to pani nie pozwoli. Pan Paweł nie potrzebuje chyba brać takiej ladacznicy.
A Janina przybita, lecz oburzona, odparła:
— Nie, moje dziecko, przenigdy. A ponieważ on nie chce tu przyjechać, to ja pojadę do niego i zobaczymy, która z nas dwóch zwycięży.
I natychmiast napisała do Pawła, by go zawiadomić o swym przyjeździe i zobaczyć gdzieindziej, nie w mieszkaniu zajmowanem przez tę łajdaczkę.
Następnie czekając odpowiedzi, robiła przygotowania do podróży. Rozalia zaczęła do starej walizy pakować bielizny i rozmaite drobiazgi. Ale składając suknię, niemodną suknię wiejską, zawołała:
— Ależ pani się nie ma w co ubrać. Ja nie pozwolę, by pani tak pojechała. Wstydu by pani wszystkim narobiła, a panie w Paryżu patrzyłyby na panią, jak na służącą.
Janina na wszystko się godziła. I obydwie udały się do Goderville, by zakupić materyału w zieloną kratkę, który powierzono krawcowej z miasteczka. Następnie wstąpiły do notaryusza Roussela, co rok spędzającego dwa tygodnie w stolicy, by zasięgnąć potrzebnych informacyj. Bo Janina od lat dwudziestu ośmiu nie widziała Paryża.
Udzielił licznych rad, jak się obchodzić bez dorożek i zabezpieczyć przed złodziejami kieszonkowymi, polecając zaszyć pieniądze pod podszewkę sukni, a w kieszeni mieć tylko kwotę koniecznie potrzebną; mówił długo i szeroko o niedrogich restauracyach, wymienił dwie lub trzy uczęszczane przez kobiety i wskazał hotel normandzki w pobliżu dworca, gdzie on sam stale zajeżdża. Można się na niego powołać.
Od sześciu lat kursowały między Paryżem a Hawrem pociągi kolei żelaznej, o której wciąż rozprawiano. Ale Janina przybita swą troską, nie widziała jeszcze tych wozów pędzonych parą, a wywołujących w umysłach ludzkich istną rewolucyę.
Paweł jednakowoż nie dawał odpowiedzi.
Czekała tydzień jeden i drugi, co rano wychodząc na drogę, naprzeciw listonosza, do którego zwracała się drżąca:
— Nic nie ma dla mnie, ojcze Malandain?
A tamten, głosem schrypłym od słoty jesiennej, odpowiadał niezmiennie:
— Nic jeszcze, moja droga pani.
Ta kobieta oczywiście nie pozwala Pawłowi odpowiedzieć!
Janina postanowiła tedy wyjechać natychmiast. Chciała zabrać z sobą Rozalię, lecz służąca odmówiła, nie chcąc powiększać wydatków podróży.
Zresztą nie pozwoliła swej pani zabrać więcej ponad trzysta franków:
— Jeśli pani zabraknie, to mi pani napisze, a ja pójdę do notaryusza, żeby wysłał. Gdybym pani teraz dała więcej, to poszłoby odrazu do kieszeni pana Pawła.
I pewnego grudniowego ranka wsiadły obydwie do bryczułki Dyonizego Lecoq, który je odwiózł na dworzec, dokąd Rozalia odprowadziła swą panią.
Dowiedziały się przedewszystkiem o cenie biletów, a po załatwieniu wszystkiego i nadaniu kufra, czekały koło tych szyn żelaznych, usiłując zrozumieć, w jaki sposób może funkcyonować ten nowy wynalazek, do tego stopnia pochłonięte tą tajemniczą sprawą, że zapomniały nawet o smutnym powodzie podróży.
Wreszcie na świst daleki odwróciły głowy i zobaczyły czarną maszynę, coraz to większą. Nadjeżdżało to z hukiem straszliwym, przebiegło koło nich, ciągnąc za sobą długi łańcuch toczących się na kołach domków; urzędnik otworzył drzwiczki, Janina płacząc uściskała Rozalię i wsiadła do jednej z przegródek.
Rozalia wzruszona, zawołała:
— Do widzenia! Szczęśliwej podróży! Do widzenia!
— Do widzenia, moje dziecko.
Jeszcze jeden świst i cały sznur wozów zaczął się zwolna poruszać, następnie coraz szybciej i szybciej, aż pomknął z szybkością przerażającą.
W przedziałce, do której weszła Janina, spało dwóch panów, opartych w dwóch kątach.
Patrzyła na przemykające wsie, drzewa, folwarki, krajobrazy, oszołomiona tą szybkością, czując się niejako porwaną w wir życia nowego, unoszoną w świat odmienny, nie będący jej światem — tym, w którym upłynęła jej spokojna młodość i całe to monotonne życie.
Wieczór zapadał, gdy pociąg wjeżdżał do Paryża.
Posługacz wziął walizę Janiny, a ona szła za nim, ogłuszona, poszturkiwana, nie umiejąc się poruszać wśród stłoczonego tłumu, biegnąc niemal za posługaczem, by go nie stracić z oczu.
Stanąwszy w kancelaryi hotelu, pospieszyła oznajmić:
— Pan Roussel polecił mi ten hotel.
Właścicielka, ogromna kobieta, o minie poważnej, siedząc przy biurku, spytała:
— Któż to jest ten pan Roussel?
Janina zmieszana odparła: — Ależ to notaryusz z Goderville, który co rok tu zajeżdża.
Gruba dama oświadczyła:
— Być może, ale ja go nie znam. Czy pani potrzebuje pokoju?
— Tak, pani.
I chłopiec hotelowy wziąwszy jej walizę, zaczął wchodzić na piętro, a ona za nim.
Serce się jej ściskało. Usiadła przy stoliczku i kazała sobie przynieść porcyę rosołu i kawałek kurczęcia. Od samego rana nie miała nic w ustach.
Jadła smutna, przy słabem świetle jednej świecy, rozmyślając o tysiącznych rzeczach, przypominając sobie przyjazd do tegosamego miasta, gdy wracała z podróży poślubnej, pierwsze przejawy charakteru Juliana z chwilą przybycia do Paryża. Ale wtedy była młodą, pełną ufności i sił. Teraz czuje się starą, nieporadną, słabą, nawet trwożną, wyprowadzoną z równowagi przez lada błahostkę. Po spożyciu posiłku, siadła przy oknie i przyglądała się ulicy, rojnej od ludzi. Miała ochotę wyjść, lecz nie śmiała. Napewnoby się zbłąkała, myślała w duchu. Położyła się więc i zdmuchnęła świecę.
Jednakoż gwar i świadomość, że znajduje się w mieście obcem oraz podniecenie podróżą, niepozwalał jej zasnąć. Godziny mijały. Zgiełk uliczny cichł zwolna, lecz ona nie mogła spać, zdenerwowana tym nawpół-spokojem wielkich miast. Przyzwyczajona do cichego, głębokiego snu wsi, pogrążającego w martwotę ludzi, zwierzęta i rośliny, czuła teraz w okół siebie tajemniczy jakiś ruch i szmery. Głosy prawie nieuchwytne dochodziły do jej uszu, jak gdyby się były wślizgnęły w ściany hotelu. Od czasu do czasu trzasnęła gdzieś podłoga, skrzypnęły drzwi, ozwał się dzwonek.
Następnie około drugiej po północy, gdy zapadała w sen, jakaś kobieta zaczęła krzyczeć w sąsiednim pokoju; Janina zerwała się i przysiadła w łóżku, a po chwili zdawało się jej, że słyszy śmiech mężczyzny.
W miarę, jak dzień się zbliżał, coraz bardziej opanowywała ją myśl o Pawle, a skoro tylko świt nastał, wstała i ubrała się.
Mieszkał przy ulicy Sauvage, w samem mieście. Postanowiła iść pieszo, stosując się do zleceń oszczędnościowych Rozalii. Dzień był pogodny; zimne powietrze szczypało po twarzy; ludzie spieszący, szybko biegli chodnikami. Ona szła możliwie najszybciej ulicą wskazaną, u której wylotu miała skręcić na prawo, następnie na lewo, a gdy wyjdzie na plac, musi znów pytać o dalszą drogą. Nie znalazła tego placu i weszła do piekarni, by się poinformować, a tu dano jej wskazówki zupełnie odmienne. Wyszła, pobłądziła, znów pytała, jak iść i ostatecznie straciła oryentacyę.
Prawie bezprzytomna biegła już teraz niemal aż na oślep. Już miała przywołać dorożkarza, gdy zobaczyła Sekwanę. Ruszyła tedy wzdłuż brzegu.
Po upływie niespełna godziny, weszła w ulicą Sauvage, maleńką uliczką całkiem ciemną. Przystanęła u bramy tak wzruszona, że nie mogła postąpić kroku.
Tu on jest, w tym domu, jej Kurczak.
Czuła, że drżą jej ręce i kolana; weszła na koniec, minęła sień, przystąpiła do budki odźwiernego i podając mu srebrną monetą rzekła:
— Proszą powiedzieć panu Pawłowi de Lamare, że stara pani, przyjaciółka jego matki, czeka na niego na dole.
Odźwierny odparł:
— On tu już nie mieszka, proszą pani.
Dreszcz ją przebiegł od stóp do głowy. Z trudem wyjąkała:
— Ach! a... gdzie... mieszka?
— Nie wiem.
Stała ogłuszona, jakby miała zemdleć i przez długą chwilą nie mogła wydobyć głosu. Nakoniec, gwałtownym wysiłkiem odzyskała przytomność i szepnęła:
— Kiedy się wyprowadził?
Udzielił jej wyjaśnień szczegółowych.
— Będzie ze dwa tygodnie. Jednego wieczora wyszli i już nie wrócili. W całej dzielnicy mieli długi, no, to pani zrozumie, że nie mogli zostawić adresu.
Przed oczyma Janiny migotały blaski i smugi płomienne, jak gdyby tuż przed nią strzelano z pistoletu. Ale myśl uporczywa zatrzymywała ją, kazała wytrwać, być na pozór spokojną i rozważną. Chciała dowiedzieć się wszystkiego i odnaleść Kurczaka.
— Więc nic nie powiedział, odchodząc?
— Och! jakżeby? Przecież uciekli, żeby nie płacić długów.
— Ależ musi tu przecie przysyłać kogoś po listy?
— Częściej, niż ja im oddaję. A zresztą nie dostawali jak dziesięć listów na rok. Zaniosłem im jednak list na dwa dni przed ich zniknięciem.
To był zapewne jej list. Nagle rzekła:
— Słuchajcie, ja jestem jego matką i przyjechałam tu, by go odszukać. Proszę oto dziesięć franków. A jeśli się on im czegoś dowiecie, to proszę przyjść do mnie do hotelu normandzkiego, a dobrze zapłacę.
Odparł:
— Może pani na mnie liczyć.
I odeszła.
Zaczęła iść przed siebie, nie troszcząc się o drogę. Szła szybko, jakby naglona ważną jakąś sprawą, wzdłuż murów, potrącana przez tragarzy; przechodziła w poprzek ulic, nie troszcząc się o doróżki, lżona przez woźniców; potykała się o stopnie trotuarów, nie zwracając na nie uwagi, biegnąc przed siebie, z obłędem w duszy.
Nagle znalazła się w ogrodzie i uczuła się tak znużoną, że siadła na ławie. Musiała tak siedzieć bardzo długo, płacząc bezwiednie, gdyż przechodnie przystawali i przyglądali się jej. Następnie uczuła, że jej bardzo zimno; wstała tedy, by odejść, lecz zaledwie zdołała się utrzymać na nogach, tak była przybita i osłabiona.
Chciała wejść do restauracyi, by wypić filiżankę rosołu, lecz nie śmiała wejść do lokalu publicznego, zdjęta jakoby wstydem, obawą, że każdy zobaczy jej cierpienie, tak bardzo widoczne. Przystanęła na chwilę u wejścia, zajrzała do wnętrza, zobaczyła wszystkich tych ludzi siedzących przy stołach i jedzących, i uciekła strwożona, mówiąc sobie: wejdę do drugiej. I taksamo nie miała odwagi wejść do następnej.
Nakoniec kupiła w piekarni rożek kształtu księżyca i zaczęła go gryźć po drodze. Czuła ogromne pragnienie, lecz nie wiedziała, gdzie możnaby się czegoś napić, więc obeszła się bez picia.
Minęła jakieś sklepienie i znów się ujrzała w ogrodzie, otoczonym arkadami. Poznała Pałac Królewski.
Słońce i długie chodzenie trochę ją już rozgrzały, więc znów przysiadła na godzinę lub dwie.
Zaczęły się gromadzić tłumy, tłumy eleganckie, uśmiechnięte, rozmawiające, wymieniające ukłony, tłumy szczęśliwców, pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, żyjących wyłącznie dla strojów i przyjemności.
Janina przerażona, że znalazła się wśród tego świetnego orszaku, wstała, by uciec jak najprędzej; nagle przyszło jej na myśl, że mogłaby tu może spotkać Pawła, i trwożnym, szybkim krokiem zaczęła przebiegać park, wpatrując się w twarze ludzi, idących bez przerwy tam i z powrotem.
Ludzie się odwracali, by na nią spojrzeć, inni się śmiali, wskazując na nią. Zauważyła to i uciekła, przekonana, że śmieją się z jej wyglądu i sukni w zieloną kratkę, wybranej przez Rozalię i uszytej podług jej zleceń u krawcowej z Goderville.
Nie śmiała już nawet pytać przechodniów o drogą. Szła jednak na chybił trafił i ostatecznie znalazła swój hotel.
Resztą dnia spędziła na krześle, stojącem koło jej łóżka, znieruchomiała. Następnie posiliła się jak poprzedniego wieczora odrobiną rosołu i mięsa. Później się położyła, spełniając wszystkie czynności mechanicznie, z przyzwyczajenia.
Nazajutrz udała się do prefektury policyi, by jej odszukano dziecko. Nie czyniono jej żadnych obietnic pewnych, ponad to, że zajmą się tą sprawą.
I zaczęła się znów wałęsać ulicami, mając wciąż nadzieję, że go spotka. I w tym ożywionym tłumie wielkomiejskim czuła się bardziej zgubioną, bardziej nieszczęśliwą, niż pośród samotnych pól.
Gdy wieczorem wróciła do hotelu, powiedziano jej, że był jakiś człowiek od pana Pawła i przyjdzie znów jutro. Fala krwi zalała jej serce i przez całą noc nie zmrużyła oka. A może to on. Tak, to on z pewnością, jakkolwiek z opisu portyera hotelowego nie mogłaby go poznać.
Około dziewiątej rano zapukano do jej drzwi Zawołała: proszę! gotowa się rzucić z otwartemi ramionami. Wszedł jakiś obcy. I gdy on się usprawiedliwiał, że jej przeszkadza, lecz sprowadza go interes, mianowicie dług zaciągnięty przez pana Pawła, ona czuła, że płacze, a nie chcąc tego pokazać, końcem palca zgarniała łzy z kącików oczu.
Dowiedział się o jej adresie od dozorczyni z ulicy Sauvage, a nie mogąc odszukać młodego człowieka, zwraca się do matki. I podał jej świstek papieru, który wzięła całkiem bezmyślnie. Przeczytała cyfrę 90 franków, otworzyła sakiewkę i zapłaciła.
Tego dnia wcale nie wychodziła z hotelu.
Nazajutrz zgłosili się inni wierzyciele. Rozdała wszystko, co miała, pozostawiwszy sobie tylko dwadzieścia franków i napisała do Rozalii, przedstawiając jej stan rzeczy.
Wałęsała się całymi dniami, czekając odpowiedzi pokojówki, nie wiedząc co począć, jak zabić godziny żałobne, godziny wlokące się w nieskończoność, nie mając nikogo, by doń przemówić serdecznie, nikogo, znającego jej nędzę. Chodziła ulicami na oślep, szarpana potrzebą wyjazdu, powrotu do swego małego domku, przy samotnej drodze wiejskiej.
Przed paru dniami nie mogła już tam wyżyć, gnębiona smutkiem straszliwym, a teraz czuła, że nie potrafiłaby żadną miarą żyć gdzieindziej, a tylko tam, gdzie smutne jej istnienie niejako się zakorzeniło.
Nakoniec, pewnego wieczora zastała w hotelu list i dwieście franków.
Rozalia pisała:
„Pani Janino, proszę wracać jak najprędzej bo nie poślę już więcej pieniędzy. Co do pana Pawła, to, ja do niego pojadę, gdy otrzymamy od niego jakąś wiadomość.

Pozdrawiam Panią.
Służąca
Rozalia“.

Janina ruszyła z powrotem do Bateville w ranek śnieżysty i bardzo mroźny.

VI.

Od tego czasu przestała wychodzić z domu, przestała wogóle się poruszać. Co dnia wstawała o tejsamej godzinie, wyglądała oknem, by zobaczyć, jaka jest pogoda, i schodziła do jadalni, by usiąść naprzeciw ognia, przy kominku.
Tak spędzała całe dnie, znieruchomiała, z oczyma utkwionemi w płomieniu, pozostawiając bieg swobodny żałosnym myślom i idąc za smutnym korowodem swych nieszczęść. — Mrok obejmował stopniowo małą salkę, a ona wciąż siedziała bez ruchu, od czasu do czasu tylko dorzucając drew do ogniska.
Rozalia wnosiła następnie lampę i wołała:
— Cóż to, pani Janino, trzeba się trochę rozruszać, bo pani nie będzie znów mogła jeść obiadu. Czasem prześladowały ją myśli uporczywe, nie pozwalające się odpędzić, a najbłahsze drobiazgi przybierały w jej chorej wyobraźni znaczenie ogromne.
Najczęściej przeżywała przeszłość, tę dawną przeszłość, opętana wspomnieniami młodości i podróży poślubnej po Korsyce. Krajobrazy tej wyspy, dawno zapomniane, jawiły się nagle przed nią w rozpłomienionych głowniach ogniska; momentalnie zmartwychwstawały wszystkie szczegóły, wszystkie najdrobniejsze zdarzenia, wszyscy ludzie tam widziani; głowa przewodnika Jana Ravoli ukazywała jej się z największą wyrazistością, a chwilami słyszała nawet jego głos.
Następnie myślała o słodkich latach dzieciństwa Pawła, kiedy to zmuszał ją do przesadzania sałaty, a ona klęczała na tłustej grzędzie obok ciotki Lizy i obydwie współubiegały się o względy dziecka, starając się jak najzręczniej sadzić roślinki, by dostać od niego największą ilość rozsady.
I cichutko szeptała:
Kurczak, mój Kurczak maleńki jak gdyby mówiła do niego.
A gdy marzenia jej urywały się na tem słowie, całemi godzinami próbowała wyciągniętym palcem kreślić w przestrzeni litery, składające się na to imię. Kreśliła je powoli, przy blasku ognia, wyobrażając sobie, że je widzi; następnie z obawy pomyłki, znów rozpoczynała od litery K, ręką drżącą od zmęczenia, usiłując wypisać jego imię do końca, a skończywszy, znów rozpoczynała od nowa.
Nakoniec już nic nie odróżniała, gmatwając wszystko, kreśląc inne słowa, rozdrażniając się do obłędu.
Opętały ją wszystkie maniactwa samotników. Irytowała ją każda najdrobniejsza zmiana.
Rozalia zmuszała ją często do przechadzki i wyprowadzała na drogę; lecz po upływie dwudziestu minut Janina oświadczała:
— Nie mogę już, moje dziecko — i przysiadała nad rowem.
Rychło znienawidziła wszelki ruch i możliwie najdłużej pozostawała w łóżku.
Z czasów dzieciństwa pozostawała stale wierną jednemu przywyknieniu: po wypiciu filiżanki kawy natychmiast zrywała się z łóżka i wstawała. Przesadną zresztą przywiązywała wagę do tej kawy i brak jej byłaby odczuła dotkliwiej, niż cokolwiek. Co rano też czekała wejścia Rozalii z niecierpliwością trochę pożądliwą, a zaledwie zobaczyła na stoliczku pełną filiżankę, siadała w łóżku i wypróżniała ją szybko, z pewną chciwością. Następnie odrzucała kołdrę i zaczynała się ubierać.
Stopniowo jednak przyzwyczajała się do medytowania przez chwilę po wypiciu kawy; później zaczęła się kłaść powtórnie i z dnia na dzień przedłużać tę chwilę rozleniwienia, aż Rozalia gniewna wracała do pokoju i niemal przemocą wyciągała ją z łóżka.
Zresztą nie miała już i cienia woli, a ilekroć służąca zadawała jej jakieś pytanie, pytała o radę lub zdanie, odpowiadała:
— Zrób, moje dziecko, jak uważasz.
Uważała się za prześladowaną przez los nieubłagany i jak mieszkańcy Wschodu uwierzyła w fatalizm; a przyzwyczajona do tego, że wszystkie jej nadzieje i marzenia pierzchły i w niwecz się obracały, nie śmiała już nic przedsiębrać, całe dnie wahając się przed spełnieniem lada błahostki, głęboko przekonana, że wszystko musi jej przynieść nieszczęście i na złe się obrócić.
Co chwila powtarzała:
— Tak, ja bo już nie miałam szczęścia w życiu.
A Rozalia się unosiła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby musiała pracować na chleb i wstawać codziennie o szóstej, by iść na zarobek! Przecież dużo jest takich, co muszą to robić, a jak się zestarzeją, to umierają z nędzy.
Janina odpowiadała:
— Ale pomyśl tylko, że jestem całkiem sama, że syn mnie opuścił. Wtedy Rozalia naprawdę już wpadała w gniew:
— To ci dopiero wielka rzecz! I cóż! A ci wszyscy synowie, co muszą iść do wojska, albo wyjeżdżać do Ameryki!
Ameryka była w jej pojęciu jakimś krajem tajemniczym, gdzie się jedzie dla zrobienia majątku i nigdy już nie wraca.
Mówiła w dalszym ciągu:
— Zawsze przecie musi nadejść taka chwila, kiedy się trzeba rozstać, bo starzy i młodzi nie pasują do siebie.
I tonem już surowym kończyła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby umarł?
Wtedy Janina milkła i żadnej nie dawała odpowiedzi.
Odzyskała nieco sił, gdy z początkiem wiosny powietrze złagodniało, ale polepszenie to posłużyło jedynie do pogrążenia się jeszcze intenzywniejszego w krąg czarnych myśli.
Pewnego dnia udała się na strych, by coś odszukać i przypadkowo otworzyła pudełko, pełne starych kalendarzy, które przyjętym na wsi obyczajem, przechowywano snać z roku na rok.
Doznała wrażenia, jakoby odnalazła raptownie lata własnej przeszłości i w dziwnem głębokiem wzruszeniu stała długą chwilę przed stosem tych pokratkowanych kartonów.
Zabrała je i zniosła wszystkie do mieszkania. Były rozmaitego formatu, duże i małe. Zabrała się do porządkowania ich na stole, podług lat. Nagle wpadł jej w ręce pierwszy, najwcześniejszy, ten który przywiozła była z sobą do Peuples.
Długo się mu przyglądała, wpatrzona w daty dni wykreślonych przez nią w dzień odjazdu z Rouen, nazajutrz po opuszczeniu klasztoru. I zapłakała. Z oczu jej płynęły łzy smutne, ciche, bolesne łzy staruszki, patrzącej wstecz na swe życie nieszczęsne, rozłożone przed nią na stole.
I strzeliła jej myśl, która niebawem stała się opętaniem straszliwem, bezustannem, zaciekłem. Postanowiła przypominać sobie, niemal dzień po dniu, co wówczas robiła.
Rozpięła tedy na ścianach jeden obok drugiego te pożółkłe kartony, i całe godziny spędzała przed tym, to owym, zadając sobie pytanie:
— Co mi się wydarzyło w tym miesiącu?
Podkreśliła daty pamiętne swego życia i nieraz udało jej się odtworzyć cały miesiąc, przez odbudowywanie, łączenie, grupowanie drobnych zdarzeń, które poprzedziły jakiś ważny wypadek, lub po nim nastąpiły.
W ten sposób zdołała, dzięki ogromnemu skupieniu uwagi, wysiłkom pamięci i woli skoncentrowanej, odbudować niemal w zupełności dwa pierwsze lata swego pobytu w Peuples, gdyż wspomnienia odległe wracały do niej z dziwną łatwością, sprawiając pewną ulgę.
Natomiast lata następne zdawały się gubić w mgle, splątane i pogmatwane; i nieraz z głową pochyloną nad kalendarzem, spędzała całe długie godziny, z myślą wytężoną w przeszłość, nie zdoławszy sobie nawet przypomnieć, czy wogóle na tym kartonie potrafi odszukać pewne wspomnienie.
Raz wraz obchodziła pokój, na którego ścianach, niby sztychy przedstawiające drogę krzyżową, widniały te obrazy dni minionych. Nagle przesuwała krzesło, siadała przed jednym z nich i aż do nocy trwała tak nieruchoma, zapatrzona, pogrążona w odgrzebywaniu wspomnień.
Później, gdy nagle cała natura uśpiona rozbudziła się w ciepłych promieniach słońca, gdy pola okryły się świeżą runią, drzewa puściły liście, a jabłonie rozkwitły różowemi kuleczkami, zapachem przesycając całą dolinę, Janinę ogarnęło ogromne podniecenie.
Nie mogła wytrzymać na miejscu; wychodziła i wracała dwadzieścia razy dziennie, włócząc się nieraz daleko wzdłuż folwarków, opanowana przez pewnego rodzaju gorączkę żalu.
Widok stokrotki ukrytej w kępie trawy, promień słońca ześlizgujący się po liściach, drobna kałuża odbijająca błękit nieba, wzruszały ją, rozczulały, poruszały do głębi, budząc w niej wrażenia dawne, niby echa uczuć, które przeżywała, jako młoda dziewczyna, gdy przebiegała wieś, snując marzenia.
Tesame przeżywała wzruszenia, tejsamej zaznawała słodyczy i oszałamiającego upojenia dni słonecznych, kiedy wyczekiwała przyszłości. Wszystko to odżyło w niej teraz, gdy przyszłość była już dla niej zamkniętą. W głębi serca sprawiało jej to jeszcze przyjemność, lecz równocześnie zadawało cierpienie, jak gdyby radość wieczysta świata zmartwychwstającego przenikając jej zasuszoną skórę, oziębłą krew, duszę zgnębioną, nie mogła już w niej rozniecić nic innego prócz słabego, bolesnego odblasku.
Zdawało jej się przytem, że wszystko wokół niej uległo pewnej zmianie. Słońce musi chyba być trochę mniej gorące niż za czasów jej młodości, niebo trochę mniej błękitne, trawa trochę mniej zielona; a kwiaty bledsze i mniej wonne, nie upajały jej już tak mocno.
Jednakowoż bywały dnie, kiedy błogość istnienia przenikała ją tak silnie, że znów zaczynała marzyć, spodziewać się, oczekiwać; bo mimo zaciekłości losu możnaż zamknąć przystęp nadziei w jasny dzień wiosenny?
Szła, szła przed siebie, przez całe długie godziny, jakby pędzona podnieceniem wewnętrznem. Nagle się zatrzymywała i siadała na rowie przydrożnym, by dumać o rzeczach smutnych. Dlaczego nie była kochaną, jak tyle innych kobiet? Dlaczego nie zaznała nawet tych zwykłych radości, jakie daje życie spokojne, ciche?
Niekiedy jednak zapominała na chwilę, że jest starą, że nie ma już nic przed sobą prócz paru lat smutnych i samotnych, że cała droga życiowa leży poza nią; i wówczas, jak gdyby znów miała lat szesnaście, snuła marzenia słodkie, roiła o przyszłości czarownej. Wtem poczucie twardej rzeczywistości raptownie spadało na nią; dźwigała się złamana, jakby ją był przywalił ciężar ogromny, i zgruchotał kości i wolnym krokiem zawracała ku domowi, mamrocząc:
— Och, stara waryatko, stara waryatko!
Rozalia powtarzała jej co chwila:
— Niechże się pani uspokoi; co się stało, że pani znów taka wzburzona?
A Janina odpowiadała smutnie:
— Cóż chcesz, ja jestem teraz jak Pogrom w ostatnich chwilach życia.
Pewnego ranka pokojówka weszła do jej pokoju wcześniej niż zwykle i stawiając na stoliczku kawę rzekła:
— Niech pani szybko wypije, Dyonizy czeka przed domem i zawiezie nas do Peuples, bo mam tam coś do załatwienia.
Janina omal nie zemdlała, wzruszona do głębi; ubierała się drżąca, oszołomiona, od przytomności odchodząc, na myśl zobaczenia ukochanego swego domostwa.
Pogodny błękit rozpinał się nad światem, a konik Dyonizego rozwierzgany, puszczał się chwilami galopem. Gdy dojeżdżali do gminy Etouvent, Janina z trudem chwytała powietrze, takie wzruszenie rozpierało jej pierś; a na widok filarów u bramy wjazdowej, bezwiednie i parokrotnie wyrwał jej się cichy okrzyk: och! och! och! — jak zwykle dzieje się wobec rzeczy do głębi wstrząsających sercem.
Wyprzągnięto konika u Couillardów, a gdy Rozalia ze synem wyszli za swym interesem, dzierżawcy dali Janinie pąk kluczy i zaproponowali, by się przeszła po zamku, gdyż właściciele wyjechali.
Poszła sama, a stanąwszy przed starą siedzibą, nad brzegiem morza, przystanęła, by jej się przyjrzeć. Nic się nie zmieniło od strony zewnętrznej. Zczerniałe mury ogromnego, szarawego gmachu, były tego dnia opromienione uśmiechem słońca. Wszystkie okiennice pozamykane.
Na suknię jej spadła sucha gałązka; podniosła oczy i zobaczyła, że to ze starego wiązu. Podeszła do olbrzymiego drzewa o korze gładziutkiej, jasnej i zaczęła ją głaskać, jak skórę zwierzęcia. Potknęła się na trawie o kawał zbutwiałego drewna; był to ostatni szczątek ławy, na której tak często siadywała ze swą rodziną — ławy, ustawionej tu w dzień pierwszej wizyty Juliana.
Następnie stanęła u podwójnych drzwi sieni wchodowej, których nie mogła odemknąć, gdyż ciężki, zardzewiały klucz nie dał się obrócić w zamku. Nakoniec zgrzytnęły twardo sprężyny, a podwoje, pod pchnięciem Janiny rozwarły się trochę opornie.
Szybko, biegnąc niemal, rzuciła się w kierunku swego pokoju. Nie poznała go z powodu jasnych obić ściennych, lecz otworzywszy okno stanęła wstrząśnięta do najgłębszych fibrów swej istoty, na widok ukochanego krajobrazu, gaju, wiązów, wydmy nadbrzeżnej i morza zasianego brunatnymi żaglami, które w dali wyglądały niby nieruchome punkciki.
Zaczęła tedy obchodzić wielkie mieszkanie opustoszałe. Spoglądała na ściany, szukając skaz dobrze znanych jej oczom. Przystanęła przed małym otworem, wydrążonym w gipsie przez barona, który przypominając sobie młode lata, bawił się czasem laską, używając jej do fechtunku.
W pokoju mateczki znalazła wbitą w ciemnym kącie za drzwiami szpileczkę, ze złotą główką, którą tu kiedyś wpięła (teraz to sobie przypomniała, a później przez cały szereg lat napróżno jej szukała). Nikt jej nie znalazł. Wzięła ją jak relikwię bezcenną i ucałowała.
Chodziła wszędzie, szukała, poznawała niewidoczne prawie ślady na obiciach ściennych, które pozostawiono nietknięte, oglądała po raz niewiadomo który, te dziwaczne postacie, jakie wyobraźnia nadaje często rysunkom na materyałach, marmurach lub cieniach sufitów, noszących ślady czasu.
Krokiem bezszelestnym obchodziła sama jedna olbrzymi, milczący zamek, jakby się przechadzała po cmentarzu. Spoczywało tam całe jej życie.
Zaszła do salonu. Ciemno tu było z powodu szczelnie zamkniętych okiennic i długa upłynęła chwila, zanim zdołała coś rozróżnić; następnie, gdy wzrok jej oswoił się z mrokiem, poznawała kolejno tapety na suficie, po którym przechadzały się ptaki. Dwa fotele stały przed kominkiem, jak gdyby dopiero co na nich siedziano; a woń pokoju, taksamo właściwa pokojom, jak ludziom, woń nieuchwytna, którą jednak dobrze pamiętała, ta słodka, nieokreślona woń starych mieszkań, przenikała Janinę, obsnuwała ją wspomnieniami, upajała. Stała dysząc ciężko, wchłaniając tę atmosferę przeszłości, z oczyma utkwionemi w dwóch fotelach. I nagle, pod wpływem halucynacyi, zrodzonej przez jej skoncentrowaną myśl, wydało jej się, że ich widzi, jak ongi tak często ich widywała — że widzi ojca i matkę, grzejących sobie nogi przy kominku.
Cofnęła się przerażona, plecami uderzyła o drzwi, chwyciła się ich, by nie upaść i trwała tak z oczyma wlepionemi w fotele.
Widzenie znikło.
Stała jeszcze przez kilka chwil zupełnie bezprzytomna; następnie zaczęła powoli odzyskiwać panowanie nad sobą i chciała uciec, obawiając się obłędu. Wtem wzrok jej padł przypadkowo na odrzwia, o które się opierała, i zobaczyła drabinką Kurczaka.
Wszystkie kreski wznosiły się stopniowo, w odstępach nierównych, a cyfry, wyryte obok scyzorykiem, oznaczały lata, miesiące i miarą wzrostu jej syna. Gdzieniegdzie były wyraziste cyfry, pisane przez barona, to znów drobniejsze, przez nią, lub trochą niepewne, nakreślone przez ciotkę Lizę. I wydało jej się, że oto widzi przed sobą dawne dziecko o jasnych włoskach, przykładające czółko do ściany, by zmierzono, o ile urosło.
Baron wołał:
— Janino, w ciągu sześciu tygodni urósł o centymetr.
W wybuchu obłędnej miłości zaczęła całować drzwi.
Wołają ją jednak z zewnątrz.
To głos Rozalii:
— Pani Janino, proszę pani, czekają na panią ze śniadaniem.
Wyszła, nie wiedząc co się z nią dzieje. I nie miała wyobrażenia, co do niej mówiono. Jadła, co jej podawano, słuchała rozmowy, nie wiedząc o czem mówią; prawdopodobnie też odpowiadała na zapytania o stan jej zdrowia, pozwalała się ucałować, sama ucałowała na pożegnanie policzki dzierżawczyni i znów wsiadła do bryczki.
Gdy za gąszczem drzew zniknął jej z oczu wysoki dach zamku, uczuła w piersi szarpanie straszliwe. Czuła, że na zawsze żegna już swe domostwo.
Wrócili do Bateville.
W chwili, gdy miała wejść do nowego swego mieszkania, dostrzegła między drzwiami coś białego; był to list, wetknięty tu przez listonosza pod jej nieobecność. Poznała odrazu, że jest od Pawła, i otworzyła kopertę, drżąc z trwogi.
Pisał:
„Kochana Mamo! Nie pisałem Ci wcześniej, bo nie chciałem, byś odbyła niepotrzebną podróż do Paryża, gdy ja sam ustawicznie się do Ciebie wybieram. W tej chwili jestem zmiażdżony wielkiem nieszczęściem i w ciężkiem znajduję się położeniu. Żona moja jest umierająca, porodziwszy przed trzema dniami córeczkę, a ja nie mam ani grosza. Nie wiem, co począć z dzieckiem, które odźwierna karmi flaszeczką, jak może, lecz boję się, czy zdoła utrzymać je przy życiu. Czy nie mogłabyś się niem zająć? Ja absolutnie nie wiem, co z niem począć, a nie mam pieniędzy, by oddać je komu na wychowanie. Odpisz odwrotnie.

Kochający Cię syn
Paweł“.

Janina opadła na krzesło, zaledwie zdobywszy się na tyle siły, by przywołać Rozalię. Gdy pokojówka weszła, razem odczytały list, poczem obydwie zapadły w długie milczenie.
Wreszcie ozwała się Rozalia:
— Proszę pani, ja pojadę po dziecko. Nie można go przecież tak zostawić.
Janina odpowiedziała:
— Jedź, moje dziecko.
Znów zamilkły, poczem służąca podjęła:
— Niech pani włoży kapelusz, to pójdziemy do notaryusza w Goderville. Na wypadek, gdyby tamta miała umrzeć, to trzeba, by pan Paweł wziął z nią ślub przed śmiercią, ze względu na dziecko.
Nie rzekłszy słowa, Janina włożyła kapelusz. Tajemna, głęboka radość zalewała jej serce, radość perfidna, którą pragnęła ukryć za wszelką cenę, jedna z tych radości wstrętnych, które każą się rumienić ze wstydu, lecz w najtajniejszych skrytkach duszy sprawiają rozkosz: metresa jej syna jest umierająca.
Notaryusz udzielił służącej wskazówek szczegółowych, które na jej żądanie musiał kilka razy powtórzyć; wówczas pewna, że nie popełni błędu, oświadczyła:
— Proszę się nie obawiać; już ja to teraz załatwię.
Tejsamej nocy wyjechała do Paryża.
Janina spędziła dwa dni w takim zamęcie myśli, że była niezdolną do wszelkiego zastanowienia. Trzeciego dnia otrzymała od Rozalii parę tylko słów, oznajmiających swój przyjazd wieczorem. Nic więcej.
Około trzeciej po południu wsiadła do bryczułki sąsiada, który ją odwiózł do pociągu w Bateville, gdzie miała czekać swej służącej.
Stała na torze, z oczyma utkwionemi w prostą linię szyn, które znikały hen, na skraju horyzontu. Od czasu do czasu spoglądała na zegar. Jeszcze dziesięć minut... Jeszcze pięć minut... Jeszcze dwie minuty... Już... Nic nie ukazało się na dalekiej drodze. Wtem dostrzegła nagle białą plamę, obłoczek, następnie poniżej punkt czarny, który się powiększał, powiększał, biegnąc z błyskawiczną szybkością. Nakoniec ciężka maszyna, zwalniając biegu, sapiąc, przesunęła się obok Janiny, chciwie śledzącej drzwiczki wagonów. Niektóre się otwierały; wychodzili pasażerowie, wieśniacy w bluzach, wieśniaczki z koszykami, małomieszczanie w miękkich kapeluszach. Nakoniec ujrzała Rozalię, niosącą na ręku jakby zawiniątko bielizny.
Chciała iść ku niej, lecz nogi tak się pod nią uginały, że obawiała się upaść. Pokojówka, zobaczywszy ją, podeszła i ze zwykłą swą spokojną miną rzekła:
— Dzień dobry pani; oto jestem, a kłopotu miałam dość.
Janina wyjąkała:
— I cóż?
Rozalia odparła:
— Ta cóż? Umarła tej nocy. Wzięli ślub, a tu jest mała.
I podała jej dziecko, którego nie było wcale widać w zawiniątku.
Janina wzięła je mechanicznie i wyszły z peronu, poczem wsiadły do czekającej na nie bryczki.
Rozalia dodała:
— Pan Paweł przyjedzie po pogrzebie. Myślę, że jutro, o tejsamej porze.
Janina szepnęła:
— Paweł... — i zamilkła.
Słońce chyliło się na skraj nieboskłonu, lśniącą jasnością zalewając zielone równie, tu i owdzie wyzłocone kwitnącym rzepakiem, to znów krwawe od maku. Spokój bezkresny unosił się nad cichą ziemią, w której kiełkowały soki żywotne. Bryczka mknęła szybko, a chłop wciąż mlaskał językiem, by podniecić konia.
Janina patrzyła prosto przed siebie w przestwór podniebny, przecinany niby rakietami, kolistym lotem jaskółek. Nagle ciepło miłe, ciepło istoty żyjącej przeniknąwszy jej suknię, dotarło do kolan, przejęło jej ciało; ciepło to pochodziło od drobnej istotki, śpiącej na jej kolanach.
Ogarnęło ją wzruszenie bezgraniczne. Odsłoniła szybko twarzyczkę dziecka, którego jeszcze nie widziała: córeczki swego syna. A gdy maleństwo pod wpływem światła rozwarło błękitne oczęta i poruszyło usteczkami, Janina zaczęła je ściskać, gwałtownie tulić do piersi, obsypując pocałunkami.
Aż Rozalia, zadowolona i nadąsana, musiała ją napominać:
— Dosyć już, dosyć, pani Janino, bo zacznie płakać.
Po chwili, odpowiadając zapewne własnym myślom, dodała:
— Widzi pani, życie nie jest nigdy ani tak dobre, ani tak złe, jak się myśli.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.