Życie (de Maupassant, 1914)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GUY DE MAUPASSANT.
ŻYCIE
POWIEŚĆ W DWÓCH TOMACH.
PRZEKŁAD
MARYI KRECZOWSKIEJ.
KRAKÓW, KSIĘGARNIA S. A. KRZYŻANOWSKIEGO.
WARSZAWA, KSIĘGARNIA G. CENTNERSZWERA I SP.
1914.


CZCIONKAMI DRUKARNI LITERACKIEJ W KRAKOWIE,
POD ZARZĄDEM L. K. GÓRSKIEGO.




I.

Spakowawszy swe kufry, Janina podeszła do okna. Deszcz wcale nie ustawał.
Przez całą noc ulewa tłukła o okiennice i dachy. Niebo niskie, brzemienne wodą, jakby pęknięte, wyrzucało swą zawartość na ziemią, rozmiękczając ją na papką, roztapiając, jak cukier. Przeciągały wiatry, ciężkie od upału. Pomruk wezbranych strumieni napełniał puste ulice, a domy, niby gąbki, wchłaniały wilgoć, wciskającą się do ich wnętrzy i kroplistym potem występującą na ścianach, od piwnic do strychów.
Janina, opuściwszy wczoraj klasztor, wolna nakoniec raz na zawsze, żądna wszystkich radości życia, o których marzyła od tak dawna, lękając się teraz, czy ojciec zechce wyjechać, jeśli się nie rozpogodzi, już jaki setny raz od poranku zbliżała się do okna i badała horyzont.
Wtem spostrzegła, że zapomniała włożyć do torby podróżnej swój kalendarz. Zdjęła wiec ze ściany kartonik, podzielony podług miesięcy i noszący w pośród ornamentu złotemi literami wypisaną datę roku 1819-go. Następnie kilku pociągnięciami ołówka zatarła pierwsze cztery kolumny, wykreślając wszystkie imiona świętych aż do drugiego maja, dnia opuszczenia klasztoru.
Za drzwiami ozwał się głos: Janinko!
Odparła: — Wejdź, ojcze. — I w progu ukazał się ojciec.
Baron, Szymon-Jakób Le Perthuis des Vauds był szlachcicem z ubiegłego stulecia; dziwak i dobry człowiek. Entuzyastyczny wyznawca Rousseau’a, najtkliwiej kochał przyrodę, pola, lasy, zwierzęta.
Arystokrata z urodzenia, instynktownie nienawidził ckliwości; lecz filozofem będąc z temperamentu, a człowiekiem liberalnym dzięki wychowaniu, brzydził się tyranią nienawiści, dając jej upust w nieszkodliwych deklamacyach.
Jego wielką siłę a równocześnie słabość stanowiła dobroć, dobroć nie mająca dość ramion do pieszczenia, dawania, ściskania, dobroć twórcy, rozrzutna, nieograniczona, jakby obezwładnienie nerwu woli, brak energii, niemal ułomność. Teoretyk, obmyślił był cały plan wychowania córki, pragnąc ją uczynić szczęśliwą, dobrą, prawą i czułą.
Do dwunastego roku żyła w domu, poczem, mimo łez matki, oddał ją do klasztoru Sacré-Coeur.
Trzymał ją w surowem zamknięciu, w odosobnieniu klasztornem, nieznaną i nie znającą spraw ludzkich. Chciał ją odebrać niewinną w siedmnastym roku życia, by sam mógł ją zanurzyć w pewnego rodzaju kąpieli poezyi rozsądnej, i wśród pól, na tle ziemi zapłodnionej, otworzyć jej duszę, wyprowadzić z odrętwienia nieświadomości widokiem miłości naiwnej, pieszczoty prostej zwierząt, praw pogodnych życia.
A oto wychodzi teraz z klasztoru, promienna, pełna pragnień i pożądań szczęścia, skora do wszelkiej radości, wszelkich wydarzeń czarownych, które przebiegła już była myślą w ciągu dni bezczynnych, długich nocy, w samotności wyczekiwania.
Wyglądała jak portret Veroneza, o jasnych, lśniących włosach i cerze, będącej niejako ich odbarwieniem, cerze arystokratycznej, zlekka tylko zaróżowionej, ocienionej meszkiem, jakby bladym aksamitem, dostrzegalnym tylko pod pieszczotą słońca. Oczy miała błękitne, o tym odcieniu nieprzejrzystym, jaki można zauważyć u fajansowych figurynek holandzkich.
Na lewem skrzydle nosa widniało drobne znamię, a takie same po prawej stronie brody, osłonięte paru włoskami, tak zupełnie zlewającymi się z barwą skóry, że były prawie niewidzialne. Była rosła, o kształtnej piersi i falującej kibici. Czysty głos wydawał się chwilami zbyt ostry, lecz szczery jej śmiech rozsiewał w okół niej radość. Często ruchem bezwiednym podnosiła do skroni obydwie ręce, jakby dla przygładzenia włosów.
Podbiegła do ojca, ucałowała go i ściskając jeszcze spytała:
— Jedziemy, prawda?
Uśmiechnął się, potrząsnął długimi, siwymi już włosami i wyciągając rękę ku oknu, rzekł:
— Jakże chcesz jechać w taką niepogodę?
Zaczęła go jednak prosić filuternie i pieszczotliwie:
— Och, ojczulku, jedźmy, błagam cię. Po południu będzie już ładnie.
— Ależ matka nie zgodzi się na to żadną miarą.
— Zgodzi się na pewno, ja to już biorę na siebie.
— Jeśli potrafisz skłonić matkę, to ja jestem gotów.
Rzuciła się ku drzwiom pokoju baronowej. Bo z coraz to większą niecierpliwością wyczekiwała tego dnia odjazdu.
Od wstąpienia do Sacré-Coeur nie wyjeżdżała wcale z Rouen, gdyż ojciec nie pozwalał na żadne rozrywki przed terminem ustanowionym. Dwa razy tylko zabierano ją na dwa tygodnie do Paryża, ale to było znów miasto, a ona marzyła tylko o wsi.
Miała teraz spędzić lato w posiadłości rodziców, w starym zamku Peuples, wznoszącym się na urwistej skale koło Yport; i z góry przyrzekała sobie niebywałe rozkosze życia swobodnego nad morzem. Było też ułożone, że siedzibę tę otrzyma w posagu i po zamążpójściu stale tam zamieszka.
Deszcz, lejący bez przerwy od kilku już godzin, był właściwie pierwszą jej wielką przykrością życiową.
Po kilku minutach jednak wybiegła z pokoju matki, wołając w głos, że rozlegało się po całym domu:
— Ojczulku, mama się zgadza; każ zaprzęgać!
Deszcz wcale nie ustawał, a może się nawet wzmagał, gdy zajechał powóz.
Janina gotowa już była wskoczyć do powozu, gdy baronowa zwolna zstępowała ze schodów, z jednej strony podtrzymywana przez męża, z drugiej przez rosłą, zdrową, dobrze zbudowaną pokojówkę. Była to Normandka z równin Caux, wyglądająca na lat co najmniej dwadzieścia, jakkolwiek liczyła dopiero ośmnaście. Baronostwo obchodzili się z nią niemal jak z drugą córką, gdyż była mleczną siostrą Janiny. Nazywała się Rozalia.
Głownem jej zajęciem było prowadzenie pod rękę swej pani, nadmiernie od kilku lat otyłej, wskutek natłuszczenia serca, na które się stale skarżyła.
Baronowa przystanęła, mocno zasapana, na krużganku starego pałacu i rzuciwszy okiem na podwórze, gdzie woda płynęła potokami, mruknęła:
— To doprawdy niema sensu.
Baron uśmiechnięty odparł:
— To ty zadecydowałaś, pani Adelajdo.
Ze względu na jej pompatyczne imię Adelajdy, zwykł do niego dodawać: pani, tonem respektu nieco ironicznego.
Uczyniła nakoniec jeszcze parę kroków i z trudem wsiadła do powozu, którego resory ugięły się pod jej ciężarem. Baron siadł obok niej, a Janina z Rozalią naprzeciw.
Kucharka Ludwina wyniosła mnóstwo okryć, które umieściła na kolanach państwa i Rozalii, a w nogach ustawiła im dwa kosze; następnie siadła na koźle obok starego Szymona, szczelnie otulona kocem, który ją zakrył całkowicie. Portyer i żona jego żegnali odjeżdżających, zamykając drzwiczki powozu; baron udzielił im jeszcze ostatnich wskazówek co do wysłania kufrów i konie ruszyły.
Stary Szymon, furman, z pochyloną głową i zgiętemi w kabłąk plecyma, ginął w ogromnym płaszczu, o trzech pelerynach. Deszcz ulewny dzwonił o szyby powozu, błotną kałużą zatapiając gościniec.
Powóz, szybkim kłusem pary koni, wjechał w aleją nadbrzeżną, okrążył cały las statków o masztach, drągach, linach, wznoszących się smutnie, niby drzewa ogołocone ku ociekającemu niebu, poczem wydostał się na długi bulwar Riboudet, Niebawem znaleźli się wśród łąk, a od czasu do czasu wierzba zmoknięta, o gałęziach, opuszczonych z trupią martwotą, niewyraźnie majaczyła poprzez mgłę dżdżu. Podkowy koni pluskały, a cztery koła tworzyły cztery tarcze błotniste.
Wszyscy milczeli, nawet umysły wydawały się przemokłe, jak ziemia. Mateczka, odwróciwszy sią, wsparła głową i przymknęła powieki. Baron smutnem spojrzeniem patrzył na mokre, jednostajne wsie. Rozalia, z pakietem na kolanach, popadła w bezmyślną zadumą wieśniaków. Janina natomiast, pod wpływem tej letniej wilgoci, czuła, że odżywa, jak roślina zamknięta, którą oto wyniesiono na świeże powietrze; a intenzywność szczęścia, niby gęste listkowie, osłaniała jej serce przed smutkiem. Nie mówiąc, miała jednak ochotą śpiewać, wyciągnąć rękę z karety, chwycić w nią deszczu i wypić: i radowała sią, że konie unoszą ją wyciągniętym kłusem, że oto wsie całe, pogrążone w smutku, go ona na tle tej powodzi, czuje się w bezpiecznem schronieniu.
Lśniące od deszczu grzbiety koni, wydzielały obłoczek ciepłej pary.
Baronowa zwolna zasypiała. Twarz jej w obramieniu sześciu regularnie opadających loków, pochylała się coraz niżej, zlekka podtrzymywana trzema dużymi fałdami szyi, zlewającymi sic ostatecznie w pełnem morzu jej obfitej piersi. Głowa, podnosząca się za każdym oddechem, Opadała nąpowrót; policzki się wydymały, a z nawpół rozwartych ust wydobywał© się głuche chrapanie. Mąż nachylił się nad nią i do rąk, skrzyżowanych ma wypukłości brzucha, wsunął ostrożnie mały, skórzany portfel.
To dotknięcie ją zbudziło; spojrzała na portfel okiem mętnem, z ogłupieniem, ogarniającem nas w pierwszej chwili snu przerwanego. Portfel osunął się i otworzył. Złoto i banknoty rozleciały się po karecie. To ją ostatecznie rozbudziło, a wesołość Janiny wyładowywała się kaskadą śmiechu.
Baron pozbierał pieniądze i kładąc jej na kolanach, rzekł:
— Oto, moja droga, wszystko, co pozostało z mego folwarku d’Életot. Sprzedałem go, by odrestaurować Peuples, gdzie często będziemy teraz przebywać.
Wyliczyła sześć tysięcy czterysta franków i spokojnie wsunęła je do kieszeni.
Z trzydziestu i jednego folwarków, odziedziczonych po rodzicach, sprzedali już oto dziewiąty z rzędu. Mieli jeszcze około dwudziestu tysięcy renty rocznej w posiadłościach ziemskich, które przy dobrej administracyi mogłyby z łatwością przynieść trzydzieści tysięcy franków rocznie.
Ponieważ żyli skromnie, dochód ten byłby wystarczającym, gdyby dom nie miał dziury, stale otwartej, w formie dobroci. Ona to wysuszała ich pieniądze, jak słońce wysusza bagna. Moneta płynęła, uciekała im z rąk, znikała. Jak? Nikt tego nie wiedział. Co chwila jedno z nich mówiło:
— Nie wiem, doprawdy, jakim sposobem wydało się dziś sto franków, bez żadnego poważniejszego zakupna.
Ta łatwość dawania była zresztą jedną z wielkich błogości ich życia; i oboje zgadzali się pod tym względem w sposób wzruszający i cudowny.
Janina zapytała:
— Czy ładny teraz mój zamek?
Baron odparł wesoło:
— Zobaczysz, córeczko.
Gwałtowność ulewy stopniowo się zmniejszała; nakoniec przemieniła się w rodzaj oparów, w lekki pyłek deszczu. Sklepienie chmur zdawało się podnosić w górę, bieleć, aż nagle przez otwór niewidzialny, długi, skośny promień słońca spłynął na łąki.
Chmury się rozstąpiły, odsłaniając błękit firmamentu; stopniowo otwór się powiększał, niby zasłona rozdarta i niebo czyste, lazurowe, przejasne, rozpostarło się nad światem.
Wietrzyk świeży, łagodny przeciągał nad polami, niby szczęsne westchnienie ziemi, a od ogrodów lub lasów dolatywał tu i ówdzie radosny śpiew ptaków, osuszających sobie piórka.
Wieczór zapadał. Wszyscy już posnęli w karecie, z wyjątkiem Janiny. Dwukrotnie zatrzymywano się w oberżach, by dać koniom wytchnąć, napoić je i popaść.
Słońce już zaszło; w dali słychać było dzwony. W małej wiosce zapalano latarnie, a niebo również roziskrzało się mrowiskiem gwiazd. Od czasu do czasu ukazywały się domy oświetlone, przecinając mrok punkcikami ognistymi; aż tu nagle z poza wzgórza, poprzez zieleń jodeł wyjrzał księżyc, ogromny, krwawy i jakby znieruchomiony przez słońce.
Było tak ciepło, że okna karety pozostały spuszczone. Janina, wyczerpana marzeniem, nasycona wizyami szczęścia, odpoczywała. Od czasu do czasu zdrętwiałość członków, spowodowana długiem siedzeniem, skłaniała ją do otworzenia oczu; wyglądała oknem i wśród jasnej nocy rozróżniała uciekające wstecz drzewa jakiegoś folwarku, to znów krowy, lezące na pastwisku i leniwie dźwigające głowy. Następnie starała się zająć inną pozycyę i podjąć na nowo marzenia przerwane; lecz ustawiczny turkot kół napełniał jej uszy i nużył myśl; ponownie więc przymykała oczy, czując się złamaną na ciele i duszy.
W tem kareta przystanęła. Mężczyźni i kobiety stali u bram, trzymając zapalone latarnie. Podróż skończona. Janina, nagle rozbudzona, wyskoczyła szybko z powozu. Ojciec z Rozalią, którym przyświecał jeden z dzierżawców, prawie że nieśli baronową, wyczerpaną, jęczącą, ustawicznie powtarzającą głosem słabiuchnym: Ach Boże! moje biedne dzieci! — Nie chciała nic jeść, ni pić, lecz natychmiast się położyła i zasnęła.
Janina i baron zasiedli do kolacyi we dwoje.
Uśmiechali się, patrząc na siebie i poprzez stół ujmując się za ręce, a ogarnięci oboje radością dziecinną, ruszyli na oglądanie siedziby odnowionej.
Było to jedno z owych wysokich, obszernych domostw normandzkich, obejmujących folwark i zamek; z białych kamieni, które już poszarzały, a tak obszerne, że mogłoby pomieścić całe pokolenie.
Olbrzymi korytarz, od dwóch frontów zakończony wielkiemi podwojami, dzielił dom na dwa skrzydła i prowadził do poszczególnych jego części. Schody podwójne zdawały się obejmować te dwa wejścia, środek pozostawiając wolny, z jednem wejściem połączony dwoma schodami, które biegły nakształt mostu.
Na parterze od strony prawej wchodziło się do ogromnego salonu, okrytego tapetami w liście, wśród których przechadzały się ptaki.
Wszystkie meble, obite kobiercami, były żywą ilustracyą bajek la Fontaine’a; a Janina drgnęła z radości na widok krzesła tak bardzo ukochanego w dzieciństwie, przedstawiającego historyę lisa i bociana.
Boczne drzwi prowadziły z salonu do biblioteki, pełnej starych ksiąg, i do dwóch innych pokoi nieużywanych; od lewej strony przechodziło się do jadalni o nowych boazeryach, do pralni, kancelaryi, kuchni i małego pokoiku, służącego za łazienkę.
Korytarz przecinał wzdłuż całe pierwsze piętro. Dziesięcioro drzwi z dziesięciu pokoi wychodziło na tę jakoby aleję. Całkiem w głębi, po prawej, był pokój Janiny. Tam weszli. Baron kazał go zupełnie odświeżyć, zużywszy poprostu obicia i meble pozostałe na strychu.
Tapety holenderskie, bardzo stare, zaludniały tę komnatę osobistościami niezwykłemi.
Ale na widok swego łóżka dziewczyna zaczęła wydawać okrzyki radości. We wszystkich czterech rogach cztery duże ptaki z drzewa dębowego, całkiem czarne i lśniące, podtrzymywały łoże, niby strażnicy. — Boki rzeźbione były w girlandy kwietne i owoce, a cztery kolumienki, subtelnie żłobkowane i zakończone korynckimi kapitelami, dźwigały gzyms, opleciony różami i amorkami.
Łoże to wznosiło się monumentalne, a jednak pełne wdzięku, mimo surowości materyału drewnianego, zczerniałego pod wpływem czasu.
Kołdra i baldachim promieniowały jak dwa firmamenty. Ze staroświeckiego jedwabiu ciemno-błękitnego błyszczały tu i owdzie dużemi liliami, kunsztownie haftowanemi złotem.
Po długiej chwili podziwu Janina podniosła światło do góry, by obejrzeć tapety i zrozumieć, co przedstawiają.
Młody kawaler i młoda dama, przybrani bardzo oryginalnie w kolory zielone, czerwone i żółte, rozmawiali pod błękitnem drzewem, na którem dojrzewały białe owoce. Duży zając, również białego koloru, obgryzał szarą trawę.
Tuż nad temi postaciami, w należytej odległości widniało pięć krągłych domków o spiczastych dachach; a wysoko, niemal w niebie, rysował się wiatrak, całkiem czerwony.
Ogromne gałęzie, podobne do kwiatów, oplatały całość.
Dwie dalsze ściany bardzo były podobne do pierwszej, z tą tylko różnicą, że tu wychodziło z domków czterech człowieczków, ubranych po flamandzku, którzy z oznakami najwyższego gniewu i zdumienia wznosili ręce ku niebu.
Dopiero ostatnia ściana przedstawiała scenę dramatyczną. Obok zająca, wciąż jeszcze szczypiącego trawę, młody człowiek leżał na ziemi, jakby martwy. Młoda dama, patrząc nań, szpadą przeszywała swą pierś, a owoce na drzewie stały się całkiem czarne.
Janina miała się już wyrzec zrozumienia sensu tej sceny, gdy nagle w samym rogu tapety dostrzegła potworka mikroskopijnego, którego zając mogłby połknąć jak źdźbło, gdyby był żywy. A jednak był to lew.
W tedy poznała nieszczęścia Pyrama i Tysby; a jakkolwiek uśmiechała się z naiwności rysunku, niemniej czuła się szczęśliwą, że otacza ją ta przygoda miłosna, która bezustannie przemawiać będzie do jej nadziei pieszczonych w sercu, nocą skierowując jej sny ku tej miłości legendarnej.
Reszta urządzenia jednoczyła w sobie style najróżnorodniejsze. Były tu sprzęty, pozostałe w rodzinie po wielu pokoleniach, co domom starym nadaje wygląd muzeów, obejmujących wszelaką mieszaninę. Wspaniała komoda w stylu Ludwika XIV, opancerzona lśniącym mosiądzem, stała pomiędzy dwoma fotelami w stylu Ludwika XV, obciągniętymi oryginalnym jedwabiem w bukiety. Sekretarzyk z różanego drzewa stał naprzeciw kominka, gdzie pod krągłym kloszem mieścił się zegar w stylu Cesarstwa.
Był to ul z bronzu, zawieszony na czterech kolumienkach marmurowych, ponad ogrodem złotych kwiatów. Maleńkie wahadło, wychodzące z ula podłużnym otworem, obnosiło ustawicznie po tym ogródku pszczółkę o skrzydłach emaliowych.
Tarcza była z malowanego fajansu, obramiona ściankami ula.
Zaczęła bić godzina jedenasta. Baron ucałował córką i poszedł do swego pokoju. Wtedy Janina z żalem zaczęła się układać na spoczynek.
Ostatniem jeszcze spojrzeniem przebiegła swój pokój i zgasiła świecą. Lecz łóżko, jedną tylko stroną dotykające ściany, stało naprzeciw okna, a fala światła księżycowego, wpadając przez nie, zaścielała podłogą smugami jasności.
Refleksy migotały na ścianach, refleksy blade, zwiewną pieszczotą ślizgając się po nieruchomej parze kochanków: Pyramie i Tysbe.
Przez drugie okno, naprzeciw stóp łóżka, Janina zobaczyła duże drzewo, całe skąpane w łagodnem świetle. — Odwróciła się na bok, przymknęła oczy, a po kilku minutach znów je otworzyła.
Zdawało się jej, że odczuwa jeszcze kołysać nie powozu, którego turkot ustawicznie jej brzmiał w uszach. Z początku leżała nieruchomo, spodziewając się, że spoczynek ten sprowadzi nareszcie sen, lecz zniecierpliwienie myśli rychło też owładnęło całem jej ciałem.
Uczuła skurcze w nogach i potęgujące się rozgorączkowanie. Wstała więc, i bosa, z obnażonemi ramionami, w długiej koszuli, nadającej jej wygląd widziadła, przebyła kałużę światła, rozlaną na posadzce, otworzyła okno i zaczęła patrzeć.
Noc była tak jasna, że widno było jak we dnie; i młoda dziewczyna widziała dokładnie krajobraz, ukochany od najpierwszego dzieciństwa.
Tuż w pobliżu rozpościerał się obszerny trawnik żółty, niby masło w nocnej poświacie.
Dwa drzewa olbrzymie wznosiły się strzeliście przed zamkiem, jawor od północy, a lipa od południa.
Duży ów trawnik kończył się gaikiem, zamykającym niejako tę przestrzeń, zabezpieczoną od wiatrów pięcioma szeregami wiązów starych, pokręconych, nadgryzionych, przyciętych pochyło jak dach, przez wiecznie rozpętane wichry morskie.
Ten rodzaj parku odgraniczały po stronie prawej i lewej dwie długie aleje olbrzymich topoli, oddzielając siedzibę właścicieli od dwóch przynależnych folwarków, z których jeden zajmowała rodzina Couillard, drugi rodzina Martin.
Poza tym obrębem rozścielała się ogromna płaszczyzna nieurodzajna, okryta ostem, nad którą wiatr świszczał i uganiał dniem i nocą.
Nagle brzeg spiętrzał się w wał skalisty, na sto metrów wysoki, prosty i biały, w falach kąpiący swe stopy.
Janina spoglądała ku długiej, sinawej tafli fal, zdającej się drzemać w świetle gwiazd.
W tem uciszeniu bezsłonecznem rozprzestrzeniały się wszystkie wonie. Jaśmin, obsnuwający okna, ustawicznie wydzielał swe odurzające tchnienie, które zlewało się ze słabszym zapachem młodych liści. Lekkie podmuchy przynosiły mocny odór słonego powietrza i lepką woń morszczyzny.
Młoda dziewczyna poddała się całkowicie błogości wdychania wszystkich tych woni, a spokój wsi i ją uspokajał, niby chłodna kąpiel.
Wszystkie stworzenia, budzące się z nadejściem wieczoru i ukrywające swe mroczne istnienie w ciszy nocnej, wypełniały teraz pół-mroki swym ruchem bezszelestnym. Wielkie ptaki, nie wydając wcale głosu, unosiły się w powietrzu, jak plamy ruchome lub cienie; bzykanie owadów niewidzialnych leciuchno potrącało o ucho; ciche szmery ruchu dochodziły od traw zroszonych lub od piaszczystych pustych dróg.
Tylko kilka ropuch melancholijnych wyrzucało do księżyca swe dźwięki krótkie, monotonne.
Janina miała wrażenie, że serce jej się rozszerza, rozszeptane jak ten wieczór jasny, rojne nagle tysiącem pragnień przelotnych, podobnych do tych nocnych stworzeń, których drgania i szelesty ją otaczały. Powinowactwo łączyło ją z tą żywą poezyą i w miękkiej białości nocy czuła przebiegające ją dreszcze zaziemskie, wibracyę nadziei nieuchwytnych, jakoby tchnienie szczęścia.
I zaczęła marzyć o miłości.
Miłość! Tej zbliżanie się od dwóch już lat przejmowało ją trwogą coraz to większą. Teraz wolno jej już kochać! chodzi tylko o spotkanie jego!
Jakim też będzie? Nie wiedziała dokładnie i nawet sobie nie stawiała tego pytania. Będzie on, oto wszystko.
Wiedziała tylko, że będzie go ubóstwiać całą duszą, a on ją będzie kochać ze wszech sił. — Będą się przechadzać w wieczory, jak dzisiejszy, w świetlnym pyle gwiazd. Będą chodzić obok siebie, dłoń w dłoni, przytuleni do siebie, słysząc wzajemne bicie serc, czując ciepło ramion, łącząc swą miłość z wonnem przeźroczem letnich nocy, tak zespoleni ze sobą, ze samą mocą uczucia przeniknąć zdołają najgłębszą tajnię swych myśli.
I tak będzie trwać w nieskończoność, w pogodzie miłości niezniszczalnej.
Nagle wydało się jej, ze czuje go tuż obok i nieokreślony dreszcz zmysłowości przebiegł ją od stóp do głowy. Bezwiednym ruchem oplotła ramiona koło piersi, jakby uścisnąć chciała tę zjawę, a usta, wyciągnięte ku nieznanemu, musnęło coś, przyprawiające ją niemal o omdlenie, jakby podmuch wiosny wycisnął na nich pocałunek miłosny.
Nagle, na drodze za zamkiem, usłyszała czyjeś kroki wśród nocy. I w szalonem uniesieniu duszy, w porywie wiary w rzeczy niemożliwe, przypadki cudowne, przeczucia nadludzkie, romantyczne zrządzenia losu, pomyślała: „Czyżby on?“ — Trwożnie wsłuchiwała się w rytmiczny odgłos idącego, pewna, że zatrzyma się u bram, prosząc o gościnność.
Gdy minął zamek, uczuła smutek rozczarowania. Rychło jednak uświadomiła sobie egzaltacyę tego pragnienia i uśmiechnęła się ze swego szaleństwa.
Wówczas nieco uspokojona, poddała się biegowi marzeń rozsądniejszych, starając się odgadnąć przyszłość, naszkicować dalsze swoje życie.
Z nim będzie tutaj żyła, w tym zamku cichym, nad brzegiem morza. Będzie mieć zapewne dwoje dzieci, syna dla niego, a córkę dla siebie. Widzi je już uganiające po trawie wśród jaworów i lip, gdy ojciec i matka biegną za niemi oczyma pełnemi zachwytu, ponad ich głowami zamieniając spojrzenia pełne miłości.
I długo, długo zatapiała się w tych marzeniach, gdy księżyc, przebiegłszy całe niebo, pogrążał się już w morzu. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Widnokrąg blednął od wschodu. Kogut folwarczny zapiał od strony prawej; odpowiedziały mu koguty z folwarku przeciwległego. Ich głosy schrypnięte zdawały się płynąć z bardzo daleka, poprzez ścianki kurników; a na ogromnem sklepieniu nieba, blednącego niepostrzeżenie, gwiazdy znikały jedna po drugiej.
Skądś ozwał się krzyk ptaka. Świegoty, trwożne z początku, odpowiedziały wśród listkowia, stając się coraz to silniejsze, przenikliwsze, radosne, obejmując gałąź po gałęzi, drzewo po drzewie.
Janina uczuła się nagle wśród jasności i podniósłszy głowę, ukrytą dotąd w dłoniach, przymknęła oczy, oślepione blaskiem jutrzenki.
Góra chmur purpurowych, zakrywając ostatnią część wielkiej alei topoli, zlewała potoki krwi na rozbudzoną ziemię.
I powoli, drążąc świetlne chmury, siejąc ogień na drzewa, równiny i ocean, cały horyzont, glob olbrzymi, wyłonił się płomienny przed oczyma dziewczyny.
A ona omal nie szalała ze szczęścia. Radość upojna, wzruszenie bezkresne wobec tej wspaniałości świata, zalały jej serce omdlewające. — To jej słońce! jej jutrzenka! początek życia! świt nadziei! Wyciągnęła ramiona ku promiennemu przestworzu, z pragnieniem uściskania słońca; chciała mówić, krzyczeć coś tak boskiego, jak ten świt dnia; tymczasem trwała znieruchomiona w bezsilnym entuzyazmie. Wtedy oparłszy czoło na rękach, uczuła, ze oczy jej napełniają się łzami i płakać zaczęła z rozkoszy.
Gdy znów podniosła głowę, zniknął już był wspaniały świt. A ona czuła się uspokojoną, trochę zmęczoną i jakby zziębniętą. Nie zamknąwszy okna, położyła się na łóżku, marzyła jeszcze przez chwilę, poczem zasnęła tak głęboko, że o godzinie ósmej nie słyszała głosu ojca, przyzywającego ją do siebie i zbudziła się dopiero, gdy wszedł do jej pokoju.
Chciał jej pokazać upiększenia zamku, jej zamku.
Fasada, wychodząca na pole, oddzielona była od drogi obszernem podwórzem, zasadzonem jabłoniami. Droga ta, zwana gminną, biegła pomiędzy zabudowaniami wiejskiemi, łącząc się o pół mili dalej z gościńcem, wiodącym z Hawru do Fécamp.
Prosta aleja prowadziła od skraju lasu, a małe, proste budynki z kamyków, o dachach słomianych, wznosiły się w dwóch rzędach, bramując rowy obydwu folwarków.
Dach był całkiem odnowiony, część budowlana naprawiona, tak samo mury; wewnątrz zaś odmalowano i nowemi tapetami okryto wszystkie pokoje. Nowe okienice z świecącej blachy i świeży tynk na szarej fasadzie czyniły wrażenie plam na starym, zczerniałym gmachu.
Druga fasada, gdzie wychodziło jedno okno pokoju Janiny, miała poprzez gaik i wał wiązów, poszarpanych przez wiatr, daleki widok na morze.
Janina i baron, ująwszy się pod ręce, oglądali wszystko, nie pomijając żadnego kącika; następnie przechadzali się powoli długiemi alejami topoli, zamykającemi t. zw. park. Trawa, rosnąca pośród drzew, słała się wokół zielonym kobiercem. Gaik czarujący, u którego wylotu zbiegały się kręte ścieżyny, zasłany był tu i owdzie kępkami listowia. Zpod jednej z nich wyskoczył nagle zając, przeraziwszy Janinę swym raptownym skokiem, przebiegł zarośla i poprzez osty nadmorskie pędził ku skałom nadbrzeźnym.
Po śniadaniu, gdy pani Adelajda, wciąż jeszcze znużona, oświadczyła, ze musi wypoczywać, baron zaproponował córce, aby we dwoje udali się do Yport.
Ruszyli tedy w drogę, mijając przedewszystkiem wioseczkę Etouvent, gdzie znajdował się zamek Peuples. Trzej wieśniacy skłonili im się, jak gdyby ich znali od dawien dawna.
Weszli do lasów, biegnących pagórkowato wzdłuż krętej doliny aż po wybrzeże morza.
Niebawem wyłoniła się wieś Yport. Kobiety, siedząc na progach, zajęte łataniem odzieży, spoglądały za nimi, gdy przechodzili. Droga spadzista, przecięta strumieniem, z kupkami śmieci przed drzwiami domostw, wydzielała silną woń solanki. Brunatne śiecie, na których tu i owdzie lśniły łuski, niby płateczki srebra, suszyły się, wsparte o drzwi nędznych chałupin, z których wychodziły odory licznych rodzin, gnieżdżących się w jednej izbie.
Kilka gołębi przechadzało się nad strumieniem, szukając żywności.
Janina przyglądała się temu wszystkiemu, bo wydawało się jej nowem i zajmującem, jak dekoracya teatralna.
Nagle jednak, skręciwszy koło muru, ujrzała morze, nieprzeźrocze a lśniące, biegnące jak okiem sięgnąć.
Przystanęli naprzeciw wybrzeża, by patrzeć. Żagle, białe jak skrzydła ptaków, mknęły w oddali. Po prawej i lewej stronie wznosiły się olbrzymie skały nadmorskie. Z jednej strony wzrok zatrzymywał się na jakimś przylądku, z drugiej natomiast linia wybrzeża wydłużała się w nieskończoność, aż zanikła punkcikiem niedostrzegalnym.
Port i domy ukazały się w pobliskiej szczerbie wybrzeża, a drobne fale, wytwarzające na morzu grzywę piany, staczały się po głazikach z lekkim szmerem.
Barki rybackie, ustawione na wzgórku krągłych kamieni, spoczywały do góry dnem, wystawiając na słońce swe policzki, zczerniałe od smoły. Kilku rybaków przygotowywało je do przypływu nocnego.
Jeden z majtków zbliżył się, mając ryby na sprzedaż, a Janina kupiła flądrę, którą chciała sama odnieść na zamek.
Wówczas żeglarz zaofiarował swe usługi do wycieczek po morzu, raz po raz powtarzając swe nazwisko, by się dobrze wyryło w ich pamięci:
— Lastique, Józef Lastique.
Baron przyrzekł, ze nie zapomni.
I zawrócili do zamku.
Duża ryba rychło zmęczyła Janiną, wiec wsunęła jej między skrzele laską ojca, którą oboje ujęli za obydwa końce; tak maszerowali wesoło pod górą, paplając, jak dwoje dzieciaków, z twarzami podanemi na wiatr i błyszczącemi oczyma, gdy ogromna ryba, znużywszy stopniowo ich ramiona, tłustym ogonem zamiatała trawy przydrożne.

II.

Zaczęło się dla Janiny życie czarowne i swobodne. Czytała, marzyła i wałęsała się sama po okolicy. Wolnym krokiem błąkała się po drogach, zatopiona w marzeniach, lub też skacząc, zbiegała w dolinki kręte, o zboczach, okrytych złotem runem kwitnącego janowca, niby lamą złocistą. Silna i słodka woń kwiecia, spotęgowana upałem, upajała ją, jak wino pachnące, a odległy szum fal nadbrzeżnych burzą rozniecał w jej głowie.
Jakaś omdlałość ciała skłaniała ją czasami do położenia się na bujnej trawie pagórka; a gdy raptownie na skręcie dolinki, poprzez wąski lej zieleni, dostrzegła trójkąt błękitny morza, migocącego w słońcu, z żaglem rozpiętym na horyzoncie, ogarniała ją radość bezprzytomna, niby tajemnicze zstąpienie ku niej szczęścia, stale ją okrążającego.
Zamiłowanie samotności ogarniało ją w łagodnej atmosferze tego świeżego krajobrazu i ciszy krągłego nieboskłonu; siadywała też tak długo na wierzchołkach pagórków, że zajączki przebiegały w podskokach tuż u jej stóp.
A nieraz biegała po skałach nadmorskich, podniecona lekkiem tchnieniem wybrzeża, cała przejęta rozkoszą ruchu, bez zmęczenia, jak ryba w wodzie, lub jaskółka w powietrzu.
Wszędzie siała wspomnienia, jak ziarna w ziemię rzucane — wspomnienia, których korzenie trwają do śmierci. Zdawało się jej, że cząsteczki swego serca rzuca w te wszystkie zagłębienia dolin.
Namiętnie polubiła kąpiele. Wypływała daleko, że niepodobna jej było dostrzec z wybrzeża, silna, odważna i nie mająca świadomości niebezpieczeństwa.
— Było jej tak dobrze w wodzie zimnej, przeźroczej i błękitnej, kołyszącej ją na swej fali. Gdy była już daleko od brzegu, kładła się na plecy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, a oczyma zapatrzonemi w lazur ciemny nieba, przecinanego raz wraz chybkim lotem jaskółki, lub białą sylwetką mewy. Nie dochodził tu już żaden szelest, prócz dalekiego szeptu fal, podmywających kamienie przybrzeżne i zmieszanych odgłosów ziemi, dobiegających jeszcze po rozkołysanych falach echem niepewnem, prawie już nieuchwytnem. Następnie stawała i w upojeniu radosnem wydawała głośne okrzyki, obydwiema dłońmi bijąc wodę.
Niekiedy, gdy puściła się zbyt daleko, wysyłano po nią łódkę.
Wracała do zamku, blada z głodu, lecz lekko ożywiona, z uśmiechem na ustach i szczęściem w oczach.
Baron znów obmyślał wielkie przedsięwzięcia gospodarcze; chciał robić próby, organizować postęp, czynić doświadczenia nowemi maszynami aklimatyzować zagraniczne rasy bydła; znaczną część dnia spędzał też na rozmowach z wieśniakami, którzy niedowierzająco kręcili głowami na wszystkie te jego zamierzenia.
Często też wyjeżdżał na morze z majtkami z Yport. Zwiedziwszy wszystkie groty, źródła i zwrotnice w całej okolicy, zapragnął łowić ryby jak prosty marynarz.
W dnie, kiedy wietrzyk wzdymał żagle, na grzbiecie fal unosząc pucołowate skorupy łodzi, a każdy kadłub okrętu wlókł za sobą smugę umykającą, za którą biegły całe gromady ryb, baron w ręce drżącej oczekiwaniem trzymał sznurek, który drga, ilekroć ryba pochwycona usiłuje się wymknąć.
Wyruszał na morze przy świetle księżyca, by brać sieci, nastawione wieczorem. Lubił słuchać trzaskania masztu, oddychać świszczącym wichrem nocy; a gdy po długiem krążeniu odnalazł wreszcie pływające beczki, kierując się jakimś szczytem, wieżycą kościelną lub latarnią morską w Fécamp, chętnie następnie wypoczywał pierwszymi promieniami słońca, zapalającego na pomoście łodzi wachlarzowate refleksy świetlne na błyszczących grzbietach płaszczek, lub tłustych brzuchach turbotów.
Przy każdym obiedzie opowiadał entuzyatycznie o tych swoich wycieczkach; mateczka zaś wzajem mu mówiła, ile razy przebyła długą aleję topoli, tę po prawej stronie, przylegającą do folwarku Couillard, bo ta druga ma za mało słońca.
Ponieważ jej zalecono „używać ruchu“, zapamiętale uprawiała spacery. Zaledwie rozprószył się chłód nocy, schodziła do parku, wsparta na ramieniu Rozalii, otulona mantylą i dwoma szalami, z głową szczelnie osłoniętą czarną kapotką, na którą nasuwano jeszcze czerwoną wełnianą chustę.
Powłócząc lewą nogą, trochę przyciężką, której ślad wyżłobił już na całej drodze tam i na powrót dwie bruzdy, pełne kurzu, pod którym zeschła trawa, rozpoczynała swą nieskończoną przechadzkę od węgła zamku, aż po pierwsze zarośla gaju. U początku i końca tego toru kazała ustawić ławeczki, a co piąć minut przystawała, mówiąc do podtrzymującej ją, biednej, cierpliwej garderobiany:
— Usiądźmy, moje dziecko, jestem trochą zmęczona.
I za każdym takim przystankiem zostawiała na ławce to chustą z głowy, to szal jeden, następnie drugi, później kapotką, wreszcie mantylą, co po obu końcach alei utworzyło dwa spore stosy odzieży, które Rozalia brała na ramią, gdy wracały na śniadanie.
Po południu baronowa znów rozpoczynała te samą przechadzką, krokiem wolniejszym, z dłuższymi przystankami, drzemiąc nawet po godzince na długim fotelu, który za nią toczono.
Nazywała to „swojem ćwiczeniem“, tak samo, jak zwykła była mówić: „moja hypertrofia“.
Lekarz, którego się radziła była przed dziesięciu laty z powodu duszności w piersiach, mówił coś o hypertrofii. Od tego czasu słowo to, którego znaczenia nie rozumiała, utkwiło jej w głowie. Wciąż dawała baronowi i Janinie i Rozalii wyczuwać swe serce, którego już nikt nie mógł odkryć pod ogromem piersi; energicznie natomiast wzbraniała się badaniu przez innego lekarza, z obawy, by nie stwierdził nowych jakich chorób; przy każdej zaś sposobności i tak często mówiła o „swojej“ hypertrofii, jak gdyby cierpienie to ją wyłącznie nawiedziło, niby coś jedynego, do czego nikt więcej nie ma prawa.
Baron mawiał: „hypertrofia mojej żony“, Janina: „hypertrofia mamy“, jak gdyby mówiła: „suknia, kapelusz, parasol“.
W młodości swej była bardzo ładna i smukła, jak trzcina. Walcując w ramionach wszystkich umundurowanych kawalerów Cesarstwa, czytywała „Korynnę“, która jej łzy wyciskała, a romans ten pozostawił na niej jakoby stygmat niezatarty.
W miarę, jak kibić jej stawała się ociężalszą, dusza coraz to poetyczniejszym oddawała się porywom, a gdy otyłość przygwoździła ją do fotelu, myśl ulatywała ku przygodom romantycznym, za których bohaterkę się uważała. Najulubieńsze przywoływała ustawicznie w swych marzeniach, niby aryę pozytywki, którą każdej chwili powtórzyć można za odpowiednim obrotem korby. Wszystkie łzawe opowieści o więźniach i jaskółkach stale zwilżały jej oczy, a lubiła nawet niektóre sprośne piosenki Berangera, jeśli wyrażały jakieś żale.
Czasem spędzała całe godziny nieruchomo, zatopiona w swych marzeniach; ogromnie jej się też podobała obecna jej siedziba, Peuples, jako odpowiednie tło dla przygód jej duszy, przypominając i lasem pobliskim i pustemi wydmami i sąsiedztwem morza powieści Waltera Scotta, w które wczytywała się od kilku miesięcy.
W dnie dżdżyste zamykała się w swym pokoju, by przeglądać, jak mawiała, swoje „relikwie“. Były to dawne jej listy, od matki i ojca, od barona z czasów narzeczeństwa i jeszcze inne.
Trzymała je zamknięte w mahoniowym sekretarzyku, o sfinksach mosiężnych po obu stronach. Specyalnym głosem mawiała do swej pokojówki:
— Rozalio, moje dziecko, przynieś mi szufladkę z „pamiątkami“.
Bona otwierała sekretarzyk, wyjmowała szufladkę, stawiała ją na krześle obok swej pani, która zabierała się do odczytywania powoli tych listów, jednego po drugim, od czasu do czasu roniąc łzy.
Czasem Janina zastępowała Rozalię i prowadziła mateczkę, która jej opowiadała wspomnienia z dzieciństwa. Dziewczyna odnajdywała siebie samą w tych dawnych historyach, dziwiąc się podobieństwu myśli i pokrewieństwu pragnień; bo każde serce mniema, że ono pierwsze i jedyne drgało pod naporem uczuć, które w rzeczywistości rozpierały serca pierwszych stworzeń i będą jeszcze żyć u ostatnich mężczyzn i kobiet.
Powolnym krokom odpowiadało powolne opowiadanie, przerywane chwilami atakami duszności, a wtedy myśl Janiny, odskakując od przygód rozpoczętych, biegła ku przyszłości radosnej, tarzając się w rozkosznych nadziejach.
Pewnego popołudnia, gdy wypoczywały na ławie w głębi parku, nagle ujrzały u skraju alei otyłego księdza, który ku nim podchodził.
Skłonił się zdaleka, przybrał minę uśmiechniętą, złożył ukłon ponowny i rzekł:
— I cóż, jakże się miewamy, pani baronowo?
Był to proboszcz miejscowy.
Mateczka, urodzona w wieku filozofów, wychowana przez ojca niezbyt wierzącego, za dni Rewolucyi, wcale nie chodziła do kościoła, jakkolwiek instynktem religijnym kobiety lubiła księży.
Najzupełniej była zapomniała o proboszczu Picot i zczerwieniła się na jego widok. Poczęła się też odrazu usprawiedliwiać, że nie uprzedziła jego przyjścia. Poczciwiec nie wydawał się jednak dotkniętym; patrzył na Janinę, zrobił jej kompliment, że dobrze wygląda, usiadł, trójgraniasty kapelusz umieścił na kolanach i otarł sobie czoło. Był bardzo gruby, bardzo czerwony i pot z niego spływał strumieniami. Wyjął z kieszeni ogromną chustkę w kratki, przepojoną potem i przesunął nią po twarzy i szyi; zaledwie jednak wilgotna chusta wróciła do czarnych głębi sutanny, gdy nowe krople wystąpiły mu na skórę i spadając na sutannę, wzdętą na brzuchu, w krągłe plamki ścinały kurz, osiadły na szacie.
Był wesół, prawdziwy ksiądz wiejski, pobłażliwy, gadatliwy i poczciwy. Opowiadał rozmaite historye, mówił o sąsiadach, zdając się nie zwracać uwagi, że dwie jego owieczki nie były jeszcze na żadnem nabożeństwie, co u baronowej wypływało z gnuśności, idącej w parze z połowicznością wiary. Janina zaś aż nadto była szczęśliwa, ze wydobyła się z klasztoru, gdzie ją przesycono ceremoniałem religijnym.
Nadszedł tez baron. Jego religia panteistyczna czyniła go obojętnym dla dogmatów. Był uprzejmym dla księdza, którego znał z daleka i zatrzymał go na obiedzie.
Ksiądz umiał się podobać, dzięki owej chytrości bezwiednej, jaką kształtowanie dusz nadaje ludziom najbardziej przeciętnym, zbiegiem okoliczności powołanym do sprawowania władzy nad równymi sobie.
Baronowa była dlań łaskawą, pociągnięta może powinowactwem natur zbliżonych, bo krwista twarz grubasa i jego ciężki oddech miły był jej własnej dyszącej otyłości.
Pod koniec deseru wpadł w doskonały humor i począł sypać facecyami, podniecony dobrym obiadem.
I nagle, jakby pod wpływem szczęśliwej myśli, wykrzyknął:
— Prawda, do parafii mej przybył jeszcze jeden członek, wicehrabia de Lamare, którego muszą państwu przedstawić!
A baronowa, znająca na pamięć cały herbarz prowincyi, spytała:
— Czy to z tych Lamare’ow z Eure?
Ksiądz skinął potakująco:
— Tak, pani baronowo, to syn wicehrabiego Jana de Lamare, zmarłego przed rokiem.
A pani Adelajda, nadewszystko miłująca szlachtę, poczęła go zasypywać pytaniami i dowiedziała się, że po spłaceniu długów ojca i sprzedaniu zamku rodzinnego, młody człowiek osiadł chwilowo na jednym ze swych trzech folwarków, należących do gminy Etouvent. Własność ta przedstawiała wszystkiego razem pięć do sześciu tysięcy rocznej renty, lecz wicehrabia, będąc oszczędnym i rozsądnym, postanowił przez dwa lub trzy lata żyć całkiem skromnie, by zebrać trochę kapitału i bez zaciągania długów lub obciążania folwarków hipoteką, mógł wrócić do towarzystwa i dobrze się ożenić.
Ksiądz dodał jeszcze:
— Bardzo miły chłopak, a taki stateczny i spokojny. Wcale mu tu jednak nie wesoło na wsi.
Baron rzekł:
— Proszę, niech go proboszcz do nas przyprowadzi, od czasu do czasu będzie miał jakąś rozrywkę.
I rozmowa przeszła na inny temat.
Po powrocie do salonu i czarnej kawie, ksiądz prosił o pozwolenie przejścia się trochę po ogrodzie, gdyż po obiedzie zwykł używać nieco ruchu. Baron mu towarzyszył. Powoli przechadzali się wzdłuż białej fasady zamku, zawracając tam i napowrót. Cienie ich, jeden chudy, drugi krągły, w grzybku na głowie, biegły i wracały przed nimi, to za nimi, zależnie od tego, czy twarzą byli zwróceni lub odwróceni od księżyca. Ksiądz żuł jakieś cygaro, wydobyte z kieszeni. Z szczerością wieśniaka wyłuszczał:
— To bardzo dobre przeciw odbijaniu, bo cierpię trochę na niestrawność. Nagle spojrzawszy ku niebu, po którem płynęła jasna tarcza, wyrzekł:
— Ten widok nigdy się nie znudzi.
I wrócił do zamku pożegnać panie.

III.

Następnej niedzieli, baronowa i Janina, wiedzione pewnem poczuciem delikatności względem proboszcza, poszły na mszę.
Po skończonem nabożeństwie zaczekały, by go zaprosić na czwartek na śniadanie. Wyszedł z zakrystyi z młodym, eleganckim człowiekiem, który poufale prowadził go pod ramię. Dostrzegłszy panie, wykonał gest radosnego zdziwienia i wykrzyknął:
— Jak doskonale się składa! Pani baronowa i panna Janina pozwolą, że przedstawią sąsiada, pana wicehrabiego de Lamare.
Wicehrabia się skłonił, zapewniając, że od dawna już pragnął tej znajomości i nawiązał rozmowę ze swobodą człowieka, doskonale obeznanego z formami towarzyskiemi. Miał twarz, o jakiej marzą wszystkie kobiety, a nienawidzą mężczyźni. Włosy czarne, faliste, ocieniały mu czoło gładkie i ogorzałe, a łuki brwi tak regularne, jak gdyby były sztucznie podrysowane, nadawały ciemnym jego oczom, o białku lekko zbłękitnionem, wyraz głębi i tkliwości.
Rzęsy gęste i długie nadawały spojrzeniu tę wymowę namiętną, co wprawia w pomieszanie piękną damę salonową, a każe się odwracać dziewczynie ulicznej, biegnącej z koszykiem.
Czar tęskny tego oka kazał wierzyć w głębię myśli, nadając wagi najbłahszym jego słowom.
Zarost bujny, lśniący i miękki osłaniał szczękę, trochę zbyt silnie rozwiniętą. Pożegnano się po wymianie miłych słówek.
W dwa dni później, de Lamare złożył pierwszą wizytę.
Przybył w chwili, gdy próbowano właśnie usadowić się na ławie ogrodowej, ustawionej tegoż ranka pod dużym wiązem, naprzeciw okien salonu. Baron chciał umieścić drugą taką samą pod lipą, lecz mateczka, nieprzyjaciółka symetryi, sprzeciwiała się projektowi. Wicehrabia, zapytany o zdanie, przyłączył się do baronowej.
Następnie mówił o kraju, który określał jako „malowniczy“, gdyż na swych samotnych przechadzkach odkrył mnóstwo czarujących widoków. Od czasu do czasu oczy jego, niby przypadkiem, spotykały się z oczyma Janiny, a ona doznawała wrażenia dziwnego pod wpływem tego spojrzenia nagłego, szybko odwróconego, a wyrażającego uwielbienie pieszczotliwe i rozbudzoną sympatyę.
Lamare ojciec, zmarły przed rokiem, znał był istotnie serdecznego przyjaciela państw a Culteux, rodziców mateczki, a odkrycie tej znajomości rodziło rozmowę nieskończoną na temat koligacyj, związków, dat. Baronowa odbywała całą podróż pamięciową, notując rozkwity i przekwity innych rodzin, krążąc ustawicznie, a ani na chwilę nie błądząc wśród labiryntu zawiłego genealogij.
— Powiedz wicehrabio, czy nie słyszałeś kiedyś o rodzinie Launoy de Varfleur; starszy syn, Gontran ożenił się z panną de Coursil, z Coursil-Courville’ów, a młodszy z jedną z moich kuzynek, z panną Roche-Aubert, spowinowaconą z Crisange’ami. Otóż pan Crisange był przyjacielem mego ojca i zapewne też znał ojca pańskiego.
— Tak, pani. Czy to nie ten Crisange, co wyemigrował z kraju, a którego syn zupełnie się zrujnował?
— Ten sam. Starał się o moją ciotkę po śmierci jej męża, hrabiego d’Eretry, ale go nie chciała, ponieważ zażywał tabakę. A propos, czy pan nie wie, co się stało z rodziną Viloise? Wyjechali około 1813 r. po utracie majątku, by osiąść w Owernii i od tego czasu nic o nich nie słyszałam.
— Zdaje mi się, że stary markiz umarł skutkiem nieszczęśliwego upadku z konia, zostawiwszy jedną córkę, zamężną za Anglikiem, a drugą za jakimś Bassolle, kupcem bogatym, który ją miał uwieść.
Raz wraz jawiły się w rozmowach starych koligatów nazwiska, słyszane jeszcze w dzieciństwie. A małżeństwa tych równych im rodów nabierały w ich umysłach doniosłości wielkich wypadków publicznych. Mówili o ludziach nigdy nie widzianych, jakby o dobrych znajomych, a ludzie owi, w innych stronach żyjący, w ten sam sposób mówili o nich; czuli się bliscy sobie, chociaż z oddali, niemal przyjaciółmi, niemal sojusznikami, przez sam fakt należenia do tej samej klasy, tej samej kasty, pochodzenia z równej krwi.
Baron, natura raczej dzika, o wykształceniu, nie uznającem przesądów i wierzeń ludzi swej sfery, wcale nie znał rodzin okolicznych i wypytywał o nie wicehrabiego.
Lamare odparł:
— Och, niewiele tu szlachty w okolicy — tonem, jakim mógłby był objaśnić, że mało jest zajęcy w pobliskich lasach i zaczął wyliczać szczegółowo. — W sąsiedztwie są właściwie tylko trzy rodziny: markiz de Coutelier, niejako głowa arystokracyi normandzkiej; wicehrabiastwo Brisevilie, potomkowie rodu znakomitego, lecz wiodący życie raczej samotne; wreszcie hrabia de Fourville, rodzaj dzieciojada, o którym mówiono, ze na śmierć udręczył żonę, zapamiętały myśliwy, żyjący na swym zamku Vrilette, wzniesionym pośrodku stawu.
Kilku parweniuszy, zakupiwszy posiadłości zdołało wtargnąć tu i ówdzie. Wicehrabia ich jednak nie znał.
Pożegnał się, ostatniem spojrzeniem obejmując Janinę, jak gdyby dla niej zachowywał pożegnanie specyalne, serdeczniejsze, słodsze.
Baronowej wydał się czarującym, a przedewszystkiem doskonale ułożonym. Ojciec odparł:
— Tak, niewątpliwie bardzo dobrze wychowany chłopak.
Zaproszono go na obiad w przyszłym tygodniu. Od tego czasu regularnie bywał na zamku.
Najczęściej przychodził koło czwartej po południu, przyłączał się do mateczki, przechadzającej się po „swej alei“ i odbywającej „swe ćwiczenie“ podawał ramię. O ile Janina była w domu, podtrzymywała matkę z drugiej strony i wszyscy troje kroczyli powoli od jednego do drugiego końca alei, tam i napowrót. Wcale nie mówił do dziewczyny, lecz oczy jego, jakby z czarnego aksamitu, często spotykały się z oczyma Janiny, podobnemi do błękitnych agatów.
Kilka razy ruszali oboje wraz z baronem aż do Yport.
Pewnego wieczora, gdy zeszli na wybrzeże, stary Lastique przystąpił do nich i nie wyjmując ust fajki, której nieobecność byłaby niewątpliwie bardziej zdumiewającą od zniknięcia jego nosa, oświadczył:
— Panie baronie, przy takim wietrze wartałoby wyjechać jutro do Etretat, a napowrót toby nas już sam wiatr przypędził.
Janina złożyła ręce:
— Och, tatusiu, gdybyś zechciał?
Baron zwrócił się do Lamare’a:
— A pan co? Możebyśmy tak jutro ruszyli na śniadanie?
Odrazu ułożono wycieczkę.
Od wschodu słońca Janina była na nogach. Asystowała ojcu, ubierającemu się powolniej i oboje ruszyli po rosie, naprzód doliną, a następnie lasem, całym rozedrganym od śpiewu ptactwa. Wicehrabia i ojciec Lastique siedzieli już na kołowrocie.
Dwóch innych majtków pomagało przy spuszczaniu łodzi. Barkami wsparci o flanki, pchali ze wszech sił, lecz łódź z trudem się poruszała na pokładzie z kamieni. Lastique wsunął pod klin wielki drzewa natłuszczonego, poczem zająwszy zwykłe miejsce, wlokącym głosem wyciągał swe nieskończone: ohe, hop! mające nadawać rytm wspólnym wysiłkom.
Dowleczona jednak do pochyłości, łódź w okamgnieniu stoczyła się po krągłych kamieniach, wydając szmer rozdzieranego płótna. Powstrzymała się dopiero tuż przy brzegu, obryzgana pianą drobnych fal, a wówczas wszyscy zajęli miejsca na ławach, poczem dwaj majtkowie, pozostali na lądzie, odepchnęli ją od brzegu.
Wietrzyk lekki lecz ustawiczny, przychodząc z oddali, muskał i marszczył powierzchnię woły. Nastawiono żagiel, który wzdął się lekko i łódź odpłynęła spokojnie, zaledwie kołysana przez morze.
Oddalali się od brzegu. Na widnokręgu niebo obniżając się, dotykało oceanu. Od strony lądu wysoka ściana skalna rzucała cień u swych stóp, a płaskowzgórza zielone, zalane słońcem, drążyły go tu i owdzie. Poniżej, w pewnej odległości, brunatne żagle wypływały z białej zatoki Fécamp, a jeszcze dalej skała dziwacznego kształtu, krągła i dziurkowata, miała poniekąd wygląd olbrzymiego słonia, zanurzającego swą trąbą we falach. Była to mała brama d’Etretat.
Janina, trzymając się ręką krawędzi łodzi, trochę oszołomiona kołysaniem fal, patrzyła w dal bezkresną i zdawało się jej, ze tylko trzy rzeczy są istotnie piękne na świecie: światło, przestrzeń i woda.
Nikt nie mówił. Ojciec Lastique, trzymając drąg, sięgał chwilami po butelką, ukrytą pod ławą, przyczem pykał bezustannie swą fajeczką, która wydawała się niewyczerpaną. Ustawicznie wydobywał się z niej drobniutki obłoczek dymu, gdy drugi podobny wychodził równocześnie z kącika ust palacza. Nigdy nie wiedziano, by zapalał ponownie ów piecyk gliniany, czarniejszy od hebanu, lub napełniał go tytoniem. Niekiedy odejmował go tylko od ust i z tego samego kącika, z którego wydobywał się dym, wyrzucał w morze długą strugą śliny brunatnej.
Baron, siedząc na przedzie, czuwał nad żaglem, zajmując miejsce majtka. Janina i wicehrabia znaleźli się obok siebie, nieco zmieszani oboje. Siła nieznana sprawiała, że oczy ich spotykały się raz po raz, powieki podnosiły się równocześnie, jak pod wpływem jakiegoś powinowactwa, gdyż ogarniała ich już owa czułość subtelna a nieuchwytna, powstająca tak szybko miedzy dwojgiem młodych ludzi, jeśli chłopak nie brzydki, a dziewczyna ładna. — Czuli się szczęśliwi obok siebie, może dlatego, że myśleli o osobie.
Słońce wzbijało się na niebie, jakby z wysoka patrzeć chciało na bezmiar morza, pod niem rozlanego, lecz ono jakby przez kokieteryę przesłoniło się lekką mgłą przed jasnymi promieniami. Była to mgła przejrzysta, bardzo blisko płynąca, złotawa, która nic nie ukrywając, nadawała oddali zarysy łagodniejsze. Słońce wysyłało swe groty, topiąc tę mgłę świetlistą, iż pod naporem całej jego siły ulotniła się i znikała; a morze, gładkie jak zwierciadło, zabłysło w jasności.
Janina, wzruszona do głębi, szepnęła: — Jakie to piękne! — Wicehrabia odpowiedział:
— Och tak, piękne. — Jasność pogodna tego ranka budziła niejako oddźwięk w ich sercach.
A nagle wyłoniły się wielkie arkady Étretat, niby dwie nogi skały, wkraczającej w morze, tak wysokie, że za łuk mostowy służyły okrętom, gdy iglica skalna, biała i spiczasta, wznosiła się na samym przedzie.
Przybili do brzegu, a gdy baron, wyskoczywszy pierwszy, zapomocą liny przyciągał łódź, wicehrabia podniósł Janinę i postawił ją na lądzie, by sobie nie zamoczyła stóp, poczem twardą ławicą kamieni ruszyli naprzód, oboje zmieszani tem chwilowem zbliżeniem, gdy nagle do uszu ich dobiegły słowa starego Lastique, mówiącego do barona:
— Ano, mnie się widzi, ze ładna z nich będzie para.
W małej oberży koło wybrzeża śniadanie było cudowne. Ocean, głusząc myśl i głos, uczynił ich milczącymi; teraz przy stole ogarnęła ich gadatliwość, gadatliwość dzieci podczas wakacyj.
Rzeczy najprostsze pobudzały ich do nadmiernej wesołości.
Ojciec Lastique, siadając do stołu, troskliwie ukrył w swej czapce fajkę, która jeszcze dymiła, co wywołało śmiech. Mucha, zwabiona zapewne czerwonym jego nosem, kilkakrotnie się na nim sadowiła, a gdy ją odpędził uderzeniem ręki, zbyt ciężkiej do pochwycenia owadu, przeniosła się na muszlinową firankę, opstrzoną już przez jej siostrzyce, zdając się czatować na pąsową trąbę majtka, ku której też natychmiast nadfrunęła.
Za każdorazowym lotem muchy zrywał się śmiech szalony, a gdy stary, zirytowany łaskotaniem owada, mruknął: — Ależ to dyablo uparta! — Janina i wicehrabia śmiali się do łez, pokładając się, dusząc, serwetką zatykając usta, by nie krzyczeć.
Po kawie Janina zaproponowała:
— A gdybyśmy się tak przeszli teraz?
Wicehrabia wstał, lecz baron, który wolał leżeć na wybrzeżu w słońcu, rzekł:
— Idźcie dzieci, za godzinę się tu spotkamy.
Minęli w prostym kierunku kilka chat, a przeszedłszy obok jakiegoś zameczku, wyglądającego na duży folwark, znaleźli się w dolinie otwartej, ścielącej się tuż przed nimi, Ruch morza ich był ukołysał, zakłócając równowagę obojga; szeroki, słony wiew podniecił im apetyt, śniadanie następnie ich oszołomiło, i wesołość podrażniła. Byli teraz jakby trochę podochoceni, mając ochotę biegać w cwał przez pola. Janina czuła szum w uszach, wzburzona wrażeniami nowemi i szybkiemi.
Padały na nich promienie słońca pożarne. Po obu stronach drogi zboża dojrzałe chyliły się, zgięte upałem. Szarańcze cykały rozgłośnie, niemal tak liczne jak źdźbła, wyrzucając zewsząd, z pośród zbóż i sitowi nadbrzeżnych cykanie piskliwe a głuszące.
Żaden inny dźwięk nie wzbijał się pod niebem żarnem, o błękicie migotliwym, pożółkłym, jakby się miał rozpalić w czerwień, podobnie jak metale, zbytnio do ogniska zbliżone.
Dostrzegłszy nieco na prawo lasek, ku niemu zwrócili kroki.
Obramiona z obu stron zaroślami, wąska ścieżka biegła w cieniu ogromnych drzew, nie dopuszczających słońca. Objął ich chłód wilgotny, owa wilgoć, co dreszcz wywołuje na skórze i wnika do płuc. Trawa tu zanikła z braku światła i świeżego powietrza, a tylko mchy okrywały ziemię.
Szli przed siebie.
— Ot, będziemy mogli usiąść tam na chwilę — rzekła Janina.
Nieco opodal dwa stare drzewa zeschły doszczętnie; korzystając z tego otworu wśród zielonej gęstwy, potok światła wpływał tam, ogrzewał ziemię, wskrzesił kiełki trawy, brodawników, pnączy, rozwinął białe kwiatuszki, zwiewne jak mgła i naparstnice, podobne do przędzy. Motyle, pszczoły, szerszenie przysadkowate, ogromne komary, podobne do szkieletów much, tysiące owadów skrzydlatych, boże krówki, różowe w czarne punkciki, duże owady o zielonych odbłyskach, to znów czarne, rogate, zaludniały ten kącik jasny i ciepły, wydrążony wśród cieni chłodnych zbitego listkowia.
Usiedli, mając głowy w cieniu, a nogi w słońcu. Przyglądali się temu rojnemu życiu drobnych tworów, wywołanemu przez jeden promyczek słońca, a Janina wzruszona powtarzała:
— Jak tu dobrze! jak piękną jest wieś! Są chwile, kiedy chciałabym być muchą lub motylem, aby się ukryć wśród kwiatów.
Poczęli mówić o sobie, o swych przyzwyczajeniach, upodobaniach, tonem przyciszonym, poufnym, jakim się czyni zwierzenia. On był już zniechęcony do świata, znużony życiem błahem, jakie prowadził; ciągle to samo, nic prawdziwego, nic szczerego.
Świat! jakżeby go ona chciała poznać, jakkolwiek z góry jest przekonaną, że nie wart wsi.
W miarę jak serca ich się zbliżały, jakkolwiek ceremonialnie tytułowali się „pan i pani“, spojrzenia ich zlewały się wzajem, rozpromienione; i zdawało się im, że jakaś dobroć nowa w nich wstępuje, uczucie rozlewniejsze, zainteresowanie dla tysiąca rzeczy, o które się wpierw nigdy nie troszczyli. Wrócili na miejsce umówione, lecz baron ruszył był pieszo do Chambre-aux-Demoiselles, groty, zawieszonej u szczytu skały; czekali więc na niego w oberży.
Wrócił dopiero o piątej wieczorem, po długiej przechadzce wzdłuż wybrzeża.
Znów wsiedli do łodzi. Odpłynęła lekko, mając wiatr z tyłu, bez żadnego wstrząśnienia, zdając się stać na miejscu. Wietrzyk zawiewał cichymi, ciepłymi podmuchy, które wzdymały żagiel na chwilę, pozwalając mu następnie opadać nieruchomo wzdłuż masztu. Fala mętna wydawała się martwą, a słońce, wyczerpane żarem, odbywając kolistą swą drogę, zbliżało się do niej z każdą chwilą.
Nieruchomość morza znów sprowadziła ogólne milczenie.
Nakoniec rzekła Janina:
— Jakżebym pragnęła podróżować!
Wicehrabia odparł:
— Tak, smutno jednak podróżować samemu; trzeba koniecznie chociaż jednego towarzysza, by się módz dzielić wrażeniami.
Zastanowiła się.
— To prawda... a jednak lubię chodzić sama... tak dobrze marzyć, gdy się jest samą...
Spojrzał na nią przeciągle:
— Można także marzyć we dwoje.
Spuściła oczy. Byłożby to aluzyą? Może. — Wpatrzyła się w horyzont, jakby chciała odkryć jakieś dale, poczem głosem wolnym mówiła:
— Chciałabym jechać do Włoch... i do Grecyi... tak, do Grecyi... i na Korsykę! ma tam być tak dziko i pięknie!
On przenosił Szwajcaryę dla szałasów i jezior.
Ona rzekła:
— Nie, ja wolę kraje całkiem nowe, jak Korsyka, lub bardzo stare, z mnóstwem zabytków, jak Grecya. Musi być ogromnie przyjemnie odkrywać ślady ludów, których dzieje znamy od dzieciństwa, oglądać miejsca, gdzie dokonały się rzeczy wielkie.
Wicehrabia, mniej egzaltowany, oświadczył:
— Mnie znów pociąga Anglia; kraj ogromnie pouczający.
Przebiegali tak wszechświat, omawiając przyjemne strony każdego kraju od biegunów po równik, zachwycając się krainami wymarzonemi i nieprawdopodobnymi zwyczajami i obyczajami takich ludów, jak Chińczycy i Lapończycy; ostatecznie jednak doszli do wniosku, że krajem najpiękniejszym na świecie jest Francya, ze swym klimatem umiarkowanym, świeżym w lecie, a łagodnym w zimie, z mnóstwem wsi, bogatych lasów, wielkich, spokojnych rzek i kultem dla sztuk pięknych, jaki nie istniał nigdzie od wielkiej epoki ateńskiej.
Następnie zamilkli.
Słońce, chyląc się coraz niżej, zdawało się krwawić, a szeroki tor świetlny, droga olśniewająca biegła po powierzchni wody, od oceanu aż po ślad, znaczony łodzią.
Ostatnie podmuchy wiatru ścichły; zmarszczki na wodzie się wygładziły, a żagiel nieruchomy był całkiem czerwony. Ukojenie bezkresne zdawało się wypełniać przestwór, kręgiem milczenia obejmować ten zespół żywiołów, gdy potworna oblubienica, morze, wydymając swe świetlne i płynne łono pod stropem niebios, oczekiwała chylącego się ku niej ognistego oblubieńca. A oblubieniec słoneczny coraz to przyspieszał swój upadek, cały purpurowy, jakby od żądzy uścisku. I złączył się z oblubienicą, która go zwolna pochłonęła.
A wówczas wiew chłodny zaleciał od nieboskłonu; dreszcz zmarszczył ruchliwe łono wody, jak gdyby gwiazda pochłonięta wyrzuciła na świat westchnienie uciszenia.
Zmierzch trwał krótko i wyłoniła się noc, poprzetykana gwiazdami. Ojciec Lastique ujął wiosła, kierując łodzią po fosforyzującej tafli wód. Janina i wicehrabia, siedząc obok siebie, patrzyli na te ruchliwe światełka, biegnące śladem łodzi. Prawie już nie myśleli, w dziwnej kontemplacyi pogrążeni, wchłaniając wieczór w rozkosznym błogostanie; a gdy Janina oparła rękę na ławie, palec sąsiada jakby przypadkiem dotknął jej skóry; nie poruszyła się, zdumiona, szczęśliwa, zmieszana tem lekkiem dotknieciem.
Po powrocie, wieczór, w swym pokoju uczuła się dziwnie wzburzoną i tak rozczuloną, że co chwila zbierało się jej na płacz. Patrząc na swój zegar, myślała, że drobna pszczółka uderza jak serce, jak serce przyjacielskie, że będzie świadkiem całego jej życia, że swem szybkiem, regularnem tykotaniem towarzyszyć jej będzie w radości i smutku; i zatrzymała złoconą muszkę, by pocałunek złożyć na jej skrzydełkach. W tej chwili byłaby całowała nie wiedzieć co. Przypomniała sobie, ze w głębi szufladki schowała była kiedyś starą lalką; wydobyła ją i przyglądała się jej z radością, z jaką witamy przyjaciół ukochanych, a przyciskając ją do piersi, gorącymi pocałunkami okrywała malowane policzki i len jej włosów.
I trzymając ją w objęciach, rozmyślała.
Byłżeby On małżonkiem, zapowiedzianym tysiącem głosów tajemnych, przez Opatrzność nieskończenie dobrotliwą rzuconym oto na jej drogą życia? Byłżeby on człowiekiem, dla niej stworzonym, któremu ma oddać swe istnienie? Byliżby oboje dla siebie przeznaczeni, by uczuciem wzajemnem złączyć sią, zespolić, stopić nierozerwalnie, zrodzić Miłość?
Nie doznawała jeszcze tych porywów gwałtownych całej swej istoty, tych uniesień szalonych, tych wzruszeń głębokich, które uważała za miłość; zdawało jej się jednak, ze zaczyna go kochać, bo na myśl o nim opanowywało ją nieraz dziwne omdlenie, a myślała o nim ustawicznie. Jego obecność niepokojem przepełniała jej serce; czerwieniała i bladła, spotykając się z jego spojrzeniem, a dreszcz ją przebiegał na dźwięk jego głosu.
Mało spała tej nocy.
I z każdym dniem wzbierało w niej coraz to potężniejsze pragnienie miłości. Ustawicznie radziła się w duchu siebie samej, radziła się stokrotek, i chmur i monet, rzucanych na stół.
Aż tu pewnego wieczora ojciec zwrócił się do niej:
— Zrób się piękną na jutro rano.
Spytała:
— Czemu, tatusiu?
Odparł:
— To tajemnica.
A gdy nazajutrz rano weszła do salonu świeża, w jasnej toalecie, ujrzała stół, pokryty pudełkami cukrów, a na krześle olbrzymi bukiet.
Na podwórze wjechał wózek. Wyczytała na nim napis: „Lerat, cukiernik z Fécamp. Uczta weselna“, a Ludwika przy pomocy kuchcika jęła wydobywać z wnętrza wózka przez okienko całą masę półmisków o nęcącej woni.
Zjawił się wicehrabia Lamare. Spodnie wąskie były podpięte pod małymi lakierkami, uwydatniającymi jego drobną stopę. Z długiego surduta, obcisłego w pasie, wyłaniał się na piersi żabot koronkowy; a krawat wytworny o kilku węzłach zmuszał go do noszenia wysoko pięknej, ciemnej głowy, pełnej powagi i dystynkcyi. Miał inny wygląd, niż zwykle, ów wygląd szczególny, jaki strój odmienny nadaje nagle twarzom najbliższych nawet znajomych.
Janina osłupiała patrzyła nań, jakby go widziała po raz pierwszy i wydał się jej nieskończenie wytwornym, wielkim panem od stóp do głowy.
Skłonił się jej, pytając z uśmiechem:
— I cóż, czy moja kuma gotowa?
Wybąkała:
— Jak to? Co to ma być?
— Dowiesz się niezadługo — rzekł baron.
Zajechała kareta, pani Adelajda wyszła ze swego pokoju z wielką okazałością, wsparta na ramieniu Rozalii, która wydawała się tak oszołomioną elegancyą pana de Lamare, że mateczka szepnęła:
— Powiedz-no wicehrabio, zdaje się, że naszej garderobianie przypadłeś do gustu.
Poczerwieniał wyżej uszu i udając, że nie słyszy, podjął z krzesła duży bukiet i podał go Janinie. Wzięła go, jeszcze bardziej zdziwiona. Wszyscy czworo wsiedli do karety, a kucharka Ludwika, która przyniosła baronowej trochę zimnej zupy dla pokrzepienia, oświadczyła:
— To doprawdy, proszę jasnej pani, jakby wesele.
Wysiedli w Yport, a w miarę jak zbliżali się ku wsi, majtkowie w świeżej odzieży, na której widniały jeszcze ślady niedawnego prasowania, wychodzili z domów, kłaniali się, ściskali rękę barona i przyłączali się, idąc za nimi, jakby za procesyą.
Wicehrabia podał ramię Janinie i oboje ruszyli przodem.
Przed kościołem przystanęli; ukazał się wielki, srebrny krzyż, niesiony prościuteńko przez chłopczynę od chóru, gdy inne chłopię białe i czerwone niosło urnę z święconą wodą, w której mokło kropidło.
Za nimi szli trzej starzy śpiewacy z chóru, z których jeden kulał, następnie organista, wreszcie proboszcz, na którego spiczastym brzuchu wydymała się złocona stuła, z krzyżem na przedzie. Pozdrowił ich uśmiechem i skinieniem głowy i z nawpół zmrużonemi oczyma, poruszając usta niedosłyszalnym szeptem modlitwy, w birecie głęboko wciśniętym, ruszył ze swym sztabem w białych komżach, w kierunku morza.
Na wybrzeżu tłum liczny otaczał nową łódź, uwieńczoną kwiatami. Maszt, żagiel, liny przystrojone były w długie wstęgi, fruwające na wietrze, a na samym przedzie imię „Janina“ widniało w złoconych literach.
Ojciec Lastique, właściciel tej łodzi, sporządzonej na koszt hrabiego, wysunął się na czoło orszaku. Wszyscy mężczyźni ruchem równoczesnym odkryli głowy, a grupa pobożnisiów, w szerokich, czarnych płaszczach, sutymi fałdami spływających z ramion, przyklękła kołem na widok krzyża.
Proboszcz, pomiędzy dwoma chórzystami, przystanął u jednego z punktów wylądowania, przy drugim zaś trzej starzy śpiewacy, brudni przy białych swych komżach, o podbródkach włochatych, poważnych minach, z oczyma utkwionemi w śpiewnik kościelny, na całe gardło wrzeszczeli w jasny poranek.
Ilekroć chwytali oddech, organista sam jeden ryczał ze wszystkich sił na trąbie, a szare jego oczka zupełnie znikały wśród wzdętych policzków. Nawet skóra czoła i szyi jakoby się odklejała od ciała, tak mocno wzdymały się przy trąbieniu.
Morze, nieruchome i przeźrocze, zdawało się uczestniczyć w skupieniu temu chrztu łodzi, która zaledwie się poruszając, z cichym szelestem grabi, przesuwanych po żwirze, zagarniała leciuchne, na palec wysokie fale. A duże mewy, białe, o rozpostartych skrzydłach, zataczając kręgi w błękicie, oddalały się, to znów zawracały lotem kolistym ponad głowy klęczących tłumów, jakby także chciały widzieć, co się tam dzieje.
Przez jakie pięć minut wyli wszyscy: amen, poczem śpiewy zamilkły, a ksiądz tłustym swym głosem wygdakał parę słów łacińskich, z których rozróżniano tylko donośnie rozbrzmiewające końcówki.
Następnie okrążył łódź, skrapiając ją wodą święconą, poczem zaczął mruczeć pacierze, krocząc brzegiem morza ku chrzestnym rodzicom, którzy trzymając się za ręce, stali bez ruchu.
Młody człowiek zachował nienagannie poważny wyraz pięknego chłopca, lecz dziewczyna, dławiona nagłem wzruszeniem, omdlewająca, zaczęła drzeć tak silnie, że zęby jej szczękały. Marzenie, prześladujące ją od pewnego czasu, przybrało nagle, jakby pod wpływem halucynacyi, pozór rzeczywistości. Mówiono o ślubie, ksiądz błogosławił, mężczyźni w komżach intonowali modlitwy; a może to jej ślub!
Czy naprawdę czuje w palcach dreszcz nerwowy, a wzburzenie jej serca czyżby wzdłuż żył przebiegało do serca sąsiada? Czy rozumie, odgaduje i ulega jak ona miłosnemu upojeniu? Czy może tylko wie z doświadczenia, że żadna kobieta nie zdoła mu się oprzeć? Nagle uczuła, że ściska jej rękę, z początku leciuchno, potem silniej, coraz silniej, jakby ją chciał złamać. — I nie zmieniając wyrazu twarzy, że nikt nie mógł zauważyć, powiedział, tak, z pewnością, powiedział bardzo wyraźnie:
— Och, Janino, gdybyś chciała, mogłyby to być nasze zaręczyny.
Skłoniła głową ruchem bardzo powolnym, mającym może powiedzieć: tak. A ksiądz, wciąż jeszcze kropiący święconą wodą, paru kroplami obryzgał im palce.
Ceremonia się skończyła. Kobiety powstały z klęczek. Odwrót dokonał się w nieładzie. — Krzyż w rękach pacholęcia z chóru utracił swą godność, chwiejąc się to w prawo, to w lewo, lub pochylając się naprzód, jakby mu miał spaść na nos. Ksiądz nie szeptał już pacierzy, lecz szybko biegł gdzieś z tyłu; śpiewacy i organista zniknęli boczną uliczką, by co szybciej zrzucić strój uroczysty, a majtkowie grupami rozbiegli się w różnych kierunkach. Tasama myśl, nasuwająca im jakoby woń kuchenną, przyspieszała ich kroki, ślinę napędzała do ust, zstępując aż do głębi brzuchów, w których odzywały się kiszki.
Dobre śniadanie czekało ich też na zamku w Peuples.
Na podwórzu pod jabłoniami stał wielki stół. Sześćdziesiąt osób, rodziny majtków i wieśniaków, zajęły miejsca. Baronowa w pośrodku miała za sąsiadów dwóch księży — proboszcza z Yport i z Peuples. Naprzeciw niej baron pomiędzy wójtem a wójtową, chudą, starą już wieśniaczką, na wszystkie strony rozsyłającą ukłony. Miała twarz wąską, wtłoczoną w duży czepiec normandzki, istną głowę kury o białym czubku, o oku całkiem krągłem i ciągle zdziwionem; a jadła tez szybkimi, drobnymi kąskami, jak gdyby nosem zdziobywała z talerza kruszyny.
Janina obok ojca chrzestnego podróżowała po krainie szczęścia. Nic już nie widziała, nic nie wiedziała, milcząc w radosnem pomieszaniu.
Spytała:
— Jak panu na imię?
Odparł:
— Julian. Pani nie wiedziała?
Nie odpowiedziała, mówiąc sobie w myśli:
— Jakże często będę imię to powtarzać!
Po skończonej uczcie pozostawili podwórze majtkom, a sami przeszli na drugą stronę zamku. — Baronowa zabrała się do swego marszu, wsparta na ramieniu barona i w towarzystwie obydwóch księży. Janina i Julian doszli aż do gaiku i wkrótce znaleźli się na wąskiej ścieżynie wśród zarośli. Nagle on pochwycił jej ręce:
— Powiedz, czy chcesz być moją żoną?

Jeszcze niżej pochyliła głowę, a gdy on wyszeptał: — Odpowiedz, błagam! — podniosła ku niemu oczy bardzo powoli, a w tem spojrzeniu on wyczytał odpowiedź.

IV.

Pewnego ranka baron wszedł do pokoju Janiny, zanim jeszcze wstała, i usiadłszy na brzegu, łóżka, rzekł:
— Wicehrabia Lamare prosił nas o twoją rękę.
Miała ochotą ukryć twarz pod kołdrą.
Ojciec ciągnął:
— Odłożyliśmy odpowiedź na później.
Szybko chwytała powietrze, zdławiona wzruszeniem.
Po upływie minuty baron, uśmiechając się, dodał:
— Nie chcieliśmy nic postanawiać bez ciebie. My z matką nie jesteśmy przeciwni temu małżeństwu, lecz nie chcemy cię też namawiać. Ty jesteś znacznie bogatszą od niego, lecz gdy chodzi o szczęście całego życia, nie można zważać na pieniądze. On nie ma już rodziców; jeślibyś więc wyszła za niego, wszedłby do naszego domu jako syn, gdy w innym wypadku ty, córka nasza, musiałabyś iść do obcych. — Chłopiec nam się podoba. A tobie, czyżby ci się podobał?
Zarumieniona wyżej uszu, wyjąkała:
— Tak, ojczulku.
A ojciec, patrząc jej głęboko w oczy i ciągle się śmiejąc, mruknął:
— Bo ja trochę wątpiłem, panienko.
Do samego wieczora była jakby pijana, nie wiedząc, co robi, machinalnie biorąc jedne przedmioty za drugie, a nogi się pod nią uginały, pomimo, że wcale nie chodziła.
Około godziny szóstej, gdy z mateczką siedziała pod wiązem, zjawił się wicehrabia.
Serce Janiny zaczęło bić jak szalone. Młody człowiek podchodził ku nim, nie wydając się wzruszonym. Stanąwszy tuż obok, ujął palce baronowej i ucałował je, następnie podniósł kolejno do ust drżącą rękę dziewczyny i całemi wargami złożył na niej pocałunek długi, pełen wdzięczności.
I rozpoczął się radosny okres narzeczeństwa. Rozmawiali ze sobą sam na sam w kątach salonu, lub siedząc w gaju na skarpie, naprzeciwko wydmy piaszczystej. Często przechadzali się też w alei mateczki; on mówił o przyszłości, ona słuchała, oczyma biegnąc za śladem, wydeptanym powłóczącą nogą baronowej.
Powziąwszy raz decyzyę, chciano przyspieszyć wykonanie; postanowiono tedy, że ślub odbędzie się za sześć tygodni, 15-go sierpnia, i że młoda para wyruszy natychmiast w podróż poślubną. Zapytana, do jakiego kraju pragnie wyjechać, Janina oświadczyła się za Korsyką, gdyż będą tam mogli być bardziej odcięci od świata, niż w miastach włoskich.
Czekali tedy chwili połączenia bez zbytniej niecierpliwości, lecz przejęci, kołysani uczuciem tkliwości rozkosznej, wysączając czar słodki pieszczot delikatnych, uścisku palców, spojrzeń miłosnych tak długich, że dusze zdawały się w nich jednoczyć, równocześnie niepokojeni mętnem pragnieniem zespolenia całkowitego.
Postanowiono nie prosić nikogo na ślub, z wyjątkiem ciotki Lizy, siostry baronowej, żyjącej jako pensyonaryuszka w klasztorze wersalskim.
Po śmierci ojca, baronowa chciała zatrzymać siostrę u siebie, lecz stara panna, opanowana wprost manią prześladowczą, że wszystkich krępuje, będąc bezużyteczną i natarczywą, usunęła się do jednego z owych klasztorów, wynajmujących pomieszkanie ludziom smutnym i samotnym.
Od czasu do czasu odwiedzała rodzinę, by z nią spędzić miesiąc lub dwa.
Była to kobietka drobna, małomówna, stale się usuwająca, przychodząca jedynie w porze posiłków, by natychmiast wrócić do swego pokoju, w którym ciągle pozostawała zamknięta.
Miała twarz dobrą, postarzałą, pomimo, że miała dopiero lat czterdzieści dwa, oczy łagodne i smutne; w rodzinie była zawsze uważana za zero. Jako dziecko, nie będąc ładną, ni zabawną, nie zaznała nigdy pieszczoty; cicha i łagodna, kryła, się po kątach. I od tego czasu zawsz była ofiarą. Nikt się też nią nie zajmował, jako młodą dziewczyną.
Tułała się po domu, jakby cień lub sprzęt żyjący, który widuje się codziennie, nigdy się o niego nie troszcząc.
Siostra, przyzwyczajona do tego w domu rodzicielskim, uważała ją za istotę zwichniętą, zupełnie bez znaczenia. Obchodzono się z nią ze swobodną poufałością, pod którą kryła się jakoby lekceważąca dobroć. Nazywała się Lizią, a to pieszczotliwe, zdrobniałe imię zdawało się ją krępować. Gdy nie wychodziła za mąż i widziano, że zapewne nigdy nie wyjdzie, przezwano Lizię Lizą. Od przyjścia na świat Janiny nazywała się „ciocią Lizą“, skromną krewniaczką, zawsze czyściutką, strasznie nieśmiałą, nawet wobec własnej siostry i szwagra, którzy ją jednak kochali, uczuciem co prawda dość dziwnem, złożonem z przywiązania chłodnego, bezwiednego współczucia i wrodzonej dobroci.
Niekiedy, mówiąc o rzeczach dawnych, z czasów swej młodości, baronowa, chcąc mniej więcej określić datę, mawiała: Było to w epoce tego szaleństwa Lizy.
Nic więcej o tem nie mówiono; a samo owo „szaleństwo“ było jakoby mgłą tajemniczą przesłonięte.
Pewnego wieczora Liza, licząc lat dwadzieścia, skoczyła do wody, z przyczyny niewiadomej. Ani jej życie, ani zachowanie nie pozwalały się domyślać podobnego szaleństwa. Wyłowiono ją nawpół martwą, a rodzice oburzeni, wznosząc ręce do góry, zamiast szukać przyczyny tajemniczej tego postępku, poprzestali na opowiadaniu o jej „szaleństwie“, taksamo, jak mówili o nieszczęśliwym wypadku konia „Koka“, który niezadługo przedtem złamał nogę i musiano go dobić.
Od owego czasu Lizia, wkrótce przezwana Lizą, poczęła uchodzić za istotę słabą na umyśle. Łagodna wzgarda, jaką okazywali jej najbliżsi, kolejno wsączała się w serca całego otoczenia. Nawet mała Janinka, wiedziona owym naturalnym instynktem dzieci, wcale się nią nie zajmowała, nigdy nie przychodziła rano do jej łóżka, by ją ucałować, nigdy nie wbiegała do jej pokoju. Pokojówka Rozalia, pełniąca najkonieczniejsze posługi w jej pokoju, była chyba jedyną istotą, wiedzącą, gdzie mieści się mieszkanie ciotki Lizy.
Gdy wchodziła do jadalni na śniadanie, „ malutka“ z przyzwyczajenia podawała jej czoło do pocałunku; i na tem koniec.
Jeśli ktoś chciał się z nią widzieć, przyzywano ją przez służącą, a jeśli jej nie było w jej pokoju, nikt się o to nie troszczył, nie myślał o niej, nikomu nie przyszło nigdy do głowy zaniepokoić się, zauważyć:
— Prawda, nie widziałem dziś Lizy.
Jednem słowem, uważano ją za nic; jedna z tych istot, co pozostają nieznane nawet dla swych najbliższych, jakby niezauważone; których śmierć nie czyni w domu pustki; jedna z tych istot, nie umiejących wejść w życie, ni w przyzwyczajenia, ni w miłość tych, obok których żyją.
Gdy mówiono: „ciocia Liza“, słowa te nie budziły u nikogo żadnego oddźwięku. Jak gdyby powiedziano imbryk, lub cukiernica.
Chodziła zawsze kroczkiem szybkim, bezszelestnym, nigdy nie sprawiała najlżejszego szmeru, o nic się nie potknęła, zdawała się wszystkie przedmioty czynić bezdźwięcznymi. Ręce jej zdawały się być z waty, tak leciuchne i delikatne było ich dotknięcie, cokolwiek robiła.
Przybyła teraz w połowie lipca, cała podniecona bliskiem małżeństwem siostrzenicy. Przywiozła mnóstwo podarków, których, jako od niej pochodzących, prawie nie zauważono.
Już drugiego dnia nie czuć było jej obecności.
W niej natomiast fermentowało wzburzenie nadzwyczajne, a oczy nie odrywały się od narzeczonych. Zajęła się przygotowaniem wyprawy z energią niezwykłą, gorączkową, pracując jak zwykła szwaczka w pokoju, w którym jej nikt nie odwiedzał.
Co chwila pokazywała baronowej chustki, które sama obrąbiła, serwetki, na których wyhaftowała monogramy, pytając:
— Adelajdo, czy tak będzie dobrze?
A mateczka, spojrzawszy od niechcenia, odpowiadała:
— Moja biedna Lizo, nie zadajże sobie tyle trudu.
Pewnego wieczora, pod koniec miesiąca, po dniu duszno-upalnym, księżyc ukazał się na niebie, w jedną z tych nocy świetlistych a ciepłych, co to upajają, rozczulają, egzaltują, zdają się rozbudzać w duszach całą poezyę utajoną. Słodkie tchnienie pół wpływało do zacisznego salonu. Baronowa z mężem grali spokojnie w karty w kręgu światła lampy, przyćmionej abażurem; ciotka Liza, siedząc pomiędzy nimi, zajęta była ręczną robótką, a młodzi, wsparci łokciami o parapet otwartego okna, patrzyli w ogród, zalany poświatą miesięczną.
Lipa i wiąz rzucały cienie na duży trawnik, blady i świetlany, biegnący aż po skraj gaju całkiem czarnego.
Ulegając nieprzezwyciężonemu czarowi tej nocy słodkiej, mglistą poświatą wysrebrzającej drzewa i wszystkie kształty, Janina zwróciła się do rodziców:
— Ojczulku, gdybyśmy się przeszli po trawie dokoła zamku?
Nie podnosząc oczu, baron odparł:
— Idźcie dzieci — i znów się zabrał do gry.
Wyszli i zaczęli przechadzać się zwolna po białym trawniku, aż po gaik.
Pora była spóźniona, a oni nie myśleli o powrocie. Baronowa zmęczona, chciała wracać do siebie.
— Trzeba zawołać zakochaną parę — rzekła.
Baron jednym rzutem oka przebiegł duży, wysrebrzony ogród, po którym snuły się dwa cienie.
— Daj im pokój, tak przyjemnie na dworze. Liza na nich zaczeka; nieprawdaż Lizo?
Stara panna podniosła niespokojne oczy i trwożnym swym głosem odparła:
— Rozumie się, zaczekam na nich.
Ojczulek pomógł żonie wstać, a sam będąc znużony upałem dnia, rzekł:
— I ja się położę. — I wyszedł z żoną.
Wtedy z kolei wstała ciotka Liza i zostawiwszy na poręczy fotelu rozpoczętą robotę, włóczkę i szydełko, siadła przy oknie i wsparta na łokciach, zapatrzyła się w noc czarowną.
Narzeczeni chodzili bez końca w poprzek trawnika, od gaiku po platformę, od platformy ku gajowi. Ściskali się za palce, wcale już nie rozmawiając, jakby w niemem zachwyceniu, całkiem zlani z żywą poezyą, wyłaniającą się z ziemi.
— Nagle dostrzegła Janina w obramieniu okna sylwetką starej panny, rysującą się w świetle lampy.
— Patrz — rzekła — ciotka Liza nam się przygląda.
Wicehrabia podniósł głową i głosem obojętnym, świadczącym, że nie jest odbiciem myśli, powtórzył:
— Tak, ciotka Liza nam się przygląda.
I w dalszym ciągu marzyli, przechadzając się zwolna, pełni miłości.
Lecz rosa pokryła już trawy i lekki dreszcz chłodu przebiegł ich postacie.
— Wracajmy już — rzekła.
I wrócili.
Za ich wejściem do salonu ciotka Liza znów podjęła robótką; głęboko nad nią pochyliła głową, a chude jej palce drżały lekko, jakby nadmiernie przemęczone.
Janina podeszła do niej.
— Ciociu, trzeba pójść spać!
Stara panna odwróciła oczy; były czerwone, jakby od płaczu. Zakochani wcale tego nie zauważyli; natomiast młody człowiek dostrzegł nagle, że lekkie trzewiczki dziewczyny były całkiem zroszone. Zdjęty niepokojem, zapytał pieszczotliwie:
— Czy nie zimno tym drogim nóżętom?
Nagle palce ciotki zadrżały tak silnie, że robótka się z nich wysunęła; kłębek wełny potoczył się daleko na podłogę, a ona ukrywszy twarz w dłoniach, konwulsyjnie zaczęła łkać.
Narzeczeni patrzyli na nią w osłupieniu, znieruchomieli. Raptownie Janina rzuciła się jej do kolan, odjęła jej ręce od twarzy i głęboko wstrząśnięta, powtarzała:
— Ciociu Lizo, coś ci się stało?
Wówczas biedaczka, cała skulona od bólu, głosem nabrzmiałym łzami wyjąkała:
— Gdy cię spytał... czy nie zimno... tym... drogim nóżętom?... do mnie nigdy nikt nie mówił w ten sposób... do mnie... nigdy... nigdy...
Janina zdumiona, zdjęta współczuciem, miała jednak chęć zaśmiać się na samą myśl, że kochanek jakiś miałby się zwracać z czułościami do ciotki Lizy; a wicehrabia się odwrócił, by ukryć wesołość.
Ciotka jednak zerwała się nagle i zostawiwszy wełnę z robótką na fotelu, uciekła bez światła do ciemnego korytarza, aby po omacku dostać się do swego pokoju.
Pozostawszy sami, narzeczeni spojrzeli na siebie, rozbawieni i wzruszeni.
Janina szepnęła:
— Biedna ciotka! Julian zaś dodał:
— Coś jej się w głowie pokręciło dziś wieczór.
Trzymali się za ręce, nie mając jakoś zamiaru się rozstać i zwolna, zwolna usta ich się zbliżały i zamieniły pierwszy pocałunek przed pustym fotelem ciotki Lizy.
Następnego dnia żadne z nich nie myślało już o łzach starej panny.
W ciągu dwóch tygodni, poprzedzających ślub, Janina była dość spokojna, jak gdyby wyczerpana rozkosznemi wzruszeniami.
Nie miała też czasu rozmyślać ranną godziną w dniu rozstrzygającym. — Doznawała tylko wielkiego uczucia pustki w całym organizmie, jak gdyby krew, kości, ciało stopniały były pod jej skórą, a dotykając przedmiotów, zauważyła, że palce jej drżą silnie.
Panowanie nad sobą odzyskała dopiero w kaplicy kościelnej, przed ołtarzem.
Zamężna! Więc jest mężatką! Kolejność rzeczy, ruchów, zdarzeń dokonanych od rana, wydawała się jej snem, snem prawdziwym. Istnieją chwile, gdy wszystko wokół nas zdaje się zmienionem; nawet gesty mają znaczenie nowe, a godziny wydają się niejako przestawione.
Czuła się oszołomioną, a przedewszystkiem zdumioną. Jeszcze wczorajszego wieczora nic w jej życiu nie było zmienionem; tylko ciągła nadzieja jej życia stawała się coraz to bliższą, niemal już uchwytną. Zasnęła młodą dziewczyną, a teraz jest oto kobietą.
Przekroczyła zatem baryerę, za którą kryje się niejako przyszłość z całą swą radością, z całem szczęściem wyśnionem. Miała wrażenie, ze rozwarły się przed nią podwoje, że wejść ma teraz w krainę Oczekiwanego.
Ceremonia się skończyła. Przeszli do zakryjstyi, niemal pustej, gdyż nikogo nie zaproszono na ślub i orszak wyszedł z kościoła.
Gdy ukazali się w bramie kościoła, rozległ się huk tak potężny, że panna młoda drgnęła, a baronowa wydała krzyk. Była to salwa, dana przez wieśniaków; od tej chwili aż do powrotu na zamek ustawicznie rozlegały się wystrzały.
Podano przekąskę dla rodziny, proboszcza miejscowego i jego kolegi z Yport, pana młodego i świadków ślubu, bogatych gospodarzy z sąsiedztwa.
Następnie przechadzano się po ogrodzie, czekając obiadu. Baron i baronowa, ciotka Liza, mer i ksiądz Picot, zaczęli przebiegać aleję mateczki; w alei zaś przeciwległej ksiądz, przechadzając się dużymi krokami, czytał swój brewiarz.
Od drugiej strony zamku dolatywały odgłosy hałaśliwej zabawy wieśniaków, spijających jabłecznik pod jabłoniami. Cała wieś w odświętnych strojach wypełniała podwórze. Chłopcy i dziewczęta uganiali po placu.
Janina i Julian przebyli gaik, następnie zarośla i w milczeniu patrzyli na morze. Jakkolwiek był dopiero sierpień, powietrze było chłodne; wiał wiatr północny, a wielka tarcza słoneczna twardo błyszczała na niebie, niepokalanie błękitnem.
Młodzi, szukając schronienia przed wiatrem, przebyli wydmą i skierowali się na prawo ku falistej, zalesionej dolinie, opadającej ku Yport. Zaledwie wkroczyli w gęstwę leśną, ustał wszelki podmuch wiatru; zeszli więc z drogi na wąską ścieżyną, wijącą się pod baldachimem liści. Zaledwie mogli iść przed siebie, aż oto nagle uczuła ramię, zwolna oplatające jej kibić.
Nic nie mówiła, dysząc, z wylękłem sercem i zapartym oddechem. Gałęzie niskie dotykały ich włosów; musieli się nieraz pochylać, aby przejść. Zerwała listek; dwie boże krówki, niby dwie drobniuchne czerwone muszelki, przytulone były pod spodem.
Wtedy całkiem niewinnie, nieco już uspokojona, rzekła:
— Patrz, oto parka.
Julian ustami musnął jej ucho, szepcząc:
— Dziś wieczór zostanie pani moją żoną.
Jakkolwiek w ciągu pobytu na wsi dowiedziała się wielu rzeczy, niemniej myślała dotąd jedynie o poezyi miłości i słowa jego ją zdumiały. Jego żoną? alboż nią już nie jest?
Zaczął ją obsypywać szybkimi pocałunkami w skronie i szyję, gdzie fryzowały się pierwsze włoski. Nieprzyzwyczajona do męskich pocałunków, za każdorazowem dotknięciem doznawała wstrząsu i instynktownie przechylała głowę na drugą stronę, by uniknąć pieszczoty, która ją jednak czarowała.
Nagłe znaleźli się na skraju lasu. Przystanęła zmieszana, że się tak oddalili od zamku.
— Co tam pomyślą? Wracajmy — rzekła.
Cofnął ramię, opasujące jej kibić, a odwróciwszy się, stanęli tuż naprzeciw siebie, twarz przy twarzy, tak blisko, że czuli wzajem swój oddech i zamienili spojrzenia. Spoglądali na siebie jednem z tych spojrzeń mocnych, ostrych, przenikliwych, zespalających niejako dwie dusze. Szukali się w swych oczach, poza oczyma, w tej nieznanej, nieprzeniknionej sferze istnienia; badali się pytaniem niemem a uporczywem. Czem będzie jedno dla drugiego? Jakiem będzie życie, które razem rozpoczną? Jakie dla siebie wzajem rezerwują szczęście, radość, czy rozczarowanie w długiem, nierozwiązalnem sam na sam małżeńskiem? I oboje doznali wrażenia, że nigdy się jeszcze nie byli widzieli.
Nagle Julian, kładąc obie ręce na ramionach żony, całemi ustami złożył na jej ustach pocałunek głęboki, jakiego nigdy jeszcze nie otrzymała. Pocałunek ten wnikał jej w żyły aż do szpiku kości; doznała wstrząsu tajemniczego, a tak silnego, że obiema rękami gwałtownie odepchnęła Juliana, a sama omal że nie padła w tył.
— Chodźmy stąd, chodźmy — mamrotała.
Nie odpowiedział, lecz ujął obydwie jej ręce i zatrzymał w swoich.
Nie zamienili już ani jednego słowa, wracając do domu. Reszta popołudnia zdawała się dłużyć.
Z zapadającym zmierzchem siedli do stołu.
Obiad był dość krótki i skromny, wbrew zwyczajom normandzkim. Pewien rodzaj zakłopotania krępował biesiadników. Tylko dwaj księża, mer i czterech gospodarzy, zaproszonych na obiad, okazywało trochę owej rubasznej wesołości, mającej towarzyszyć uroczystości weselnej.
Śmiech zdawał się zamierać, ożywiany od czasu do czasu jakiemś słówkiem mera. Dochodziła godzina dziewiąta — zabierano się do kawy. Na pierwszem podwórzu pod jabłoniami rozpoczął się już bal chłopski. Przez otwarte okno widać było całą zabawę. Ogarki, płonące wśród gałęzi, nadawały listkowiu odcień szarawo-zielony. — Gawiedź skakała, wyjąc dziką melodyę taneczną, przy słabym akompaniamencie dwóch skrzypicieli i jednego klarnecisty, usadowionych na stole kuchennym, jakby na estradzie. Wrzaskliwe śpiewy wieśniaków głuszyły całkowicie dźwięki instrumentów, a nikła muzyka, rozdzierana przez głosy wyuzdane, zdawała się opadać z nieba strzępami, drobnymi urywkami kilku rozprószonych tonów.
Dwie baryły, otoczone płonącemi pochodniami, dostarczały tłumom napoju. Służące ustawicznie płukały szklanice i czary w szafliku, by ociekające jeszcze wodą stawiać pod kurki, z których płynęła czerwona struga wina, lub złota struga jabłecznika. A spragnieni tancerze i spokojni starcy i dziewki zlane potem — wszyscy się tłoczyli, wyciągali ręce, by kolejno pochwycić którąkolwiek czarę i wielkimi łykami, przechyliwszy głowę, wlewać do gardzieli napój ulubiony.
Na stole stały stosy chleba, masła, sera i kiełbas. Od czasu do czasu ktoś połykał kęs, a ta zabawa, zdrowa i jurna, pod sklepieniem iluminowanych drzew, budziła w posępnych biesiadnikach na sali chęć przyłączenia się do tańców, picia z brzuchów olbrzymich kadzi i przygryzania chlebem z masłem i surową cebulą.
Mer, wybijając takt swym nożem, wykrzyknął:
— U dyaska, to ci zabawa, niby drugie wesele w Galilei.
Odpowiedziano tłumionym śmiechem. Ale ksiądz Picot, przeciwnik naturalny władzy świeckiej, odparł:
— Chciał pan powiedzieć: w Kanie.
Tamten jednak nie przyjął nauki.
— Nie, księże dobrodzieju, ja się znam na rzeczy; jeśli mówię w Galilei, to ma być w Galilei.
Wstali od stołu i przeszli do salonu. Następnie trochę podochoceni, goście zmieszali się na chwilę z chłopstwem, poczem się rozeszli.
Baron i baronowa sprzeczali się po cichu. Pan i Adelajda, bardziej zadyszana niż kiedykolwiek, zdawała się odmawiać żądaniu męża; nakoniec rzekła niemal głośno:
— Nie, mój drogi, ja nie mogę, nie potrafiłabym się do tego zabrać.
Wtedy ojczulek, widocznie wzburzony, odszedł od niej i zbliżył się do córki.
— Córuchno, możebyś się ze mną przeszła?
Bardzo wzruszona odparła:
— Jak chcesz, ojczulku.
I wyszli. Zaledwie stanęli w bramie, suchy wietrzyk wionął im w twarz — ów chłodny wiatr letni, zwiastujący już jesień.
Chmury pędziły po niebie, przesłaniając, to znów odsłaniając gwiazdy.
Baron przyciskał do siebie ramię córki, czule ściskając jej rękę. Przez parę chwil szli w milczeniu. — On wydawał się niezdecydowanym, zmieszanym. Wreszcie powziął postanowienie,
— Pieszczotko, mam oto spełnić rolę trudną, która należałaby się twej matce; ponieważ ona jednak odmówiła, ja musiałem się jej podjąć. Nie wiem, o ile jesteś obeznaną ze sprawami życiowemi. Są to tajemnice, starannie ukrywane przed dziećmi, a zwłaszcza przed dziewczętami, które mają zachować umysł czysty, niepokalanie czysty, aż do chwili, kiedy je oddajemy w objęcia mężczyzny, mającego dbać o szczęście powierzonej mu kobiety. On to ma podnieść zasłonę, kryjącą słodką tajemnicę życia. Ale dziewczyna, o ile żaden domysł nie skaził jeszcze jej niewinności, często się buntuje przeciw rzeczywistości, trochę brutalnej, ukrytej poza marzeniem. Zraniona na duszy, zraniona nawet na ciele, odmawia małżonkowi tego, co prawo, prawo ludzkie i prawo przyrodzone, przyznają mu jako jego prawo bezwzględne. — Nie mogę ci, kochanie, więcej powiedzieć; nie zapomnij tylko o tem, że całkowicie należysz do swego męża.
Ile właściwie wiedziała? ile się domyślała? Zaczęła drżeć całem ciałem, zdjęta nagle melancholią bolesną, gnębiącą jak przeczucie.
Wrócili do zamku. W drzwiach salonu przystanęli, zaskoczeni widokiem niespodzianym. Pani Adelajda szlochała na sercu Juliana. Jej łkania, głośne łkania, wyrzucane jakby przez miech kowalski, zdawały się wydobywać równocześnie z nosa, ust i oczu; a młody człowiek, osłupiały, niezręczny, podtrzymywał grubą kobietę, rozpaczającą w jego ramionach i polecającą mu swą pieszczotką, swą ukochaną, ubóstwianą córeczkę.
Baron podbiegł ku nim.
— Och, bez scen, bez roztkliwiań, proszę — i ująwszy żoną pod ramię, usadowił ją w fotelu.
Zaczęła chustką osuszać sobie twarz, gdy on zwrócił się do Janiny:
— No, maleńka, szybko ucałuj matką i idź spać.
Sama bliska płaczu, szybko ucałowała rodziców i wybiegła.
Ciotka Liza cofnęła się już była do swego pokoju. Baronostwo zostali sami z Julianem, i wszyscy troje byli tak zmieszani, że nie wiedzieli, co mówić; obaj mężczyźni w strojach wieczorowych stali zadumani, a pani Adelajda znękana na swym fotelu, wydobywała z gardła ostatnie szlochy. Gdy zakłopotanie stawało się coraz nieznośniejsze, baron zaczął mówić o podróży, w którą młodzi mieli wyruszyć za parą dni.
Janina w swoim pokoju pozwalała się rozbierać przez Rozalię, wylewającą istne strugi łez. Niepewnemi rękoma błądząc na chybił trafił, nie mogąc znaleść tasiemek, ni szpilek, wydawała się istotnie bardziej jeszcze wzruszoną od swej pani. Janina nie zwracała jednak uwagi na łzy służącej; miała wrażenie, że dostała się do innego świata, wyjechała na inną kulę ziemską, i oto odcięta jest od wszystkiego, co znała dotąd i kochała. Wszystko w jej życiu i myśli wydawało się jej wzburzonem do samych podstaw; nasunęło się jej nawet pytanie dziwne: czy ona właściwie kocha swego męża? Nagle bowiem wydał się jej człowiekiem obcym, którego zaledwie zna. Przed trzema miesiącami nie wiedziała o jego istnieniu, a teraz jest jego żoną. Czemu? Czemu tak szybko wpadać w małżeństwo, niby w jamę otwartą?
W nocnej bieliźnie wsunęła się do łóżka, a pościel, trochę chłodna, wywołując na ciele dreszcz, spotęgowała jeszcze to uczucie zimna, samotności, smutku, od dwóch godzin ciążącego na jej duszy.
Rozalia wybiegła, ciągle szlochając, a Janina czekała. Czekała trwożna, z sercem ściśniętem, tego czegoś odgadywanego, zapowiedzianego w słowach niejasnych przez ojca, tego objawienia tajemniczego, wielkiego misteryum miłości.
Trzy lekkie stuknięcia do jej drzwi — jakkolwiek nie słyszała, by ktoś wchodził był na schody. Wzdrygnęła się cała i nie odpowiadała. Zastukano ponownie i zgrzytnęła klamka. Ukryła głowę pod kołdrę, jak gdyby złodziej wtargnął był do jej pokoju. Obuwie zaskrzypiało na posadzce i nagle dotknięto jej łóżka.
Drgnęła nerwowo i wydała krzyk stłumiony, a wysunąwszy głowę z pod kołdry, ujrzała stojącego przy łóżku Juliana, który patrzył na nią z uśmiechem.
— Och, jakie mnie pan przestraszył! — rzekła.
Odparł:
— Wiec pani mnie się nie spodziewała?
Nie odpowiadała. Był w toalecie wieczoromwej, ze swą poważną miną pięknego chłopca; a ją zdjął wstyd okropny, ze mężczyzna, o powierzchowności tak nienagannej, widzi ją w łóżku.
Nie wiedzieli, co mówić, co robić, nie śmieli nawet patrzeć na siebie w tej chwili ważnej i rozstrzygającej o szczęściu domowem całego życia.
Może wyczuwał niejasno, jakie niebezpieczeństwo przedstawia ta walka, jakiej wymaga subtelności, panowania nad sobą, czułości wyrafinowanej, by nie dotknąć niezmiernie delikatnej, wstydliwej duszy dziewczęcej, karmionej marzeniami.
Więc łagodnie ujął jej rękę i ucałował, poczem klękając przed łóżkiem, niby przed ołtarzem, głosem cichutkim jak tchnienie spytał:
— Czy mnie pani zechce kochać?
A ona, nagle uspokojona, uniosła z poduszki głowę, otoczoną obłokiem koronek i z uśmiechem odparła:
— Wszak ja już pana kocham.
Wsunął sobie do ust wypieszczone paluszki żony i głosem, zmienionym przez ten knebel z ciała, rzekł:
— A czy otrzymam dowód miłości?
Ponownie zmieszana, nie rozumiejąc dobrze, co mówi, a tylko pamiętna słów ojca, odparła:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Zaczął piąstkę jej okrywać wilgotnymi pocałunkami i zwolna powstając z klęczek, zbliżał się do jej twarzy, którą znów ukrywała pod kołdrą.
Nagle, zarzuciwszy jedno ramią w poprzek łóżka, w pół ją objął przez kołdrą, zaś drugie ramię wsunął pod poduszką i unosząc wraz z nią głowę żony, cichutko, całkiem cichutko spytał:
— Więc zrobi mi troszeczkę miejsca obok siebie?
Strach ją zdjął, strach instynktowny i wyjąkała:
— Och, nie jeszcze, proszę.
Zdawał się rozczarowanym, trochę dotkniętym, i tonem wciąż jeszcze błagalnym, lecz trochę już porywczym, odparł:
— Poco czekać, skoro na tem przecież skończymy?
Zadrasnął ją tem powiedzeniem, lecz uległa i zrezygnowana, powtórzyła jak wpierw:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Wtedy zniknął szybko w garderobie, a ona słyszała dokładnie wszystkie jego ruchy, szelest zdejmowanych sukien, dźwięk monety w kieszeni i odgłos zrzucanych kolejno trzewików.
I nagle w kalesonach i skarpetkach przeszedł szybko pokój, by zegarek położyć na kominku. Następnie wbiegł szybko do sąsiedniego pokoju, coś się tam jeszcze krzątał, a Janina, czując, że podchodzi, odwróciła się plecyma i przymknęła oczy.
Podskoczyła, jakby chciała rzucić się na podłogę, gdy obok swej nogi uczuła nagle drugą, zimną i włochatą; i ukrywszy twarz w dłoniach, bezprzytomna, gotowa krzyczeć z pomieszania i strachu, wkuliła się w sam kącik łóżka.
Ale on chwycił ją w objęcia, pomimo, że leżała wciąż odwrócona, pożądliwie całując jej szyję, koronki faliste czepeczka i haftowany kołnierz nocnej koszuli.
Leżała bez ruchu, skostniała, w trwodze potwornej, czując, jak silna ręka szuka jej piersi, którą zakrywała łokciami. — Dyszała ciężko, wzburzona tem brutalnem dotknięciem, czując przedewszystkiem chęć ucieczki, wybiegnięcia z tego pokoju, zamknięcia się gdzieś, zdała od tego człowieka.
A on się nie ruszał. Czuła na plecach ciepło jego ciała. Więc strach jej rozwiał się jeszcze i nagle pomyślała, że potrzebuje się tylko odwrócić i pocałować go.
Wreszcie zdawał się niecierpliwić i głosem zasmuconym rzekł:
— Więc nie chce zostać moją żoneczką?
A ona szepnęła poprzez palce:
— Alboż nią nie jestem?
Z odcieniem złego humoru odparł:
— Ależ moja droga, proszę ze mnie nie drwić.
Całkiem wzburzona niezadowolonym tonem jego głosu, odwróciła się nagle, by go prosić o wybaczenie.
Pochwycił ją wpół jak szalony, trawiony żądzą, i pocałunkami szybkimi, kąszącymi, obłędnymi, okrywał całą jej twarz i kark i szyję, ogłuszając ją pieszczotą namiętną. Roztworzyła ręce i leżała bezwładna wobec jego zabiegów, nie wiedząc już, co robi ona, lub on, w oszołomieniu myśli, nie pozwalającem jej nic rozumieć. Nagłe szarpnął nią ból przejmujący i poczęła jęczeć, gdy on posiadł ją całkowicie i gwałtownie giął w swych objęciach.
Co się stało potem? Zgoła nie pamiętała, straciwszy głowę; zdawało się jej tylko, że wargi jej zasypywał gradem szybkich pocałunków wdzięczności.
A później zapewne do niej mówił, a ona odpowiadała. Następnie znów podjął próby, które odparła przerażona, a wyrywając mu się, dotknęła na jego piersi gęstego owłosienia, które czuła już była wpierw na swej nodze i cofnęła się pełna lęku.
Zmęczony nareszcie bezskutecznem naleganiem, leżał spokojnie na wznak.
A ona poczęła rozmyślać i zrozpaczona do głębi duszy, rozczarowana szałem, który wyobrażała sobie tak całkiem inaczej, zawiedziona w najdroższych oczekiwaniach, pozbawiona szczęścia wyśnionego, mówiła sobie:
— Oto, co znaczy być żoną; więc to tak, tak!
I długo tak leżała, nieszczęśliwa, błądząc wzrokiem po tapetach, przedstawiających starą legendę o miłości.
Gdy jednak Julian nic nie mówił i nie poruszał się, powoli skierowała spojrzenie na niego i ujrzała, że śpi! Spał z ustami nawpół otwartemi, z twarzą spokojną! Spał!
Nie mogła wprost uwierzyć, oburzona, bardziej dotknięta tym jego snem, niż poprzednią brutalnością, czując, że obchodzi się z nią, jak z pierwszą lepszą. On może spać w taką noc? Więc to, co zaszło między nimi, nie ma dla niego żadnego znaczenia? Och, jużby wolała, aby ją bił, gwałcił w dalszym ciągu, męczył pieszczotą ohydną aż do utraty przytomności.
Pozostała tak nieruchoma, wsparta na łokciu, pochylona nad nim, słuchając, jak z nawpół otwartych ust wydobywa się lekki szmer, chwilami przechodzący w chrapanie.
Dzień nadchodził, początkowo mglisty, następnie z każdą chwilą jaśniejszy, różowszy, promienniejszy.
Julian otworzył oczy, ziewnął, wyciągnął ramiona, spojrzał na żoną, uśmiechnął się i spytał:
— Czy dobrze spałaś, moja droga?
Zauważyła, że mówi jej teraz „ty“, i zdumiona odparła:
— Tak. A pan?
Odparł:
— Och, ja doskonale.
I zwróciwszy się do niej twarzą, pocałował ją i zaczął mówić całkiem spokojnie. Rozwijał plan życia, oparty na oszczędności, a słowo to, powtarzając się kilkakrotnie, zadziwiło Janinę. Słuchała, zaledwie chwytając znaczenie słów, patrzyła na niego, a tysiąc rzeczy przelatywało jej przez głowę, nie musnąwszy nawet jej myśli.
Wybiła godzina ósma.
— Trzeba wstać — oświadczył. — Narazilibyśmy się na śmieszność, zostając za długo w łóżku.
I wstał pierwszy, a skończywszy swoją toaletę, uprzejmie pomagał żonie, nie pozwalając przywołać Rozalii.
Wychodząc, przystanął jeszcze we drzwiach.
— Wiesz, tak między sobą to możemy się już teraz tykać, ale wobec rodziców lepiej jeszcze zaczekać. Będzie to całkiem naturalne po powrocie z naszej podróży poślubnej.
Zjawił się dopiero do śniadania. A dzień upłynął jak zwykle, jak gdyby nie było zaszło nic nowego. Tylko że w domu był jeszcze jeden mężczyzna.

V.

W cztery dni później zajechał powóz, mający ich odwieść do Marsylii.
Po lęku pierwszego wieczora Janina przyzwyczaiła się do stykania z Julianem, do jego pocałunków i czułych pieszczot, jakkolwiek wcale się w niej nie zmniejszył wstręt do stosunku małżeńskiego.
Podobał jej się fizycznie, kochała go i znów czuła się wesołą i szczęśliwą.
Pożegnanie było krótkie i bez smutku. — Tylko jedna baronowa wydawała się wzruszoną i gdy powóz miał już ruszyć, wsunęła córce do ręki dużą sakiewkę, ciężką jak z ołowiu.
— To na twe drobne wydatki kobiece — rzekła.
Janina wrzuciła sakiewkę do kieszeni i konie ruszyły.
Wieczorem Julian zagadnął:
— Ile ci matka dała w tej sakiewce?
Zupełnie o niej zapomniała, a teraz wysypała jej zawartość na kolana. Rozlała się fala złota: dwa tysiące franków.
Klasnęła w ręce:
— Toż będę robić głupstwa — i napowrót schowała pieniądze.
Po tygodniu jazdy, wśród upałów straszliwych, przybyli do Marsylii.
A następnego dnia „Król Ludwik“, stateczek, płynący do Neapolu, zatrzymując się w Ajaccio, unosił ich ku Korsyce.
Korsyka! bandyci! góry! ojczyzna Napoleona! Janinie się zdawało, że opuszcza świat rzeczywisty, by na jawie wejść w krainę marzenia.
Stojąc obok siebie na pokładzie, spoglądali na uciekające wstecz skały nadmorskie Prowansyi. Morze nieruchome, intenzywnie lazurowe, jakby skrzepłe, stwardniałe w jasności płomiennej, płynącej z nieba, rozlewało się pod niebem bezkresnem, o błękicie niemal przesadnie barwnem.
Spytała:
— Pamiętasz naszą wycieczkę na łodzi starego Lastique?
Zamiast odpowiedzi musnął jej ucho szybkim pocałunkiem.
Koła parowca biły o wodą, zakłócając jej sen głęboki; a długi ślad spieniony, niby blady ogon, w którym fala wzburzona musowała jak szampan, wydłużał w nieskończoność bruzdą, biegnącą za statkiem.
Nagłe, o parą sążni od okrętu, olbrzymia ryba, delfin, wyskoczyła z wody, poczem znów zanurzyła głową i znikła. Janina, zdjęta strachem, wydała okrzyk i rzuciła się Julianowi na szyją. Następnie zaczęła się śmiać ze swej trwogi i ciągle przerażona patrzyła na wodą, czy potwór znów się nie ukaże. I istotnie, po upływie kilku sekund, ryba się znów podrzuciła, jak ogromna zabawka mechaniczna. I zanurzyła sią, znów plusnęła, poczem wyłoniła się druga i trzecia, czwarta, piąta i szósta, by w podskokach okrążać ciężki statek, towarzyszyć potwornemu swemu bratu, delfinowi z drzewa o żelaznych płetwach. Przepływały na lewą stroną, to znów ukazywały się po prawej stronie okrętu, razem wszystkie, lub jedna po drugiej, jakby przy zabawie, przy gonitwie wesołej, podrzucały się w powietrze, zataczając półkole, i znów zanurzały się aż po koniec ogona.
Janina klaskała w dłonie, drżąc cała z zachwytu za każdem ukazaniem się olbrzymich, gibkich pływaków. Serce jej skakało taksamo jak one, w radości szalonej, dziecinnej.
Nagle zniknęły. Wyłoniły się raz jeszcze bardzo daleko na morzu, poczem zniknęły, a Janina przez kilka chwil czuła żal, ze ich już nie zobaczy.
Zapadał wieczór, cichy, łagodny, pogodny, pełen jasności i ukojnego spokoju. Najlżejszy wietrzyk nie mącił powierzchni wody, a ów spokój bezkresny morza i nieba kładł się na dusze śniące, w których również niezamącona panowała cisza.
Kula słoneczna osuwała się coraz niżej ku niewidzialnej Afryce, o ziemi rozpalonej, której żar zdawał się już tu dochodzić; lecz po zniknięciu słońca pewien chłód pieszczotliwy, nie będący jednakowoż najlżejszym nawet podmuchem zefiru, musnął twarze obojga.
Nie chcieli wracać do kabiny, cuchnącej od najrozmaitszych wyziewów, lecz oboje wyciągnęli się na pokładzie, przytuleni do siebie i obwinięci w płaszcze. Julian zasnął natychmiast, Janina zaś leżała z rozwartemi oczyma, podniecona tajemniczością podróży. Monotonny szum kół zdawał się ją kołysać; nieruchoma wpatrywała się w legiony gwiazd, tak jasnych, o świetle kłującem, migotliwem, jakby zwilgotniałem, na niepokalanie czystem niebie południowem.
Nad ranem się jednak zdrzemnęła. Zbudził ją hałas, głosy zmieszane, dolatujące ze wszech stron. To majtkowie śpiewali przy rannej toalecie. Kilkakrotnie potrząsnęła ramieniem męża, śpiącego jak kamień, i wstali.
Z zachwytem wchłaniała słoną mgłę, przejmującą ją aż do kończyn ciała. Wokół morze. Jednakowoż w pewnej oddali, coś szarego, zaledwie majaczącego w pierwszych odblaskach wschodzącego słońca, jakby zwał chmur dziwacznych, spiczastych, poszczerbionych, zdawał się spoczywać na falach.
Niebawem zarysy stały się wyraźniejsze, odcinając się lepiej na niebie, prawie już jasnem. Wyłonił się wielki łańcuch gór dziwacznych, stożkowatych: Korsyka, osłonięta niejako lekkim welonem.
A słońce wschodziło po drugiej stronie, obrysowując wszystkie załamania szczytów, spowitych w czarne cienie; niezadługo wszystkie wierzchołki błysnęły, zaś reszta wyspy pozostała w obłokach mgieł.
Kapitan, drobny starzec, ogorzały, wysuszony, zczerniały, uwędzony, pokurczony przez słone, ostre wichry, ukazał się na pomoście; i głosem, schrypłym od komendy, zużytym od krzyków, idących w zawody z wichurą, rzekł do Janiny:
— Czuje już pani tę łajdaczkę?
Istotnie czuła ostrą, szczególną woń roślinności, złożoną z jakichś dzikich zapachów.
A kapitan ciągnął:
— To Korsyka tak kwitnie: ona to pachnie jak piękna kobieta. Po dwudziestu latach poznałbym ją z parumilowej odległości. Stąd pochodzę. A on tam, na św. Helenie, ciągle o niej mówi, o zapachu swej ojczyzny. On z mojej rodziny.
I zdjąwszy kapelusz, kapitan złożył ukłon Korsyce, a drugi w poprzek oceanu wielkiemu cesarskiemu więźniowi, pochodzącemu z jego rodziny.
Janina była wzruszona do łez.
Stary wilk morski wyciągnął ramię, wskazując:
— Sanguinaires! (Krwawe Wyspy).
Julian, stojąc obok żony, obejmował ją w pół i oboje wytężali wzrok, by odkryć na horyzoncie punkt wskazany.
Nakoniec dostrzegli kilka skał kształtu pyramid, które statek okrążył niebawem, by wpłynąć do zatoki olbrzymiej, spokojnej, okolonej lasem wysokich szczytów, których zbocza zdawały się okryte mchem.
Kapitan ruchem ręki wskazał tę zieloność, mówiąc:
Macchie![1]
W miarą jak posuwali się naprzód, krąg gór zdawał się zamykać poza budynkiem, płynącym zwolna po jeziorze lazurowem, tak przejrzystem, że często widać było dno.
I nagle ukazało się miasto, całkiem białe, w głębi zatoki, tuż nad wodą, u podnóża gór.
Kilka małych statków włoskich zarzuciło było kotwicą w porcie. Cztery czy piąć łodzi poczęło krążyć koło „Króla Ludwika“, by zabrać pasażerów.
Julian, zajęty koło pakunków, cicho zapytał żoną:
— Myślę, że wystarczy dać pakierowi dwadzieścia sous?
Od tygodnia zadawał jej co chwila to pytanie, za każdym razem sprawiając jej przykrość.
Trochę zniecierpliwiona odparła:
— Jeśli się nie wie, ile się należy, to trzeba raczej dać więcej.
Bezustannie miał sprzeczki z właścicielami hoteli, ze służbą, z fiakrami i kupcami najrozmaitszymi, a gdy argumentami swymi zdołał uzyskać jakiś opust, zacierał ręce, mówiąc do Janiny:
— Nie pozwolę się okradać.
Drżała na widok rachunków, z góry pewna jego uwag nad każdą pozycyą, czując się upokorzoną tem targowaniem, czerwieniejąc po uszy pod wzgardliwemi spojrzeniami, jakiemi służba obrzucała jej męża, obracając w ręku jego skąpe napiwki.
Nakoniec targował się jeszcze z przewoźnikiem, który ich łódką odwiózł do brzegu.
Pierwszem drzewem, które ujrzała, była palma!
Umieścili się w dużym, pustym hotelu, na rogu obszernego placu i kazali sobie podać śniadanie.
Po deserze, gdy Janina wstała, by się trochę przejść po mieście, Julian, oplatając ją ramieniem, czule szepnął jej do ucha:
— Koteczko, możebyśmy się trochę położyli?
Spojrzała zdumiona.
— Położyć się? Ależ ja nie jestem znużona.
Silniej ją przycisnął do siebie.
— Ale ja cię tak pragnę. Rozumiesz? Już od dwóch dni!...
Oblała się purpurą, zawstydzona, jąkając:
— Och, teraz? Co powiedzą? Co pomyślą? Jakże śmiałbyś żądać pokoju teraz, w jasny dzień? Och, Julianie, ja cię błagam!
On jednak przerwał:
— Dużo sobie z tego robię, co o mnie powiedzą lub pomyślą w hotelu. Zobaczysz, ile mnie to obchodzi.
I zadzwonił.
Nic już nie rzekła, spuściwszy oczy, wzburzona duszą i ciałem tą żądzą bezustanną męża, posłuszna mimo odrazy, zrezygnowana, lecz upokorzona, widząc w tem coś zwierzęcego, poniżającego, wprost sprośnego.
Zmysły jej były jeszcze uśpione, a mąż obchodził się z nią tak, jak gdyby dzieliła jego porywy zmysłowe.
Gdy wszedł służący, Julian zażądał, by im wskazał pokój. — Mężczyzna, typowy korsykanin, zarośnięty po same oczy, nie rozumiejąc, o co idzie, zapewniał, że na wieczór pokój będzie przygotowany.
Julian zniecierpliwiony odparł:
— Nie, natychmiast. Jesteśmy zmęczeni podróżą i chcemy wypocząć.
Lokaj uśmiechnął się pod wąsem, a Janina, widząc to, miała ochotę uciec.
Gdy w godzinę później wychodzili z hotelu, nie śmiała nikomu spojrzeć w oczy, pewna, że chichoczą za jej plecyma. W głębi duszy miała urazę do Juliana, że jej nie rozumie, nie posiada tej subtelności, delikatności instynktownej; i czuła, że między nią a nim istnieje jakoby zasłona jakaś, przeszkoda, uświadamiając sobie po raz pierwszy, że dwoje ludzi nigdy nie zdoła przeniknąć aż do głębi swych dusz i myśli, że kroczą obok siebie, spleceni nieraz uściskiem, lecz nie zespoleni, i że istota duchowa każdego człowieka pozostaje wieczyście samotną.
Trzy dni spędzili w tem miasteczku, ukrytem w głębi błękitnej zatoki, gorącem jak piec za firanką nieprzeniknioną gór, nie dopuszczających najlżejszego wiatru.
Następnie ułożyli plan dalszej podróży i aby się nie cofać przed drogami uciążliwszemi, postanowili wynająć konie. Wzięli tedy dwa małe ogiery korsykańskie o płomiennych oczach, chude a niestrudzone, i o wschodzie słońca wjechali z miasteczka. Przewodnik na mule towarzyszył im, niosąc zapasy żywności, gdyż w dzikim tym kraju niema wcale gospód.
Droga wiodła początkowo wzdłuż zatoki, aby niebawem skręcić w dolinę, niezbyt głęboko bramującą wysokie góry. Nieraz przebywali potoki górskie, całkiem niemal wyschnięte; strumyk zaledwie szemrał pod kamieniami, niby zwierzę ukryte, trwożnie gulgocząc.
Ziemia nieurodzajna wydawała się prawie nagą. Zbocza pochyłości okrywała wysoka trwa, żółta w tej porze upalnej. Niekiedy spotykali wieśniaka, pieszo, na koniku, lub oklep na ośle, nie większym od psa. A każdy miał na plecach nabitą strzelbę, starą broń zardzewiałą, a straszną w ich rękach.
Zabójcza woń pachnących roślin, pokrywających wyspę, zdawała się zgęszczać powietrze, a droga, coraz to bardziej stroma, wznosiła się wzdłuż długich łańcuchów gór.
Granitowe szczyty, różowe lub błękitne, nadawały rozległemu krajobrazowi koloryt baśniowy; a na niższych grzbietach olbrzymie lasy kasztanów wyglądały niby zielone zarośla, wobec olbrzymich wyniosłości tego kraju.
Od czasu do czasu przewodnik, podnosząc rękę w kierunku poszczerbionych gór, rzucał jakąś nazwę. Janina i Julian patrzyli, nic nie widząc, a po chwili dopiero odkrywali coś szarego, czyniącego wrażenie kamieni, spadłych ze szczytu. Była to wioseczka lub osada z granitu, zawieszona, przyczepiona, istne gniazdeczko, prawie niewidzialne na ogromnej górze.
Ta długa podróż krok za krokiem drażniła Janinę.
— Pocwałujmy trochę — rzekła i popuściła koniowi cugli.
Po chwili, nie słysząc galopu drugiego konia, odwróciła się i szalonym wybuchnęła śmiechem, ujrzawszy dopędzającego ją męża, bladego, trzymającego się grzywy zwierzęcia i podskakującego na siodle do utraty równowagi. — Jego piękność, zgrabna figura „pięknego kawalera, przydawały jeszcze śmieszności jego niezręczności i trwodze.
Zaczęli jechać teraz wolnym kłusem. Droga prowadziła między dwoma w nieskończoność biegnącymi gąszczami zarośli, pokrywającymi całe wzgórze, jakby płaszczem.
Były to zwoje nieprzeniknione, z zielonych buków, jałowca, krzewów, mastyki, wrzosów, oleandrów, myrtów, bukszpanów, które oplatały znów i łączyły wzajem powoje, pnącze, paprocie olbrzymie, wiciokrzewy, szczodrzenice, rozmaryny, lawendy, jeżyny, rzucając na grzbiety gór runo nierozwikłane.
Uczuli głód. Przewodnik przyłączył się do nich i zaprowadził do jednego z tych czarująccych źródeł, tak częstych w tym skałami poszarpanym kraju. Wąziuchna, krągła niteczka wody lodowatej, tryskająca z otworu skalnego i płynąca po listku kasztana, przygotowanym przez któregoś przechodnia, by drobną strugę doprowadzić wprost do ust, sączyła się z cichym szmerem.
Janina czuła się tak szczęśliwą, że miała ochotę wyrzucać z siebie okrzyki radości.
Ruszyli dalej, zstępując już teraz stromą drogą ku zatoce.
Wieczorem minęli Cargese, wieś grecką, założoną kiedyś przez kolonię przybyszów, wydalonych z ojczyzny. Rosłe, piękne dziewczęta, o zgrabnych biodrach, długich rękach i smukłej kibici, nad wyraz wdzięczne, półkolem ugrupowały się koło studni. Julian rzucił im: „Dobry wieczór“, a one odpowiedziały głosem śpiewnym, w melodyjnym języku swej porzuconej ojczyzny.
Przybywszy do Piana, musieli prosić o gościnność, jak w czasach starożytnych i w krajach nietkniętych przez cywilizacyę. Janina drżała z radości, wyczekując otwarcia się drzwi, do których Julian zapukał! Och! to się zowie podróż prawdziwa, z wszystkiemi niespodziankami dróg niezbadanych.
Trafili właśnie na młode małżeństwo, które ich przyjęło, jak dawni patryarchowie przyjmować musieli gości, zesłanych przez Boga. Spędzili tedy noc na sienniku z kukurydzanki, w starym domu, nawskróś spróchniałym, którego części drzewne, stoczone przez robactwo, służące za plac wyścigowy czerwom, trzeszczały, zdawały się żyć i wzdychać.
Wyjechali o wschodzie słońca i wkrótce przystanęli naprzeciw lasu, prawdziwego lasu z purpurowego granitu. Były tam szczyty, kolumny, wieżyce, postacie zastanawiające, wyrzeźbione przez czas, wichry żrące i mgły nadmorskie.
Niektóre z tych skał zdumiewających, wysokie na trzysta metrów, to znów niskie, krągłe, wykrzywione, zgięte, bezkształtne, dziwaczne, fantastyczne, wyglądały jak drzewa, rośliny, zwierzęta, posągi, ludzie, mnisi w habitach, dyabły rogate, ptaki olbrzymie — cały świat odrębny, potworny, menażerya, oglądana przez pryzmat zmory męczącej, skamieniała na rozkaz jakiegoś kapryśnego boga.
Janina milczała z sercem ściśniętem i ująwszy rękę Juliana, ściskała ją, czując gwałtowną potrzebę kochania w obliczu takiego piękna.
I nagle, wyszedłszy z obrębu tego chaosu, ujrzeli nową zatokę, opasaną wokół krwawym wałem czerwonego granitu. A morze, całe błękitne, odzwierciedlało te szkarłatne skały.
Janina jąkała: — Och, Julianie! — nie mogąc znaleść innych słów, do głębi wzruszona, z dławiącym spazmem w gardle, a dwie łzy spływały jej z oczu.
Spojrzał na nią zdumiony:
— Co tobie, koteczko?
Otarła twarz, uśmiechnęła się i głosem trochę drżącym rzekła:
— Nic... To tylko nerwowe... Sama nie wiem... Byłam ogromnie wzruszona. Tak jestem szczęśliwa, że najdrobniejsze rzeczy zdołają mną wstrząsnąć do głębi.
Nie rozumiał tych wzruszeń kobiecych, wstrząsów gwałtownych tych istot wyczulonych, zachwycających się niczem, u których entuzyazm działa jak katastrofa, wrażenie nieuchwytne burzy równowagę, wywołując radość szaloną lub rozpacz.
Jej łzy wydały mu się czemś śmiesznem, a zajęty całkowicie przykrą do przebycia drogą, odparł:
— Lepiej zrobisz, uważając na konia.
Drogą niemal niedostępną zjechali ku zatoce, poczem zwrócili na prawo, by dotrzeć do ponurej doliny Ota.
Ścieżka jednak okazała się wprost niemożliwą, więc Julian podsunął
— Możebyśmy ruszyli pieszo?
To odpowiadało jej w sam raz; była zachwycona, że się trochę przejdzie, zostanie z nim sam na sam po głębokiem wzruszeniu, zaznanem przed chwilą.
Przewodnik z mułem i końmi ruszył przodem, a za nim drobnym krokiem oni oboje.
Góra, przecięta niejako od szczytu do samego dołu, rozwarła się przed nimi ścieżką, biegnącą w głąb tego wyłomu. Wije się ona pomiędzy dwoma potężnymi wałami, a potok huczny również przebiega tę rozpadlinę. Powietrze lodowate, granit prawie czarny, a wysoko więdniejący skrawek błękitu zdumiewa i oszałamia.
Nagle szum potężny wstrząsnął Janiną od stóp do głowy. Podniosła oczy; ogromny ptak wylatywał z dziupli: był to orzeł. Rozwartemi skrzydłami dotykał niemal obydwu ścian parowu, wzbijając się coraz to wyżej, aż zniknął w obłokach.
Trochę dalej rozpadlina góry się rozdwaja; ścieżka wije się stromo między dwoma wąwozami, w nagłych zakrętach. Janina lekka, upojona szczęściem, biegła pierwsza, nieulękniona, pochylając się nad otchłaniami, a kamienie usuwały się z pod jej stóp. On szedł za nią, trochę zdyszany, z oczyma spuszczonemi, obawiając się zawrotu głowy.
Nagle zalało ich słońce; doznali wrażenia, że wydobyli się oto z piekła. Czując pragnienie, ruszyli śladem wilgotnym poprzez stosy kamieni ku źródełku, gdzie po pieńku wydrążonym spływała woda dla użytku kóz. Kobierzec mchu zaścielał wokół ziemię. Janina przyklękła, by się napić, a za jej przykładem poszedł Julian.
Gdy orzeźwiała się świeżą wodą, on ujął ją wpół, starając się zająć jej miejsce u drewnianego leśnego kranu. Broniła się, a usta ich raz wraz się spotykały, zbliżały i odsuwały. Wśród tych zapasów kolejno chwytali w usta drobną rurkę i trzymali w rękach, by im się tylko nie wymknęła. A wąziutka struga zimnej wody, przerywana, to znów chwytana w usta, łamiąc się i zlewając ponownie, obryzgiwała im twarze, szyje, suknie i ręce. Kropelki niby perły lśniły w ich włosach. A ze wstążeczką wody spływały pocałunki.
Nagle przyszedł Janinie pomysł prawdziwie miłosny. Nabrała do ust przeźroczego napoju i mając policzki wzdęte jak wory skórzane, na migi pokazała Julianowi, że usta przy ustach, ugasi mu pragnienie.
Wyciągnął ku niej szyję, uśmiechnięty, z głową w tył odrzuconą i rozwartemi ramiony i jednym ciągiem pił z tego żywego źródła, wiewającego mu w żyły żar płomienny.
Janina wsparła się na nim z czułością niebywałą; serce jej tłukło się gwałtownie, łono falowało szybciej, oczy patrzały miękko, jakby zwilgotniałe.
Głosem najcichszym szepnęła:
— Julku... kocham cię! — i przyciągając go do siebie, padła na mech, kryjąc w dłoniach twarz, szkarłatną od wstydu.
Rzucił się na nią, gwałtownie porywając w objęcia. Dyszała w oczekiwaniu draźniącem i nagle wydała okrzyk, jak piorunem rażona tem, co sama wywołała.
Długo trwało, zanim stanęli u szczytu, tak była drżąca i złamana; a wieczór dopiero przybyli do Evisa, by zanocować u krewnego ich przewodnika, Paola Palabretti.
Był to mężczyzna wysoki, trochę przygarbiony, o smutnej twarzy suchotnika. Wprowadził ich do swej izby, smutnej, nagiej, kamiennej, lecz za piękną uchodzącej w tym kraju, nie mającym najlżejszego wyobrażenia o elegancyi; w swem narzeczu korsykańskiem, mieszaninie francuskiego i włoskiego, wyrażał im swą radość z powodu ich przybycia, gdy przerwał mu jakiś głos dźwięczny, a drobna, smagła kobieta o dużych, czarnych oczach, skórze spalonej od słońca, smukłej kibici i zębach lśniących w śmiechu bezustannym, wpadła, uściskała Janinę, potrząsnęła prawicą Juliana, powtarzając:
— Dobry wieczór pani, dobry wieczór panu, witajcie.
Zabrała kapelusze, szale, uprzątnęła wszystko jedną ręką, gdyż drugą nosiła na temblaku, następnie kazała wszystkim wyjść, mówiąc do męża:
— Oprowadzaj ich po wsi aż do obiadu.
Palabretti usłuchał natychmiast i krocząc między młodą parą, pokazywał im wieś. Zarówno jego chód, jak mowa, były wlokące; często pokaszliwał, powtarzając:
— To zimne powietrze rzuciło mi się na piersi.
Prowadził ich ścieżką samotną, ukrytą pod olbrzymimi kasztanami. Nagle przystanął i monotonnym swym głosem objaśnił:
— To tu Maciej Lori zabił mego krewniaka, Jana Rinaldiego. O, patrzcie, stałem tu koło Jana, gdy Maciej ukazał się o dziesięć kroków od nas. — Janie! — krzyknął — nie chodź ty do Albertacce; nie chodź tam Janie, inaczej cię zabiję. To ci powiadam.
Ja ująłem Jana za rękę i rzekłem: Nie chodź tam, Janie, bo on to gotów zrobić.
A chodziło im obu o dziewczynę, Paulinę Sinaconpi.
Ale Jan wrzasnął: — Macieju, właśnie że pójdę; ty mi nie zabronisz.
Wtedy Maciej pochylił swą strzelbę, zanim ja zdołałem przygotować moją, i wystrzelił.
Jan podskoczył obiema nogami, jak dziecko, skaczące przez sznur, tak, proszę pana, i całem ciałem zwalił się na mnie, że strzelba wysunęła mi się z ręki i potoczyła się aż do tamtego, ot, wielkiego kasztana.
Jan miał usta szeroko rozwarte, ale nie rzekł już ani słowa, bo nie żył.
Patrzyli w osłupieniu na spokojnego świadka zbrodni.
Janina spytała:
— A zabójca?
Paolo Palabretti kaszlał przez parę chwil, następnie odparł:
— Umknął w góry. Ale w rok później zabił go mój brat. Wiecie, ten bandyta, Filip Palabretti, brat mój.
Janina się wzdrygnęła.
— Wasz brat? Bandyta?
W oczach spokojnego korsykanina zamigotał błysk dumy.
— Tak, proszę pani, ten to był sławny. Położył trupem sześciu żandarmów. Zginął wraz z Mikołajem Morali, gdy ich osaczyli w Niolo, po sześciodniowej walce, kiedy już ginęli z głodu.
I z rezygnącyą dodał:
— Nasz kraj tego wymaga — tonem takim samym, jakim mówił: — To z tutejszego zimnego powietrza.
Następnie wrócili do obiadu, a mała korsykanka obchodziła się z nimi, jak gdyby ich znała od lat dwudziestu.
Janinę trapił jednak niepokój. Czy też w objęciach Juliana dozna jeszcze tego potężnego, dziwnego zmysłowego dreszczu, jak tam na mchu koło źródła?
Gdy sami zostali w pokoju, zdjął ją lęk, że pozostanie nieczułą na jego pieszczoty. Rychło się jednak uspokoiła, a noc ta była jej pierwszą nocą miłosną.
Nazajutrz rano ciężko jej było rozstać się ze skromnym domkiem, w którym sądziła, że nowe się dla niej rozpoczęło szczęście.
Wciągnęła do swego pokoju żonę gospodarza i solennie zapewniwszy, że wcale nie zamierza robić jej podarku, nalegała, gniewając się nawet za upór małej korsykanki, by mogła przesłać jej z Paryża pamiątkę — pamiątkę, do której ona zabobonną zdawała się przykładać wagę.
Korsykanka długo się wzbraniała, nie chcąc przyjąć żadnego daru. Nakoniec przyzwoliła:
— Więc dobrze; proszę mi przysłać mały pistolet, ale całkiem malutki.
Janina zdumiona szeroko rozwarła oczy. — A tamta, przykładając usta niemal do jej ucha, dodała cicho, jakby powierzając słodką tajemnicę serdeczną:
— Muszę zabić mego szwagra.
I z uśmiechem odwinęła szybko opaski z ramienia, które nosiła na temblaku, obnażając białe, jędrne ciało, z zabliźniającymi się śladami sztyletu.
— Gdybym nie była tak silna, jak on, byłby mnie zabił. Mój mąż nie jest zazdrosny, bo on mnie zna; przytem jest chory, jak wiecie, to też ma krew spokojniejszą. Zresztą ja jestem kobietą uczciwą, ale mój szwagier wierzy wszystkiemu, co mu kto powie. Jest zazdrosny za mojego męża i niezadługo pewnie zacznie ze mną nanowo. A gdybym miała mały pistolet, byłabym spokojna i mogłabym się zemścić.
Janina przyrzekła nadesłać broń, czule uściskała swą nową przyjaciółkę i ruszyła w dalszą drogę.
Reszta podróży była już jednym snem, nieprzerwanym uściskiem miłosnym, upojeniem, pieszczotą bez końca. Nic już nie widziała, ni krajobrazów, ni ludzi, ni miejscowości, w których się zatrzymywała, wpatrzona jedynie w Juliana.
I rozpoczęły się te czarowne, dziecinne głupstewka miłosne, rozkoszne błazeńskie przezwiska, pieszczotliwe określanie wszystkich linij, dołeczków i zaokrągleń ich ciał, okrywanych pocałunkami.
Ponieważ Janina sypiała zwykle na prawym boku, lewa jej pierś była rano czasem obnażona. Julian, zauważywszy to, nazwał ją „panią Naguśką“, a drugą „panią Kochliwą“, gdyż różowy jej pączek wrażliwszy był na pocałunki.
Głęboki przesmyk, jednoczący ich z sobą, przezwał „aleją mateczki“, bo ustawicznie się tędy przechadzał, a inna droga, bardziej tajemna, zwała się „drogą do Damaszku“, na pamiątkę doliny Ota.
Po przybyciu do Bastia trzeba było zapłacić przewodnikowi. Julian przetrząsał swe kieszenie, a nie znalazłszy, czego potrzebował, zwrócił się do Janiny:
— Ponieważ i tak nie wydajesz tych dwóch tysięcy od matki, to daj mi je do przechowania. Pewniejsze będą w moim pasie, a ja nie będę musiał zmieniać.
Wręczyła mu sakiewkę.
Przybyli do Livorna, zwiedzili Florencyę, Genuę i pewnego poranka z silnym wiatrem północno-zachodnim wpłynęli do Marsylii.
Dwa miesiące upłynęły od wyjazdu z Peuples. Piętnasty października.
Janina, wytrącona z równowagi przez zimny wicher, zdający się wiać aż hen, z dalekiej Normandyi, czuła się smutną. Julian od pewnego czasu też się wydawał zmienionym, zmęczonym, obojętnym i lęk ją ogarniał — nie wiadomo czemu.
Opóźniła jeszcze o cztery dni powrót do ojczyzny, nie mogąc się zdecydować na rozstanie z tą dobrotliwą krainą słońca. Miała wrażenie, że oto kończy się kołobieg jej szczęścia.
Nareszcie wyjechali.
W Paryżu mieli poczynić zakupna dla ostatecznego urządzenia się w Peuples, a Janina cieszyła się na myśl cudów, które przywiezie do domu, dzięki darowi mateczki; pierwszym jednak sprawunkiem, o którym myślała, był pistolet dla młodej korsykanki z Evizy.
Nazajutrz po przybyciu do Paryża rzekła do Juliana:
— Mój drogi, proszą cię, oddaj mi teraz pieniądze od mateczki, bo chcę poczynić zakupna.
Zwrócił się do niej z twarzą niezadowoloną.
— Ile ci potrzeba?
Pełna zdumienia wyjąkała:
— No... ile zechcesz...
— Dam ci sto franków — odparł — tylko proszę ich nie roztrwonić.
Nie wiedziała już, co powiedzieć, osłupiała, pomieszana.
Nakoniec, zacinając się, rzekła:
— Ależ... ja... ja ci przecież dałam te pieniądze do...
Nie pozwolił jej dokończyć.
— Tak, oczywiście. Ale to chyba obojętne, czy one będą w mojej kieszeni, czy w twojej, skoro mamy wspólną kasę. Przecież ci ich nie odmawiam, skoro dałem sto franków.
Wzięła pięć sztuk złotej monety, nie rzekłszy już ani słowa; nie śmiała jednak żądać więcej i nie kupiła nic, prócz pistoletu.
W tydzień później wyjechali, by wrócić do Peuples.

VI.

Przed białą bramą, o wysokich filarach z cegiełek, czekała rodzina i służba. Powóz stanął i długo trwały przywitania. Mateczka płakała; Janina wzruszona otarła dwie łzy, a ojciec, rozdrażniony, chodził tam i napowrót.
Później, w czasie znoszenia bagaży, opowiadano o podróży, siedząc w salonie przy kominku. — Słowa płynęły wymowne z ust Janiny i w ciągu pół godziny wszystko zostało powiedziane, z wyjątkiem paru może szczegółów, zapomnianych w tem szybkiem sprawozdaniu.
Następnie młoda kobieta poszła rozpakować walizy. Rozalia, również głęboko wzruszona, pomagała. Gdy skończyły, złożywszy gdzie należy, suknie, bieliznę i różne drobiazgi, pokojówka odeszła, a Janina, trochę znużona, usiadła.
Zadała sobie pytanie, do czego zabierze się teraz, szukając zajęcia dla umysłu i jakiejś roboty dla rąk. Nie miała ochoty zejść do salonu, gdzie matka urządzała sobie drzemkę, więc przez chwilę myślała o przechadzce; wieś wyglądała jednak tak smutno, że już sam widok z okna przejmował ją głuchą melancholią.
I zdała sobie sprawę, że nie ma już nic do czynienia i nigdy już nie będzie miała. Całą młodość w klasztorze spędziła na zajmowaniu się przyszłością, snując marzenia. Te ustawiczne rojenia całkowicie wypełniały jej czas; nie czuła też chwil mijających. Później, zaledwie opuściła posępne mury, wśród których wykwitły jej marzenia, a już wyczekiwanie miłości zostało urzeczywistnione. Mężczyzna wyczekiwany, spotkany, pokochany i poślubiony w ciągu kilku tygodni, jak to się zdarza pod wpływem szybkich postanowień, uniósł ją w swych ramionach, nie zostawiając czasu na zastanowienie. — I oto słodka rzeczywistość pierwszych dni ma się stać rzeczywistością codzienną, zamykając podwoje wszystkim tym czarownym niepokojom i bezkresnym marzeniom o Nieznanem. Tak, nadszedł kres wyczekiwać.
Więc nic już nie pozostaje do czynienia, ni dziś, ni jutro — nigdy. Wszystko to odczuwała w tej chwili, nakształt pewnego rozczarowania, unicestwienia jej marzeń dotychczasowych.
Wstała i przycisnęła czoło do zimnej szyby. Przez chwilę patrzyła na niebo, po którem przewalały się czarne chmury, poczem zdecydowała się wyjść.
Byłażby to tasama wieś, tasama trawa, tesame drzewa, co w maju? Cóż się stało ze słonecznem weselem listkowia, zieloną poezyą trawnika, wśród którego płonęły mniszki, krwawiły maki, migotały stokrocie, a fantastyczne żółte motyle kołysały się jakby na niewidzialnych niteczkach? A to powietrze upajające, brzemienne życiem, zapachami, zapładniającymi atomami? Już go niema.
Aleje, rozmokłe ciągłymi deszczami jesieni, wydłużały się, okryte kobiercem suchych liści, w obramieniu drżących, wychudłych, niemal nagich topoli. Wątłe gałęzie chwiały się na wietrze, potrząsając resztką liści, mających się niebawem rozprószyć w przestrzeni. — I tak bez przerwy, przez cały dzień, niby deszcz ustawiczny i rozpaczliwie smutny, ostatnie te liście, całkiem już żółte, podobne do dużych, złotych monet, odrywały się, wirowały, podlatywały i spadały.
Doszła aż do gaiku. Smutek rozdzierający, jak w pokoju umierającego. Zielony wał odgraniczający i tworzący prześliczne kręte drożyny, rozprószył się po świecie. Krzewy, splątane jak koronka, rzeźbiona w drzewie, trącały się wzajem nikłemi gałązkami; a szmer opadających suchych liści, które wiatr pędził przed siebie, podrzucał, tu i owdzie zagarniał w kupki, przypominał bolesne westchnienia konającego.
Drobne ptaszyny przeskakiwały tu i owdzie, z lekkim, słabiuchnym świegotem, szukając schronienia.
Osłonięte natomiast gęstą firanką wiązów przed morską wichurą, lipa i wiąz nosiły jeszcze swe szaty letnie, z których jedna wydawała się z czerwonego aksamitu, druga z pomarańczowego jedwabiu, pomalowane przez pierwszy przymrozek, zależnie od swych soków.
Janina chodziła tam i napowrót po alei mateczki, wzdłuż folwarku Couillardów. Jakiś ciężar zdawał się ją przytłaczać, niby przeczucie długiej nudy jednostajnego życia, jakie się dla niej rozpoczynało.
Później usiadła na skarpie, gdzie Julian po raz pierwszy mówił jej o miłości; i tak pozostała, zadumana, prawie bez myśli, do cna wyczerpana, mając chęć położyć się, zasnąć, by uciec od smutku tego dnia.
Nagle zobaczyła mewę, wichrem gnaną ku niebu, i przypomniała sobie orła, którego widziała tam daleko, na Korsyce, w ponurej dolinie Ota. Serce jej zadrżało gwałtownie tem wzruszeniem, jakiem nas przejmują wspomnienia rzeczy dobrych a dokonanych; i nagle ujrzała przed sobą wyspę promienną o dzikich woniach, słońcu, w którem dojrzewają pomarańcze i cytryny, górach o różowych wierzchołkach, lazurowych zatokach i parowach, którymi toczą się rwące strumienie.
A na to wspomnienie, zimny i twardy krajobraz ojczysty, z żałobną zawieją liści i szaremi chmurami, wleczonemi przez wiatr, przejął ją smutkiem tak szarpiącym, że wróciła do domu, by nie wybuchnąć łkaniem.
Mateczka, skulona przed kominkiem, drzemała, przywykła do melancholii tych dni, wcale jej już nie odczuwając. Ojciec z Julianem wyszli na przechadzką i rozmawiali o interesach. — A noc zapadała, siejąc ponure cienie w obszernym salonie, rozjaśnionym jedynie refleksami ognia na kominku.
Przez okna można było jeszcze w świetle zmierzchu rozróżnić brudny krajobraz jesienny i niebo szarawe, jakby również okryte było błotem.
Niebawem wszedł baron, a za nim Julian; zaledwie przekroczyli próg mrocznego salonu, baron zadzwonił, wołając:
— Światła, szybko! smutno tu po ciemku.
I zajął miejsce przed kominkiem. Gdy przemoczone jego buty parowały w pobliżu płomienia, a błoto, obsychając na podeszwach, kruszyło się i odpadało, on zacierając wesoło ręce, rzekł:
— Zdaje mi sią, że chwyci mróz; niebo rozjaśnia się od północy, a mamy dziś pełnię; mrozik będzie siarczysty tej nocy.
Następnie zwrócił się do córki:
— I cóż, mała, czy się cieszysz, że wróciłaś do kraju, do domu, do swych starych? To proste zapytanie wstrząsnęło nią do głębi.
Rzuciła się w objęcia ojca, z oczyma pełnem i łez, ściskając go nerwowo, jakby prosić chciała o przebaczenie; gdyż mimo serdecznych wysiłków, smutną się czuła do cna. Przypominała sobie, z jaką radością myślała o powrocie do rodziców i dziwiła się temu chłodowi, paraliżującemu jej uczucia. A może, myśląc długo z oddali o ludziach kochanych, a odzwyczaiwszy się od ciągłego z nimi obcowania, w pierwszej chwili odczuwa się jakby pewnego rodzaju stagnacyę uczuciową, zanim życie wspólne znów odnowi kontakt wzajemny.
Obiad się dłużył; wcale nie rozmawiano. Julian zapomniał niejako o żonie.
Gdy przeszli do salonu, Janinę, siedzącą naprzeciw mateczki, która zasnęła na dobre, również zmorzyło ciepło kominka; a zbudzona na chwilę dysputą mężczyzn, zadała sobie pytanie, usiłując otrząsnąć senność, czy i ona popadnie w ten smutny letarg przyzwyczajeń, którego nic przerwać nie zdoła.
Ogień na kominku, miękki i różowy w świetle dziennem, stawał się żywy, jasny, trzeszczący. Nagłą światłością zalewał raz w raz zczerniałe obicia foteli, podłużne refleksy rzucając na lisa i bociana, na melancholijną czaplę, na konika i mrówkę.
Baron zbliżył się z uśmiechem i wyciągając rozwarte palce ku rozpalonym głowniom, rzekł: Ach tak, dobrze się dziś pali. A mróz na dworze, moje dzieci, mróz porządny.
I kładąc rękę na ramieniu Janiny, wskazał na ogień:
— Spójrz, córeczko, oto, co na świecie najlepszego: ognisko, ognisko w kręgu rodziny. Nic się z tem równać nie może. Możeby się już jednak położyć? Musicie być zmęczeni po podróży?
Znalazłszy się w swym pokoju, młoda kobieta zapytywała się w duchu, jakim sposobem powtórny powrót do tej samej miejscowości, którą zdawała się kochać, może być tak różny od pierwszego. Czemu czuje się dziś tak udręczoną, czemu ten dom, ten kraj ukochany wszystko, dotychczas tak drogie jej sercu, dziś wydaje się jej rozdzierająco smutnem?
Nagle spojrzenie jej padło na zegar. Pszczółka fruwała ciągle od prawej ku lewej, od lewej ku prawej stronie, tymsamym ruchem szybkim a nieustannym, ponad różowymi kwiatkami. Nagle Janina doznała głębokiego wstrząsu, do łez wzruszona tym drobnym mechanizmem, zdającym się żyć, śpiewającym jej godziny żyia i drgającym jak pierś.
Istotnie, mniej była wzruszoną, witając ojca i matkę. W sercu ludzkiem kryją się tajemnice, nieprzystępne rozumowaniu.
Po raz pierwszy od ślubu spała sama w łóżku, gdyż Julian, pod pozorem zmęczenia, zajął inny pokój. Ułożyli się zresztą, że każde z nich będzie miało własny pokój.
Długo nie mogła zasnąć, zdziwiona, że nie czuje obok siebie drugiego ciała, odzwyczajona spać sama i rozdrażniona zaciekłym wichrem północnym, raz wraz przypuszczającym atak do dachu.
Rano zbudziła ją jasność ogromna, krwią zalewająca jej posłanie, a szyby okien, całkowicie porysowane szronem, były czerwone, jak gdyby cały horyzont płonął.
Okrywszy się długim penioarem, podbiegła do okna i otworzyła je.
Powiew lodowaty, zdrowy i kłujący, wdarł się do pokoju, smagając jej skórę i wyciskając łzy; a na niebie purpurowem duża kuła słoneczna, jasno-czerwona i odęta jak twarz pijaka, ukazała się z poza drzew. Ziemia, okryta białym szronem, twarda teraz i sucha, dzwoniła pod stopami wieśniaków. W ciągu jednej nocy wszystkie, strojne jeszcze gałęzie topól, postradały swą szatę, a w głębi, za wydmą, wyłoniła się zielonawa linia fal, poprzecinana białemi smugami.
Wiąz i lipa szybko się obnażały pod atakami wichury. Za każdym jej lodowatym powiewem, tumany liści, rozluźnionych nagłym mrozem, ulatywały z wiatrem jak gromady ptasząt.
Janina się ubrała, wyszła, i aby coś robić, postanowiła odwiedzić dzierżawców.
Martinowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani ucałowała ją w policzki, poczem zmuszono ją do wypicia kieliszeczka nalewki z pestek. Następnie poszła do drugiego folwarku. Couillardowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani musnęła ją w uszy, i znów trzeba było przełknąć kieliszeczek soku z czarnych porzeczek.
A potem wróciła na śniadanie.
Dzień upływał tak samo jak poprzedni, tylko ze zamiast wilgoci, chwycił mróz. A dalsze dni tygodnia podobne były do tych dwóch, zaś wszystkie tygodnie miesiąca były takie same jak pierwszy.
Powoli jednak słabnął w niej żal za krajami dalekimi. Przyzwyczajenie kładło na życie warstwę rezygnacyi, podobnej do wapnistego osadu, jakim okrywają się przedmioty, przez długi czas pozostawione w wodzie. I pewne zainteresowanie dla tysiącznych błahostek życia codziennego, dla zajęć zwykłych, przeciętnych, regularnych, odradzało się w jej sercu. A równocześnie rozwijała się w niej melancholijna zaduma, nieokreślone rozczarowanie życiem. Co powinna była uczynić? Czego pragnęła? Nie wiedziała. Nie trawiła jej żadna potrzeba światowa, ani żądza przyjemności, ani nawet pragnienie przyjemności dostępnych; bo i jakich? Podobnie jak stare fotele w salonie, wyblakłe pod wpływem czasu, wszystko powoli odbarwiało się w jej oczach, zacierało, przybierając odcień blady, żałobny.
Stosunek z Julianem całkowitej uległ zmianie. Wydawał się zupełnie innym od powrotu z tej podróży poślubnej, jak aktor, po odegraniu roli, wracający do zwykłego trybu życia. — Prawie się nią nie zajmował, prawie że z nią nawet nie mówił; wszelki ślad miłości zniknął nagle doszczętnie, a rzadko się też zdarzało, by na noc wchodził do jej pokoju.
Objął zarząd majątku, domu, przeglądał rachunki, dręczył chłopów, zmniejszał wydatki, a przybrawszy sam maniery wiejskiego szlachcica, utracił elegancyę i szyk z czasów narzeczeństwa.
Nie rozstawał się już ze starą aksamitną kurtką myśliwską, o mosiężnych guzikach, wynalezioną wśród starej garderoby kawalerskiej, a całkowicie pokrytą plamami, i ulegając coraz bardziej zaniedbaniu ludzi, nie potrzebujących się już podobać, zaprzestał się golić, a broda długa, źle strzyżona, szpeciła go niesłychanie. Nie pielęgnował też rąk, a po każdym posiłku wychylał cztery lub pięć koniaków.
Gdy Janina spróbowała delikatnych wymówek, odpowiedział jej tak opryskliwie: — Czy ty mi dasz pokój? — że nie miała już odwagi do czynienia jakichkolwiek uwag.
Zresztą pogodziła się z temi zmianami w sposób, który ją samą dziwił. — Stał się dla niej człowiekiem obcym, którego dusza i serce pozostały dla niej zamknięte. Często o tem myślała, zadając sobie pytanie, jak to się stało, że spotkawszy się, pokochawszy, połączywszy w porywie uczucia, nagle stali się niemal obcy dla siebie, jak gdyby nigdy nie byli dzielili łożnicy małżeńskiej.
I dlaczego ona nie cierpi więcej z powodu tego opuszczenia? Takiem — że jest życie? Czy się pomylili? I nic już dla niej niema w przyszłości?
Gdyby Julian pozostał był piękny, staranny, elegancki, czarujący, może cierpiałaby więcej?

Postanowiono, że po Nowym Roku młodzi zostaną sami, a ojciec i mateczka wrócą na parę miesięcy do swego domu w Rouen. Młode małżeństwo tej zimy wcale nie wyjedzie z Peuples, by się ostatecznie urządzić, przyzwyczaić i pokochać miejscowość, gdzie mieli spędzić życie. Mieli zresztą paru sąsiadów, którym Julian miał przedstawić żonę. Rodzinom Briseville, Coutelier i Fourville.
Nie mogli jednak składać jeszcze wizyt, gdyż dotąd niepodobna było dostać malarza, by zmienił herby karocy.
Baron odstąpił bowiem zięciowi karetę familijną, lecz Julian nie byłby się za nic w świecie pokazał na zamkach sąsiednich przed umieszczeniem obok tarczy herbowej Lepertuisów des Vauds, tarczy Lamare’ów.
Tymczasem w całej okolicy jeden tylko człowiek był specyalistą w ozdobach heraldycznych, a był nim malarz Bolbec, przezwany Bataille, wzywany kolejno na wszystkie zamczyska normandzkie dla umieszczania cennych ornamentów na drzwiczkach powozów.
Nakoniec, pewnego grudniowego poranku, ujrzano człowieka, który, otworzywszy bramę, prosto zmierzał do zamku. Na plecach niósł pudełko. Był to Bataille.
Wprowadzono go do sali i ugoszczono, jak pana, gdyż jego zawód, ciągłe ocieranie się o całą arystokracyę prowincyi, znajomość heraldyki, uświęconych godeł, uczyniła z niego samego rodzaj żywej tarczy herbowej, której szlachta ściskała ręce.
Przyniesiono też ołówek i papier i gdy Bataille się posilał, baron z Julianem szkicowali swe tarcze. Baronowa mocno podniecona, ilekroć chodziło o te rzeczy, udzielała swych rad, a nawet Janina brała udział w rozmowie, jak gdyby się w niej nagle rozbudziło tajemnicze jakieś zainteresowanie.
Bataille, zajęty śniadaniem, wyrażał jednak swe zdanie, brał chwilami ołówek, szkicował projekt, cytował przykłady, opisywał pańskie karoce całego kraju, zdając się wnosić z sobą, swym umysłem, swym głosem nawet, pewną atmosferą wielkopańską.
Był to drobny człowieczek o siwych, krótko strzyżonych włosach, rękach pożyłkowanych farbami, przepojony zapachem drzewa. Kiedyś — mówiono — miał brzydką sprawę, z powodu wykroczenia przeciw moralności, lecz ogólny szacunek wszystkich utytułowanych rodów dawno już zmazał z niego tę plamę.
Po spożytem śniadaniu zaprowadzono go do wozowni i usunięto ceratę, okrywającą karocę familijną. Bataille oglądał ją uważnie, z wielką powagą wypowiedział się co do rozmiarów projektowanego rysunku i po ponownej wymianie zdań zabrał się do roboty.
Pomimo zimna, baronowa kazała sobie przynieść krzesło, by przyglądać się jego robocie; następnie zażądała fajerki pod zlodowaciałe nogi i rozpoczęła długą pogawędką z malarzem, wypytując go o rozmaite nieznane jej skoligacenia, o świeże wypadki śmierci i narodzin, wzbogacając swe drzewo genealogiczne, żyjące w jej pamięci.
Julian został obok teściowej, okrakiem usadowiwszy się na krześle. Palił fajkę, pluł na ziemię, słuchając i przyglądając się zabarwianiu swego szlachectwa.
Niebawem stary Szymon, przechodząc z rydlem do ogrodu warzywnego, również przystanął, by się pogapić na robotę, a ponieważ wieść o przybyciu Bataille’a dosięgła już obydwa folwarki, obydwie dzierżawczynie nie omieszkały stawić się również na zamku.
Stojąc po obu stronach baronowej, zachwycały się, powtarzając:
— A jednak to trzeba głowy, by powymyślać takie wykrętasy.
Tarcze na drzwiczkach nie mogły być wykończone aż nazajutrz o godzinie jedenastej. Wszyscy się zgromadzili i wyciągnięto karetę na podworze, by lepiej módz oglądać.
Efekt był znakomity. Bataille, obsypany pochwałami, odszedł z pudełkiem na plecach. — A baron i żona, Janina i Julian zgodnie doszli do przekonania, że malarz ma wybitne zdolności i w warunkach korzystniejszych byłby niezawodnie został wielkim artystą.
Jednakowoż ze względów oszczędnościowych Julian wprowadził pewne reformy, które pociągnęły za sobą dalsze zmiany.
Dawny furman został ogrodnikiem, gdyż wicehrabia sam miał odtąd powozić, konie zaś cugowe sprzedano, by zaoszczędzić na paszy.
Potrzeba jednak było kogoś do trzymania koni, gdy państwo wysiedli, więc obowiązek ten powierzono małemu pastuchowi, Maryuszowi.
Nakoniec, aby jednak mieć konie do wyjazdu, Julian uzupełnił kontrakt z dzierżawcami specyalną klauzulą, na mocy której każdy z nich miał raz miesięcznie, podług daty określonej, stawiać do dyspozycyi jednego konia, za co znów zwolniono ich od dostarczania drobiu.
Przyprowadzili tedy Couillardowie wielką klacz gniadą, a Martinowie małego siwka o długiej sierści; a Maryusz, ginąc zupełnie w starej liberyi ojca Szymona, zajechał tym ekwipażem przed taras zamkowy.
Julian wyświeżony, ściśnięty w pasie, odzyskał nieco ze swej dawnej elegancyi, lecz długa broda nadawała mu mimo wszystko wygląd pospolity.
Oglądał zaprzęg, powóz i małego furmana i uznał, że wszystko jest w porządku, gdyż jego obchodziły jedynie odświeżone tarcze herbowe.
Baronowa, wsparta na ramieniu męża, z trudem weszła na stopień karocy i usiadła, wsparta o poduszki. Po niej wyszła Janina. Zaśmiała się na widok tak sparzonych koni, twierdząc, że siwek jest zapewne wnukiem gniadej; następnie zobaczywszy Maryusza, z twarzą zasłoniętą ogromnym kapeluszem z kokardą, że zaledwie nos wysuwał się na widownię, z rękami ginącemi w głębiach rękawów i nogami oplątanemi niby spódnicą połami liberyi, gdy stopy, szłapiąc w dużych buciskach, wyłaziły z dziurawych pończoch; gdy zobaczyła, jak chcąc spójrzeć, musiał wstrząsać głową, by kapelusz zsunąć na tylną część głowy, a za każdym krokiem podnosił omotane liberyą kolana, jakby chodziło o przeskoczenie rzeki, przyczem rzucał się jak ślepy, chcąc spełnić rozkazy, cały zaplątany w ogromnej liberyi — na widok ten wybuchnęła śmiechem niepowstrzymanym, śmiechem bez końca.
Baron się odwrócił, spojrzał na obałuszonego chłopca i ulegając zaraźliwemu śmiechowi, krztusząc sią, wskazał go żonie.
— S... spójrz, pr... pr... o... szę, spójrz na Ma... a... ryu... sza! Toż śmieszny! Boże, jakiż on prze... prze... śmieszny.
Baronowa, przechyliwszy się przez drzwiczki, spojrzała na niego i dostała tak spazmatycznego ataku śmiechu, że cała kareta podskakiwała na sprężynach, jak na wyboistej drodze.
Wtedy Julian, blady na twarzy, spytał:
— Z czegóż się tak śmiejecie? Chybaście powaryowali!
Janina, wstrząsana gwałtownym śmiechem, nie mogąc się uspokoić, usiadła na schodku tarasu. Baron poszedł za jej przykładem, a konwulsyjne kichania i gdakliwy śmiech w karecie świadczyły, ze baronowa się dusi. Nagle surdut Maryusza zaczął dygotać. Widocznie zrozumiał, o co chodzi i zaczął się śmiać na całe gardło pod swoją czapicą.
Julian rozwścieczony rzucił się ku niemu, potężnym policzkiem oddzielił głowę wyrostka od kapelusza, który pofrunął na trawnik, a zwróciwszy się do teścia, głosem drżącym od gniewu wybełkotał:
— Zdaje mi się, że niema tu powodu do śmiechu. Nie bylibyśmy do tego doszli, gdybyście nie byli roztrwonili, przejedli swej fortuny. Kto winien, żeście zrujnowani?
Cała wesołość zlodowaciała, zamarła w okamgnieniu. Nikt nie rzekł słowa. Janina bliska płaczu, w milczeniu usiadła obok matki. Baron osłupiały siadł naprzeciwko kobiet, a Julian zajął miejsce na koźle, wciągnąwszy płaczącego chłopca o spuchniętym policzku.
Droga była smutna i wydawała się długą. W karecie panowało milczenie. Wszyscy troje, zgnębieni i wytrąceni z równowagi, nie chcieli wyznać przed sobą, o czem myślą. Czuli jednak dobrze, że nie mogliby mówić o czem innem, opętani jedną myślą bolesną; woleli więc milczeć w smutku pogrążeni, niż dotykać tej smutnej sprawy.
Konie niedobrane, biegnąc nierównym kłusem, ciągnęły karetę wzdłuż podwórzy folwarcznych, a czarne kury, spłoszone turkotem, uciekały i kryły się po płotach; tu i owdzie pies wyskoczył z budy i wyjąc, gonił za powozem, by po chwili zawrócić ze zjeżoną sierścią i szczeknąć jeszcze kilkakrotnie za jadącymi. Chłopiec w zabłoconych sabotach, zmierzając kędyś długimi, niedbałymi krokami, z rękami w kieszeniach błękitnej bluzy, wzdętej przez wiatr, cofnął się na bok przed karetą, niezgrabnie ściągając czapkę i odsłaniając włosy przylizane, przylepione do czaszki.
A między jednym folwarkiem a drugim rozpościerały się płaszczyzny, w dal biegnące.
Nareszcie dojechali do wielkiej alei jodłowej, łączącej się z gościńcem. W głębokich, błotnistych śladach kół pochylała się kareta, okrzyki lęku wyrywając z ust mateczki. U końca alei widniała biała brama; Maryusz zeskoczył z kozła, by ją otworzyć, poczem okrążywszy ogromny kolisty gazon, kareta zajechała przed wysoki, duży, posępny budynek o zapuszczonych okiennicach.
Nagle rozwarły się drzwi środkowe i stary, reumatyczny służący w czerwonym kaftanie, czarno prążkowanym i zakrywającym częściowo fartuch codzienny, drobnymi, krzywymi krokami począł zstępować ze schodów werandy. — Poprosił o nazwiska i wprowadził gości do obszernego salonu, gdzie z trudem zdołał podnieść stale zapuszczone żaluzye. Meble były okryte pokrowcami, zegar i kandelabry osłonięte białem płótnem, a powietrze wilgotne, cuchnące pleśnią, mrożące, zdawało się wnikać smutkiem w płuca, serce i skórę.
Usiedli i czekali. Kroki, dochodzące z górnego korytarza, świadczyły o ruchu niezwykłym. To kasztelaństwo, niespodzianą wizytą zaskoczeni, przebierali się czemprędzej. — Trwało to długo. Kilkakrotnie rozlegał się odgłos dzwonka. Ktoś schodził z piętra i znów wracał.
Baronowa, nieprzyzwyczajona do przejmującego chłodu, kichała raz po raz. Julian przebiegał salon wzdłuż i wszerz. Janina, posępna, siedziała obok matki, a baron, wsparty plecami o marmur kominka, stał, z oczyma wbitemi w ziemię.
Nareszcie rozwarły się jedne z wysokich podwoi i ukazali się wicehrabiostwo de Briseville. Oboje drobnego wzrostu, chudawi, podrygujący, o wieku nieokreślonym, ceremonialni i zakłopotani. — Ona w sukni jedwabnej w kwiaty, w staroświeckim czepeczku ze wstążkami, mówiła szybko głosem cierpkawym.
Małżonek, w obcisłym, salonowym surducie, kłaniał się, zginając kolana. Jego nos, oczy, zęby obnażone z dziąseł, włosy jakby wywoskowane i piękny strój odświętny, błyszczały jak rzeczy, będące w dużem poszanowaniu.
Po powitaniach i wymianie komplimentów, nikt nie miał nic do powiedzenia. Gratulowano sobie wzajem, bez powodu. Niewątpliwie zawiążą się miłe stosunki sąsiedzkie. Takie odwiedziny, to przecież prawdziwa przyjemność, gdy się stale mieszka na wsi.
A lodowata atmosfera salonu, wnikając do szpiku kości, chrypką kładła się na gardła. Baronowa, kichając bezustannie, zaczęła też kaszleć. Wobec tego baron dał hasło do pożegnania.
Briseville’owie nalegali:
— Jakto? Tak szybko? Chociaż chwileczkę jeszcze. Prosimy.
Janina jednak wstała, mimo znaków Juliana, uważającego wizytę za nazbyt krótką. Chciano zadzwonić na służącego, by kazał zajechać. Okazało się jednak, że dzwonek zepsuty. Gospodarz pospieszył sam, lecz niebawem wrócił z wiadomością, że konie odprzężono i wzięto do stajni.
Trzeba więc było czekać. Każdy silił się na jakiś frazes, czy słów kilka. Mówiono o dżdżystej zimie. — Janina z bezwiednym dreszczem trwogi spytała, co też wicehrabiostwo mogą tak całkiem sami robić przez cały rok. Briseville’ów zdziwiło to pytanie; byli bowiem ustawicznie zajęci rozległą korespondencyą z arystokratyczną koligacyą, rozsianą po całym kraju, przytem spędzali czas na drobiazgowych — zajęciach, ceremonialni wobec siebie jak obcy, rozmawiając i majestatycznie o największych błahostkach.
I pod zczerniałym, wysokim plafonem ogromnego, niezamieszkałego salonu, opakowanego w pokrowce, ten mąż i żona, tacy drobni, tacy czyściutcy, tacy poprawni, czynili na Janinie wrażenie konserwów szlacheckich.
Nareszcie zajechała kareta, zaprzężona w dwa nierówne koniki. Maryusz natomiast zniknął. Sądził widocznie, ze będzie wolny do wieczora i chciał się przejść po wsi.
Julian wściekły poprosił, by go pieszo wyprawiono do domu i po długich pożegnaniach goście ruszyli z powrotem.
Zaledwie zatrzaśnięto drzwiczki karety, Janina i baron, mimo zgnębienia po brutalnej scenie Juliana, zaczęli się śmiać, naśladując gesta i ton Briseville’ów. Baron naśladował męża, Janina żonę; lecz baronowa, zadraśnięta ich brakiem szacunku, zauważyła:
— Nie macie się z czego śmiać; to ludzie bardzo „comme il faut“, skoligaceni z najwyższymi rodami.
Zamilkli, by nie drażnić mateczki, lecz od czasu do czasu ojciec z córką, zamieniwszy spojrzenia, rozpoczynali od nowa.
On kłaniał się ceremonialnie i tonem uroczystym wygłaszał:
— Zamek w Peuples musi być zapewne bardzo zimny, skutkiem wichrów morskich, co dnia go nawiedzających?
Ona przybrała minę przesadnie namaszczoną i krygując się, przytem lekko wzruszając głową, jak kaczka podczas kąpieli, rzekła:
— Och, proszę pana, ja przez cały rok mam tu dość zajęcia. Przytem mamy tylu krewnych, z którymi utrzymujemy korespondencyę. A pan de Briseville na mnie zwala wszystkie obowiązki, bo on zajmuje się z księdzem Pelle badaniami naukowemi. Pracują nad historyą religii w Normandyi.
Baronowa uśmiechnęła się, naw pół rozbawioną, naw pół dotknięta, powtarzając:
— Nie należy tak wyśmiewać ludzi naszej sfery.
Nagle powóz przystanął; rozległ się głos Juliana, przywołującego kogoś. — Janina i baron przechylili się ku drzwiczkom i zobaczyli stworzenie dziwne, zdające się ku nim toczyć. Nogi mając oplątane fruwającemi połam liberyi, w kapeluszu bezustannie opadającym na nos, wymachując rękawami jak skrzydłami wiatraku, brodząc po kałużach, to znów przeskakując je zapamiętale, potykając się o każdy kamień, trzepocząc się, skacząc, cały okryty błotem, Maryusz co sił biegł za karetą.
Julian przechylił się, grzmotnął go w kark, wciągnął na kozioł i puszczając cugle, pięściami począł walić go w kapelusz, który opadł aż do ramion wyrostka, za każdem uderzeniem odbrzmiewając jak bęben. Chłopak wył, próbował uciec, zeskoczyć, lecz pan jego, przytrzymując go jedną ręką, drugą nie przestawał okładać.
Janina przerażona mamrotała:
— Tatusiu... och! tatusiu!...
A baronowa, nie posiadając się z oburzenia, cisnęła ramię męża:
— Jakóbie, nie pozwalajże!
Wtedy baron gwałtownie spuścił okienko i chwytając zięcia za rękaw, głosem drżącym z gniewu rzucił:
— Czy rychło skończysz bić to dziecko?
Julian, zdumiony tą interwencyą, odparł:
— Alboż nie widzicie, w jakim stanie jest liberya tego gałgana?
Lecz baron, wsuwając głowę między obydwu, burknął:
— Wszystko jedno! nie można być do tego stopnia brutalnym.
Julian ponownie się zaperzył:
— Proszę się nie mieszać do moich spraw i zostawić mnie w spokoju!
Znów podniósł rękę, lecz teść chwycił ją nagle i odparł z taką siłą, że uderzyła o siedzenie, przyczem podniesionym głosem krzyknął:
— Jeśli nie przestaniesz, wysiadam i już ja sobie dam rady!
Wicehrabia uspokoił się w okamgnieniu i w milczeniu wzruszając ramionami, podciął konie, które kłusem pomknęły dalej.
Obydwie kobiety siedziały znieruchomiałe, pobladłe; wyraźnie słychać było ciężkie uderzenia serca baronowej.
Przy obiedzie Julian był uprzejmiejszy, niż zwykle, jak gdyby nic nie było zaszło. Janina, ojciec i pani Adelajda, dzięki pogodnej swej dobroci skłonni do zapominania, rozczuleni jego miłym humorem, poddali się wesołości z błogiem uczuciem rekonwalescentów; a gdy Janina znów wróciła do Briseville’ów, mąż zaczął również z nich żartować, szybko jednak dodał:
— Wszystko jedno; robią jednak wrażenie arystokratów.
Dalszych wizyt nie składano, gdyż każdy obawiał się wskrzeszenia sprawy Maryusza. Postanowiono tylko rozesłać sąsiadom powinszowania noworoczne i wyrazić nadzieję odwiedzenia ich w pierwsze ciepłe dni wiosenne.
Nadeszło Boże Narodzenie. Na obiedzie był proboszcz i mer z żoną. Zaproszono ich następnie na Nowy Rok. Było to jedyne urozmaicenie monotonii dni bieżących.
Ojciec i mateczka mieli wyjechać z Peuples dziewiątego stycznia; Janina pragnęła ich zatrzymać, lecz Julian wcale jej nie popierał, a wobec coraz to większej oziębłości zięcia, baron sprowadził z Rouen dyliżans pocztowy.
W wigilię wyjazdu, gdy rzeczy były już spakowane, baron i Janina, korzystając z jasnego, mroźnego dnia, postanowili pójść do Yport, gdzie nie byli od powrotu młodych z Korsyki.
Przebyli lasek, który przebiegała w dzień ślubu, przytulona do tego, którego towarzyszką stać się miała na zawsze, lasek, w którym przyjmowała pierwszą jego pieszczotę, pierwszego zaznała dreszczu, przeczuwając tę miłość zmysłową, która miała się jej objawić dopiero w dzikiej dolinie Ota, w pobliżu źródła, przy którem pili, mieszając pocałunki.
Ani liści, ani pnączy — nic, prócz szelestu konarów i tego suchego szmeru, jaki zimową porą wydają ogołocone zarośla.
Weszli do wioszczyny. Uliczki puste, ciche, przepojone wonią morza, morszczyzny i ryb. — Duże, zczerniałe sieci ciągle suszyły się wsparte przed drzwiami, lub rozłożone na kamykach. Morze szare i zimne, ze swą wieczyście huczącą pianą, zaczęło odpływać ku Fécamp, odsłaniając zielonawe skały. A wzdłuż wybrzeża, duże łodzie, przewrócone dnem do góry, robiły wrażenie ogromnych nieżywych ryb. Wieczór zapadał, a rybacy schodzili się grupkami, krocząc ciężko w swych wielkich buciskach, okręciwszy szyje wełnianymi szalami, w jednej ręce niosąc litr wódki, w drugiej latarkę. Długo krążyli koło przechylonych łodzi; z normandzką powolnością układali swe sieci, boje, bochen chleba, garnek masła, kieliszek i flaszkę gorzałki. — Następnie spychali łodzie, zgrzytające po kamieniach, które, przecinając pianę, wznosiły się na fali, chybotały przez chwil parę, poczem rozpiąwszy brunatne żagle, znikały w mroku nocy z małem światełkiem, zatkniętem na szczycie masztu.
A rosłe żony majtków, których twarde kadłuby wyraziście się rysowały pod krótkiemi spódniczkami, zaczekawszy na wybrzeżu aż do odpłynięcia wszystkich rybaków, wracały do wsi uśpionej, krzykliwymi swymi głosami zakłócając ciężki sen ciemnych uliczek.
Baron i Janina znieruchomieli, odprowadzali spojrzeniem oddalające się cienie tych ludzi, co noc narażających życie, by nie umrzeć z głodu, a tak biednych, że nigdy nie jadali mięsa.
Baron, porwany widokiem oceanu, szepnął:
— Straszne i piękne zarazem. Jakżeż wspaniałe jest to morze, otoczone mrokiem, mające w swej mocy tyle istnień, narażonych na niebezpieczeństwo! Nieprawdaż, Janinko?
Z lodowatym uśmiechem odparła:
— Nie może się równać ze Śródziemnem.
Ojciec się oburzył:
— Śródziemne! z oliwy i cukrzonej wody, błękitne pomyje w cebrzyku. Spójrz na to morze, jakie jest groźne ze swemi grzywami fal! I pomyśl o wszystkich tych ludziach, co wypłynęli w mrok i których już nie widać.
Janina westchnęła:
— Tak, to prawda.
Ale słowo: „Śródziemne“, bezwiednie wybiegłszy jej na usta, znów ją ukłuło w serce, przerzucając myśl ku krainie dalekiej, kędy błąkały się jej marzenia.
Zamiast wracać laskiem, ojciec i córka wyszli na gościniec i zwolnionym krokiem wspinali się pod górę. Wcale nie mówili, odczuwając już smutek bliskiego rozstania.
Tu i owdzie zalatywał ich od budynków folwarcznych zapach jabłek, ów zapach silny świeżego jabłecznika, zdający się w tej porze roku unosić nad całą Normandyą, lub też tłusta woń stajen, miły, ciepły odór, jaki wydziela obora krowia. Oświetlone okienko w głębi podwórza wskazywało dom mieszkalny.
A Janina miała wrażenie, że dusza jej się rozszerza, pojmuje rzeczy niewidzialne; a owe drobne światełka, rozprószone wśród pól, dały jej nagle żywe odczucie osamotnienia wszystkich istot, które wszystko oddziela, wszystko rozłącza, wszystko oddala od tego, coby mogły kochać.
I głosem zrezygnowanym rzekła:
— Życie nie zawsze jest wesołe.
Baron westchnął:
— Trudno, dziecinko; my na to nie poradzimy.
A nazajutrz, po wyjeździe ojca i mateczki, Janina i Julian zostali sami.

VII.

Karty weszły teraz na porządek dzienny w życiu młodych. Codziennie, po śniadaniu, paląc fajką i łykając sześć do ośmiu kieliszków koniaku, Julian grał z żoną kilka partyjek bezika. Po skończeniu gry Janina wchodziła na piętro do swego pokoju, siadała koło okna i gdy deszcz tłukł o szyby, lub wiatr niemi dzwonił, ona uporczywie haftowała bieliznę. Chwilami, znużona, podnosiła oczy i patrzyła w dal, w morze ponure, spienione. A po kilku minutach tego nieokreślonego patrzenia, znów podejmowała robotę.
Nie miała zresztą nic innego do czynienia, gdyż Julian objął cały nadzór domu, by zaspokoić swą potrzebą rządzenia, oraz chętkę wprowadzania coraz to nowych oszczędności. Okazał się skąpcem nieubłaganym; nigdy nie dawał żadnych napiwków, żywność ograniczył do pokarmów najniezbędniejszych; Janinie, która od przyjazdu do Peuples co rano dostawała od piekarza świeżą bułeczkę normandzką, skreślił ten wydatek, zmuszając ją do smażonego chleba.
Nic nie powiedziała, pragnąc uniknąć wyjaśnień, sporów i sprzeczek, lecz każdy nowy objaw skąpstwa ze strony męża był dla niej jeszcze jednem ukłuciem szpilki. Dla niej było to czemś niskiem i wstrętnem — dla niej, wychowanej w rodzinie, gdzie pieniądz nie miał żadnego znaczenia.
Ileż to razy słyszała, jak ojciec mówił do mateczki:
— Ależ pieniądze są po to, by je wydawać.
Julian natomiast powtarzał:
— Więc nigdy się nie odzwyczaisz od wyrzucania pieniędzy przez okno?
A ilekroć udało mu się obciąć kilka sous przy płaceniu wyrobnikom, lub załatwianiu jakichś rachunków, z uśmiechem wsuwał do kieszeni pieniądz zaoszczędzony, mówiąc:
— Ziarnko do ziarnka, będzie miarka.
Bywało jednak, że Janina chwilami oddawała się marzeniom. Zwolna przestawała haftować i ze zgaszonem spojrzeniem, z bezwładnie opuszczonemi rękami, wskrzeszała pamięcią marzenia młodej dziewczyny, rojącej o czarownych przygodach.
Lecz nagle głos Juliana, wydającego rozkazy staremu Szymonowi, wyrywał ją z kołysanki marzeń; podejmowała cierpliwą robotę, mówiąc sobie w duchu:
— Skończone, wszystko to już skończone — i łza spływała na palce, ujmujące igłę.
Nawet Rozalia, niegdyś tak wesoła, wciąż śpiewająca, zmieniła się całkowicie. Jej krągłe policzki straciły świeży rumieniec i niemal zapadłe, miały chwilami kolor ziemisty.
Janina nieraz ją zapytywała:
— Czyś ty może chora?
Ale dziewczyna odpowiadała stale:
— Nie, proszę pani.
Za każdem takiem zapytaniem czerwieniła się lekko i co prędzej zmykała.
Zamiast biegać zwinnie jak dawniej, z trudem powłóczyła nogami i przestała się nawet stroić, z niczem odprawiając wędrownych przekupniów, napróżno rozkładających przed nią jedwabne wstążki, gorsety i perfumy najprzeróżniejsze.
I wielki dom robił wrażenie głuchej pustki, pełen smutku, o fasadzie, szaremi smugami porysowanej przez ciągłe deszcze.
Z końcem stycznia spadły śniegi. Zdala już widziano ciężkie chmury, od północy nadciągające nad posępne morze, i rychło rozpoczęła się zamieć białych płatków. W ciągu jednej nocy cała równina została zasypana, a drzewa ukazały się rano w ażurowej szacie z lodu.
Julian, w wysokich butach, z włochatą twarzą, spędzał czas w lasku, zaczajony w rowie, wychodzącym na wydmę, by czyhać na ptactwo przelotne. Od czasu do czasu wystrzał rozrywał skrzepłe milczenie pól, a gromady czarnych, wystraszonych kruków ulatywały z wysokich drzew, kręgi zataczając w powietrzu.
Janina, ulegając nudzie, schodziła czasem na taras. Odgłosy życia dochodziły tu z bardzo daleka, rozbrzmiewając wśród sennego spokoju równi sinej i smutnej.
A później słyszała już tylko jakby chrapanie dalekich fal i ustawiczny, nieuchwytny szmer tego pyłu zmarzłej wody, prószącego bez przerwy.
A śnieżne posłanie ciągle się wznosiło, pod bezustanną falą tego mchu lekkiego a gęstego.
Jednego z tych bladych poranków, Janina, siedząc nieruchomo przed kominkiem, ogrzewała sobie nogi, gdy Rozalia, z każdym dniem bardziej zmieniona, powoli słała łóżko. Nagle usłyszała bolesne westchnienie. Nie odwracając głowy, spytała:
— Cóż tobie?
Pokojówka odpowiedziała jak zwykle:
— Nic, proszą pani — lecz głos jej brzmiał jakby złamany, zamierający.
Janina myślała już o czem innem, gdy nagle zauważyła, że nie słyszy krzątania się pokojówki.
Zawołała:
— Rozalio!
Nic się nie poruszyło.
Myśląc przeto, że wyszła z pokoju, powtórzyła już głośniej:
— Rozalio! — i właśnie wyciągała rąkę do dzwonka, gdy dobiegł ją jak głęboki tuż w pobliżu.
Zerwała się gwałtownie, z dreszczem trwogi.
Pokojówka, śmiertelnie blada, z błądnem spojrzeniem, siedziała na podłodze, z wyciągniętemi nogami, plecami wsparta o krawędź łóżka.
Janina rzuciła się ku niej.
— Co ci, co ci się stało?
Tamta nie odrzekła słowa, nie poruszyła się; utkwiła tylko w swej pani spojrzenie obłędne i dyszała ciężko, jakby potwornym szarpana bólem. Nagle wyciągnęła się cała i osunęła na plecy, dławiąc miedzy zaciśniętymi zębami krzyk rozpaczliwy.
A pod jej spódnicą, jakby przyklejoną do rozwartych ud, zaczęło się coś poruszać. I szczególny wydobył się dźwięk, niby chlipanie, charkot duszącej się istoty, następnie przeciągłe miauczenie, skarga słabiutka a już bolesna, pierwszy zew cierpienia niemowlęcia, rozpoczynającego życie.
Janina nagle zrozumiała i całkiem bezradna wybiegła na schody, wołając:
— Julianie, Julianie!
Odkrzyknął z dołu:
— Czego chcesz?
Z trudem niezmiernym wykrztusiła:
— To... to Rozalia...
Julian wybiegł, przesadzając odrazu po dwa schody i wpadłszy do pokoju, jednym szybkim ruchem uniósł spódnicę dziewczyny i ujrzał straszną drobinę ciała, pomarszczonego, jęczącego, skulonego, lepkiego, poruszającego się pomiędzy dwiema obnażonemi nogami.
Wyprostował się z twarzą gniewną i wypchnął bezprzytomną żonę, mówiąc:
— To nie twoja rzecz. Idź stąd. I przyślij mi Ludwinę i starego Szymona.
Janina, drżąc cała, zeszła do kuchni, a nie śmiejąc wrócić na górę, weszła do salonu, nieopalanego od wyjazdu rodziców, i pełna trwogi oczekiwała wiadomości.
Niebawem zobaczyła służącego, pędem wybiegającego z domu. W pięć minut później wrócił z wdową Dentu, miejscową akuszerką.
Następnie powstał w klatce schodowej ruch, jak gdyby znoszono rannego, a Julian wszedł do salonu, by powiedzieć Janinie, że może wrócić do swego pokoju.
Drżała na całem ciele, jak gdyby dopiero co była obecną przy jakimś wypadku straszliwym. Ponownie usiadła przed ogniskiem, a po chwili spytała:
— Jakże jej?
Julian zamyślony, nerwowy, biegał po pokoju, widocznie szarpany gniewem. W pierwszej chwili wcale nie odpowiedział na jej pytanie, dopiero po upływie paru sekund przystanął i spytał:
— Co ty zamierzasz zrobić z tą dziewczyną?
Nie rozumiejąc, spojrzała nań pytająco:
— Jak to? Co chcesz powiedzieć? Nie rozumiem.
Nagle krzyknął, jakby w uniesieniu:
— Przecież nie możemy trzymać w domu bękarta!
Janina mocno się zmieszała, lecz po długiem milczeniu wyrzekła:
— Mój drogi, a czy nie możnaby je oddać gdzieś na wychowanie?
Nie pozwolił jej dokończyć:
— A kto będzie płacił? Zapewne ty?
Zastanawiała się długo, szukając wyjścia; wreszcie rzekła:
— Przecież tem się zajmie ojciec dziecka, a gdy się ożeni z Rozalią, wszystko będzie załatwione.
Julian, jakby doprowadzony do ostateczności, wściekły, odparł:
— Ojciec!... ojciec!... Czy go znasz... tego ojca?
— Nie! A zatem? No i cóż?...
Janina wzburzona odparła z żywością:
— Ale przecież on tak dziewczyny rzucić nie może. Byłby nikczemnikiem! Dowiemy się, kto on i wynajdziemy go, a będzie się już musiał wytłómaczyć.
Julian uspokoił się i znów zaczął chodzić po pokoju.
— Moja droga, ona nie chce wymienić jego nazwiska; nie wyzna go tobie, taksamo jak nie wyznała mnie... a zresztą, jeśli on jej nie chce?... A my przecież nie możemy zostawić pod naszym dachem dziewki z bękartem, chyba to zrozumiesz?
Janina uporczywie powtarzała:
— Więc to nędznik, ten człowiek; my go jednak musimy odnaleść, a wtedy będzie miał z nami do czynienia.
Julian bardzo czerwony rzucił gniewnie:
— A tymczasem?...
Nie wiedząc, co radzić, spytała:
— A jakbyś ty postąpił?
On miał odpowiedź gotową:
— Och, dla mnie to bardzo proste. Dałbym jej trochę pieniędzy i wypędził do dyabła wraz z bębnem.
Ale młoda kobieta, oburzona, odrazu zaprotestowała:
— Co to, to nigdy! To moja mleczna siostra i chowałyśmy się razem. Popełniła błąd, tem gorzej, ale z tego powodu nie mogę jej wyrzucać z domu. A jeśli trzeba, to ja wychowam to dziecko.
Julian wybuchnął:
— I będziemy mieć piękną reputacyę, my, z takiem nazwiskiem, tak skoligaceni! Zaczną mówić, że protegujemy występek, że dajemy schronienie ladacznicom i ludzie honorowi nie zechcą przekroczyć naszych progów. Nie wiem, doprawdy, jak mogłaś myśleć o czemś podobnem? Szalona jesteś!
Wysłuchała całkiem spokojnie.
— Nie pozwolę wypędzić Rozalii, nigdy! A jeśli ty jej nie chcesz zatrzymać, to wróci do mojej matki; przedewszystkiem jednak trzeba się będzie dowiedzieć, kto jest ojcem tego dziecka.
Wybiegł z pokoju, wściekły, zatrzaskując drzwiami i krzycząc:
— Te idyotyczne babskie pomysły!
Po południu Janina weszła do położnicy. — Rozalia, przy której czuwała wdowa Dentu, leciała w łóżku nieruchoma, z otwartemi oczyma, a akuszerka kołysała na rękach niemowlę.
Na widok swej pani, chora zaczęła szlochać, kryjąc twarz w pościeli, cała wstrząsana łkaniem konwulsyjnem.
Janina chciała ją uściskać, lecz tamta usunęła się, zasłaniając twarz. Akuszerka, pośrednicząc, odjęła jej ręce od twarzy, poczem Rozalia leżała już spokojnie, z cicha tylko popłakując.
Na kominku słaby się tlił płomień; zimno było w pokoju, a dziecko płakało. Janina nie śmiała już mówić, z obawy wywołania ponownego wybuchu łez; ujęła tylko rękę pokojówki, powtarzając machinalnie:
— Nic ci się nie stanie, nic ci się nie stanie.
Biedna dziewczyna ukradkiem spoglądała ku akuszerce, a każdy krzyk niemowlęcia wprawiał ją w drżenie; chwilami wyrywał jej się jeszcze z piersi szloch konwulsyjny, a łzy połykane chlubotały w gardle.
Janina raz ją jeszcze uściskała i cichutko szepnęła do ucha
— Już my się tem zajmiemy, bądź spokojna.
Widząc jednak nowy zalew łez, szybko się wysunęła.
Codziennie przychodziła i codziennie Rozalia na widok swej pani wybuchała łkaniem.
Dziecko oddano na wychowanie do sąsiadki.
Julian natomiast zaledwie mówił do żony, jak gdyby żywił do niej głęboki gniew, że nie pozwoliła wyrzucić dziewczyny. Pewnego dnia wrócił do tej sprawy, lecz Janina wydobyła z kieszeni list baronowej, żądającej, by natychmiast przysłano jej Rozalię, jeśli jej nie zatrzymają w Peuples.
Julian wściekły krzyknął:
— Twoja matka takasama waryatka, jak ty.
Nie obstawał już jednak przy wydaleniu pokojówki.
W dwa tygodnie później położnica wstała i objęła swe obowiązki.
Pewnego ranka Janina kazała jej usiąść, ujęła ją za ręce i utkwiwszy w niej oczy, rzekła:
— A teraz, moja droga, musisz mi wszystko wyznać.
Rozalia zaczęła drżeć i wyjąkała:
— Co, proszę pani?
— Czyje jest to dziecko?
Pytanie to wprawiło pokojówkę w rozpacz straszliwą; ze wszech sił starała się uwolnić swe ręce, by sobie zasłonić twarz.
Janina jednak ściskała ją wbrew jej woli, pocieszając ją, jak mogła:
— Trudno, moja droga, to nieszczęście. Byłaś słabą, ale to się zdarza wielu innym. Skoro ojciec dziecka się z tobą ożeni, wszystko pójdzie w niepamięć, a będzie mógł służyć u nas, razem z tobą.
Rozalia jęczała, jak na torturach, od czasu do czasu starając się wyrwać i umknąć.
Janina znów poczęła:
— Dobrze rozumiem, że ci wstyd, ale widzisz przecież, że się nie gniewam i łagodnie do ciebie mówią. Jeśli pytam o nazwisko tego człowieka, to dla twego dobra, bo współczuję z tobą i nie pozwolą, by cię porzucił. Widzisz, Julian go odszuka i zmusimy go, by się z tobą ożenił; a ponieważ oboje zostaniecie u nas, więc będziemy też czuwać, by był dobry dla ciebie.
Tym razem Rozalia szarpnęła się tak mocno, że wyrwała ręce z rąk swej pani i uciekła jak szalona.
Wieczór, podczas obiadu, Janina zwróciła się do Juliana:
— Chciałam skłonić Rozalią, by mi wyjawiła nazwisko swego uwodziciela. Nie udało mi się. Spróbuj więc ty, bo trzeba przecież zmusić tego nędznika, by się z nią ożenił.
Julian odrazu się rozgniewał:
— Ach, wiesz przecież, ze nie chcę już słyszeć o tej historyi. Uparłaś się zatrzymać tę dziewczyną, więc ją sobie trzymaj, ale mnie już nie zawracaj głowy tą całą sprawą.
Od połogu Rozalii wydawał się jeszcze drażliwszym, niż przedtem; do żony przyzwyczaił się mówić stale głosem podniesionym, jak gdyby stale był rozgniewanym; ona natomiast zniżała głos, była łagodną i uległą, by uniknąć wszelkiego sporu, a nieraz w nocy płakała.
Mimo ciągłego rozdrażnienia, mąż powrócił do dawnych przyzwyczajeń miłosnych, zapomnianych od powrotu z podróży, i rzadko mijały trzy wieczory z rządu, by nie przekroczył jej sypialni.
Rozalia niebawem odzyskała zdrowie i była mniej smutna, jakkolwiek ciągle wydawała się przerażoną, jak gdyby ją tajemna jakaś dręczyła trwoga.
I dwukrotnie jeszcze uciekła, gdy Janina próbowała ją badać.
Nagle Julian stał się uprzejmiejszy, a młoda kobieta, czepiając się nadziei nieuchwytnej, odzyskała wesołość, pomimo że chwilami cierpiała z powodu dziwnych dolegliwości, o których nikomu nie wspominała.
Mróz stale trzymał od pięciu tygodni, a niebo, jasne jak błękitny kryształ, nocą zasiane gwiazdami, jakby szronem przyprószonemi, tak zlodowaciały był cały ogromny przestwór, rozciągało się nad twardym, lśniącym, bezkresnym obrusem śniegu.
Folwarki odosobnione, zamknięte kwadratami podwórków, za firankami rozłożystych, oszronionych drzew, zdawały się spać, w białych koszulach. Ni ludzie, ni zwierzęta nie wychodzili z domów; tylko kominy chat przejawiały życie utajone drobnemi smugami dymu, wzbijającego się prostą linią w powietrzu zlodowaciałem.
Równina, płoty, wiązy parków, wszystko wydawało się martwem, uśmierconem przez zimno. Od czasu do czasu słychać było trzask drzew, jak gdyby drewniane ich członki pękały pod korą; tu i owdzie konar potężny odłamywał się i spadał, gdy mróz wszechwładny wysuszył mu soki i przeciął włókna.
Janina trwożnie wyczekiwała powrotu ciepłych tchnień wiośnianych, przypisując surowości klimatu wszystkie swe dziwne dolegliwości.
Bywało, że wcale nie mogła jeść, czując wstręt nieprzeparty do pożywienia; to znów pulsa jej biły szalenie, lub posiłek bardzo umiarkowany przyprawiał ją o mdłości i niestrawność; a nerwy, ustawicznie napięte, podrażnione, sprawiały, że żyła w stanie ciągłego, nieznośnego wzburzenia.
Pewnego wieczora termometr opadł jeszcze niżej, a Julian, drżąc cały, gdy wstawał od stołu (bo przez oszczędność nie pozwalał opalać jadalni) i zacierając ręce, szepnął:
— Koteczko, dobrze będzie tej nocy spać razem, prawda?
Zaśmiał się swym dobrym, dziecinnym śmiechem, jak dawniej, a Janina rzuciła mu się na szyję; tak się jednak źle czuła, tak była rozbolałą i dziwnie rozdrażnioną, że całując go w usta, poprosiła cichutko, by ją tej nocy zostawił w spokoju. W paru słowach powiedziała mu, co jej dolega.
— Proszę cię, mój drogi; doprawdy, że źle się czuję. Jutro mi pewnie będzie lepiej.
Nie nalegał.
— Jak chcesz, moja droga; skoro jesteś chora, to musisz na siebie uważać.
I zaczął mówić o czemś innem.
Wcześnie udała się na spoczynek. Julian, wbrew zwyczajowi, kazał zapalić w swym pokoju. Gdy mu zameldowano, że „płomień już bucha“, pocałował żonę w czoło i wyszedł.
Cały dom zmagał się niejako z zimnem; mury zlodowaciałe wydawały lekkie szmery, jakby wstrząsane dreszczem, a Janina dygotała w swem łóżku.
Dwa razy wstawała, by podsycić ognisko i zebrać suknie, spódnice, co było pod ręką, by je narzucić na łóżko. Nie mogła się rozgrzać; nogi jej drętwiały, a wzdłuż łydek aż do ud ustawiczne ją przebiegały dreszcze, zmuszając do ciągłego przewracania się, poruszania, w straszliwe wprawiając ją rozdrażnienie.
Niebawem zęby jej zaczęły szczękać, ręce drżały, w piersi czuła ściskanie, a serce biło coraz powolniej, głuchemi uderzeniami, chwilami zdając się przystawać zupełnie, gdy z gardła wydobywało się ciężkie dyszenie, jakby w niemożności chwycenia powietrza.
Trwoga straszliwa ogarniała jej duszę, gdy zimno nieprzezwyciężone mroziło ją do szpiku kości. Nigdy nie doświadczała czegoś podobnego, nigdy nie czuła się tak wyzutą z sił życiowych, jakby lada chwila wydać miała ostatnie tchnienie.
Przez głowę przeleciało jej:
— Umrę... Umieram...
I przerażeniem zdjęta, wyskoczyła z łóżka, zadzwoniła na Rozalię, czekała, zadzwoniła powtórnie, czekając jeszcze, cała zlodowaciała i drżąca.
Pokojówka nie przychodziła. Pewnie zasnęła tym pierwszym, twardym snem, którego nic przerwać nie zdoła; i Janina, tracąc zastanowienie, bosa, wybiegła na schody.
Weszła cicho, po omacku trafiła do drzwi, Otworzyła, zawołała: — Rozalio! — ciągle podchodząc, dotknęła łóżka, powiodła po niem rękami i przekonała się że puste. Puste było i całkiem zimne, jakby nikt nie był w niem spał.
Zdumiona pomyślała:
— Cóż to, w taki czas, miałażby jeszcze gdzieś uganiać?
Gdy jednak serce jej, nagle wzburzone, podskakując rytmem gwałtownym, dławiło ją i uciskało, zeszła na dół, chwiejąc się na nogach, by zbudzić Juliana.
Wbiegła gwałtownie, gnana przekonaniem niezbitem, że życie z niej ulatuje i pragnąc go jeszcze zobaczyć przed utratą przytomności.
Przy odblasku dogasającego ognia, ujrzała tuż obok głowy męża spoczywającą na poduszce głowę Rozalii.
Na krzyk, jaki wypadł z jej piersi, zerwali się oboje. Ona przez jednę chwilę stała, znieruchomiona grozą tego odkrycia. — Następnie uciekła do swego pokoju, a gdy Julian przerażony zawołał: — Janino! — zdjął ją lęk potworny przed jego widokiem, usłyszeniem jego głosu, słuchaniem tłómaczeń, kłamstw, spojrzeniem mu w twarz; i znów wypadła na schody i poczęła zbiegać na dół.
Biegła w ciemności, narażając się na runięcie ze schodów, zgruchotanie członków na kamieniach. Biegła przed siebie, pędzona potrzebą nieprzepartą ucieczki, by nic nie słyszeć, nie wiedzieć nikogo.
Gdy zbiegła na dół, przysiadła na schodzie, w samej tylko koszuli i boso; i tak trwała bez myśli, bez ruchu.
Julian wyskoczył z łóżka i spiesznie się ubierał. Słyszała jego ruchy i kroki. Zerwała się, by uciec, a oto był już na schodach i wołał:
— Janino, posłuchaj!
Nie, nie chce go słuchać, ni pozwolić się dotknąć końcami palców; rzuciła się więc do jadalni, uciekając jak przed mordercą. Szukała wyjścia, kryjówki, ciemnego kąta, sposobu uniknięcia jego widoku. Przycupnęła pod stołem. Ale już otwierał drzwi, ze światłem w ręku, wciąż powtarzając: Janino! — więc jak zając skoczyła do kuchni, dwukrotnie się obróciła, jak zwierz osaczony, a gdy ją znów dopędzał, gwałtownie otworzyła drzwi do ogrodu wiodące i pomknęła ku wsi.
Lodowe zetknięcie ze śniegiem, w którym nagie jej nogi brnęły chwilami po kolana, wlało w nią nagle energię rozpaczliwą. Nie było jej zimno, pomimo obnażenia; nic już nie czuła, do tego stopnia konwulsye duszy odrętwiły jej ciało i biała jak ziemia, wciąż biegła przed siebie.
Długą aleją dostała się do lasku, przeskoczyła rówr i rzuciła się wskroś wydmy.
Księżyc nie świecił, a gwiazdy, niby posiew ognisty, migotały wśród mroku nieba; równina jednak była jasna, tą bielą martwą skrzepłej nieruchomości, objętej ciszą bezkresną.
Janina szła szybko, wcale niezdyszana, nie wiedząc, nie myśląc o niczem. I nagle znalazła się na skraju skały. Przystanęła w okamgnieniu instynktownie i przycupnęła, pozbawiona doszczętnie myśli i woli.
W ciemnej dziurze, tuż przed nią, morze, niewidzialne i milczące, wyłaniało słony odór morszczyzny, pozostałej po odpływie.
Tak pozostawała długo, obumarła duszą i ciałem; następnie zaczęła drżeć raptownie, dygocąc straszliwie, jak żagiel, szarpany wiatrem. Ramiona jej, ręce, nogi trzęsły się, drgały w nagłych podrzutach i nagle wróciła jej świadomość, jasna, kłująca.
A później przesunęły jej się przed oczyma obrazy dawne: przejażdżka z nim w łodzi ojca Lastique, ówczesna rozmowa, jego rodząca się miłość, poświęcenie łodzi; a potem cofnęła się jeszcze dalej, aż do owej nocy kołysanej marzeniami, gdy po raz pierwszy przybyła z klasztoru do Peuples. A teraz! teraz! Och, życie jej zdruzgotane, wszelka radość skończona, wszelka nadzieja uniemożliwiona, a czeka ją przyszłość straszna, pełna udręki, zdrad i rozpaczy. Raczej umrzeć i skończyć odrazu.
Lecz głos jakiś dobiegł ją z daleka:
— Tędy, tu widać ślady; prędzej, prędzej, tędy!
To Julian ją szuka.
Och! nie chce go widzieć. W otchłani, tuz przed nią, usłyszała teraz lekki szmer, nieokreślony szum fal, potrącających o skały.
Wyprostowała się i przechyliła nad skalną krawędzią, a rzucając życiu pożegnanie zrozpaczeńców, jęknęła ostatnie słowo umierających, słowo konających młodych żołnierzy, którym kula przeszyła wnętrzności:
— Mamo!
Nagle przeszyła ją myśl o mateczce; ujrzała ją łkającą; ujrzała ojca, klęczącego przed jej zastygłemi zwłokami; w jednej sekundzie przeżyła całą ich rozpacz.
I bezwładna opadła na śnieg; i nie uciekała już, gdy Julian ze starym Szymonem, za którymi szedł Maryusz z latarnią, chwycili ją za ramię i odrzucili w tył, tak była przechylona nad otchłanią.
Robili z nią, co chcieli, gdyż nie mogła się już poruszać. Czuła, że ją niosą, następnie kładą do łóżka, następnie wycierają gorącą bielizną; a później cała pamięć się zatarła, cała świadomość zniknęła.
A później napastowała ją jakaś zmora — czyżby zmora? Leżała w swym pokoju. Dzień był, a ona nie mogła wstać. Czemu? — nie wiedziała.
I wtedy usłyszała na suficie jakiś szmer, jakby skrobanie, czy łaskotanie, i nagle mysz, szara myszka przebiegła szybko po jej prześcieradle. Po niej wbiegła druga i trzecia, szybko, zręcznie podbiegając ku piersi. Janina się nie bała, chciała jednak pochwycić zwierzątko i wyciągnęła rękę, lecz się jej nie udało.
I wtedy inne myszy, dziesięć, dwadzieścia, setki, tysiące, wybiegły ze wszech stron. Wspinały się po słupach, goniły po tapetach, pokrywały całe łóżko. A niebawem wsunęły się też pod kołdrę; Janina czuła, jak ślizgały się po jej skórze, łaskocząc po nogach, biegając tam i napowrót wzdłuż ciała. Widziała, jak wyłaziły od stóp łóżka i sunęły wzdłuż krawędzi ku jej szyi; zaczęła się tedy szamotać i wymachiwać rękami, by schwycić chociaż jednę, lecz ciągłe zamykała dłoń pustą.
Miotała się, chciała uciec, krzyczała i zdawało jej się, że ją przytrzymują, że silne ramiona oplatają ją i obezwładniają, lecz nie widziała nikogo.
Zatraciła najzupełniej świadomość czasu. Musiało to trwać długo, bardzo długo.
Później nastąpiło przebudzenie, powolne, męczące, a jednak słodkie. Czuła się słabą, tak słabą. — Otworzyła oczy i nie zdziwiła się, zobaczywszy w swym pokoju mateczkę, siedzącą obok jakiegoś grubego mężczyzny, którego nie znała.
Ile może mieć lat? Nie miała wyobrażenia i uważała się za małą dziewczynką. Nic też nie pamiętała.
Gruby jegomość rzekł:
— Widzi pani, odzyskuje świadomość.
A mateczka zaczęła płakać.
Zaś gruby jegomość dodał:
— Proszę, niech pani baronowa się uspokoi, teraz już mogę ręczyć. Tylko proszę jej o niczem nie wspominać, o niczem. Niech śpi.
I zdawało się Janinie, że bardzo jeszcze długo żyła tak we śnie, ponownie snem ciężkim zmożona w chwili, gdy zaczęła myśleć; nie próbowała sobie jednak przypominać czegokolwiek, jak gdyby instynktownie obawiała się powrotu świadomości.
Aż tu pewnego razu, zbudziwszy się, ujrzała Juliana przy sobie; i nagle wszystko stanęło jej w pamięci, jak gdyby raptownie podniesiono zasłonę, kryjącą jej życie ubiegłe.
W sercu uczuła ból potworny i chciała znów uciekać. Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła na podłogę i upadła, nie mogąc się jeszcze utrzymać na nogach.
Julian rzucił się ku niej, a ona zaczęła wyć, by jej nie dotknął. Wiła się, tarzała po łóżku.
Drzwi się otworzyły. Wbiegła ciotka Liza z wdową Dentu, następnie baron, a nakoniec mateczka, zadyszana, przerażona.
Ułożono ją napowrót, a ona natychmiast przymknęła oczy, by nie mówić, a myśleć bez przeszkody.
Matka i ciotka pielęgnowały ją, krzątały się, dopytywały:
— Janinko, moja droga Janinko, czy słyszysz, że do ciebie mówimy?
Udawała głuchą, nie dając żadnej odpowiedzi, lecz doskonale zdawała sobie sprawę, że dzień dobiega końca. Nadeszła noc. Koło łóżka ulokowała się pielęgniarka, od czasu do czasu podając jej coś do picia.
Piła w milczeniu, lecz już nie spała; rozmyślała, mozolnie szukając rzeczy, które jej umknęły, jak gdyby w pamięci jej były dziury, duże białe karty, na których zdarzenia wcale się nie odbiły.
Zwolna, po długich wysiłkach, odnalazła wszystkie wypadki.
I rozmyślała nad nimi z uporczywością niewzruszoną.
Mateczka przybyła i ciotka Liza i baron, więc była bardzo chora. Ale Julian? Co on powiedział? Czy rodzice wiedzą? A Rozalia? gdzie ona? I co począć teraz? co począć? — Błysła jej myśl: wrócić z ojcem i mateczką do Rouen, jak dawniej. Będzie wdową, i koniec.
I czekała, słuchając, co koło niej mówią, rozumiejąc wszystko bardzo dobrze, lecz nie dając tego poznać, korzystając z odzyskania świadomości cierpliwie i przebiegle.
Wieczór nakoniec znalazłszy się z baronową sam na sam, zawołała cichutko:
— Mateczko!
Zdziwił ją dźwięk własnego jej głosu, tak wydał się jej zmienionym. Baronowa ujęła ją za ręce:
— Moja córuchno! Janinko kochana! córuchno, ty mnie poznajesz?
— Tak, mateczko, tylko proszę cię, nie płacz; mamy wiele do omówienia. Czy Julian ci powiedział, dlaczego uciekłam w nocy i ukryłam się w śniegu?
— Tak, pieszczotko, miałaś straszną gorączkę, bardzo niebezpieczną.
— To nie dlatego, mamo. Gorączka przyszła potem; ale czy ci powiedział, z czego dostałam tej gorączki i dlaczego uciekłam?
— Nie, pieszczotko.
— Otóż dlatego, że zobaczyłam Rozalię w jego łóżku.
Baronowa przekonana, że to jeszcze majaczenia gorączkowe, pogłaskała ją, mówiąc:
— Śpij, kochanie, uspokój się, próbuj zasnąć.
Ale Janina, nie dając się zbić z tropu, odparła:
— Mateczko, ja mówię teraz całkiem przytomnie; to nie są bredzenia, jakich musieliście pewnie słuchać w ciągu ostatnich dni. Jednej nocy czułam się chorą i poszłam zawołać Juliana. A Rozalia spała z nim. Ze zmartwienia straciłam głowę i wybiegłam na śnieg, by się rzucić ze skały.
Ale baronowa powtarzała:
— Tak, kochanko, byłaś bardzo, bardzo chora.
— Nie o to chodzi, mamo, tylko ze zastałam Rozalię w łóżku Juliana i nie mogę już z nim być dłużej. Zabierz mnie do Rouen, jak dawniej.
Baronowa, której lekarz zalecił, by się Janinie w niczem nie sprzeciwiała, odparła:
— Dobrze, moja pieszczotko.
Ale chora się zniecierpliwiła:
— Widzę, że mi nie wierzysz. Idź, przywołaj ojczulka, on mnie już zrozumie.
I mateczka dźwignęła się z trudem, ujęła obydwie laski i wyszła, powłócząc nogami, a po paru minutach wróciła z baronem, który ją podtrzymywał.
Usiedli przy łóżku, a Janina zaczęła odrazu mówić. Opowiedziała wszystko, łagodnie, głosem słabym, jasno: o dziwacznym charakterze Juliana, jego szorstkości, skąpstwie, a nakoniec o niewierności.
Gdy skończyła, baron czuł dobrze, że to nie bredzenia gorączkowe, lecz nie wiedział, co myśleć, co postanowić i odpowiedzieć.
Ujął jej rękę, pieszczotliwie, jak niegdyś, gdy ją usypiał bajeczkami.
— Posłuchaj, kochanie, trzeba działać rozsądnie. Nie bądźmy zbyt porywczymi; staraj się znosić męża aż do chwili powzięcia jakiejś decyzyi stanowczej... Czy mi przyrzekasz?
Odparła:
— Będę się starała, ale po wyzdrowieniu nie zostanę już tutaj.
Po chwili całkiem cicho spytała:
— Gdzie jest teraz Rozalia?
Baron odparł:
— Już jej nie zobaczysz.
Nie dała się jednak zbyć.
— Gdzie ona? ja chcę wiedzieć.
Wtedy wyznał, że dotąd jest w domu, lecz że go teraz opuści.
Wyszedłszy od chorej, baron wrzący gniewem, zraniony do głębi serca jako ojciec, odszukał Juliana i odrazu przystąpił do rzeczy:
— Mój panie, przychodzę zażądać rachunku z postępowania wzglądem mojej córki. Oszukałeś ją z własną służącą; to podwójnie haniebne.
Ale Julian udawał niewinnego, namiętnie zaprzeczając, przysięgając, Boga biorąc za świadka. Jakiż mają dowód przeciw niemu? Czyż Janina nie jest szaloną? czy nie przebyła dopiero co zapalenia mózgu? czyż nie uciekła z domu nocą, na śnieg, w przystępie obłędu, jakim rozpoczęła się jej choroba? I właśnie podczas tego ataku, gdy prawie naga biegała po domu, twierdzi, że widziała służącą w łóżku swego męża!
Uniósł się, groził procesem, oburzony do najwyższego stopnia. A baron, zmieszany, począł się usprawiedliwiać, przepraszać, wyciągnął nawet rękę na dowód zgody, lecz Julian cofnął swoją.
Janina, usłyszawszy odpowiedź męża, wcale się nie zdziwiła i nie zirytowała, lecz rzekła:
— On kłamie, ojczulku, ale potrafimy dowieść swego.
W ciągu następnych dni była posępna, zamyślona, skupiona.
Trzeciego dnia zażądała, by przywołano Rozalię. Baron odmówił, twierdząc, że pokojówka już wyjechała.
Janina jednak nie ustępowała, powtarzając:
— Więc trzeba ją tu sprowadzić.
Lekarz, który właśnie przybył, zastał ją mocno rozdrażnioną. Opowiedziano mu wszystko, by osądził, co począć.
Ale Janina wybuchnęła nagle płaczem i zdenerwowana do najwyższego stopnia, wołała głosem podniesionym:
— Ja chcą widzieć Rozalię, ja chcą widzieć Rozalię!
Wtedy lekarz ujął ją za rękę i głosem cichym rzekł:
— Proszę, niech się pani uspokoi; wszelkie wstrząśnienie mogłoby się stać niebezpiecznem, bo pani jest w stanie odmiennym.
Osłupiała, jakby pod uderzeniem obucha, i natychmiast się jej wydało, że coś się w niej porusza. Następnie leżała milcząca, nie słuchając nawet, co koło niej mówią, pogrążona we własnych myślach.
W nocy nie mogła spać, podniecona myślą nową i dziwną, że dziecko żyje w jej wnętrzu; posmutniała, zgnębiona, że może to być syn; rozmyślała pełna lęku: a nuż będzie podobny do ojca?
Rano kazała przywołać barona.
— Ojczulku, powzięłam już postanowienie; chcę wiedzieć wszystko, zwłaszcza teraz; słyszysz, ja chcę; a wiesz przecież, że nie należy mi się sprzeciwiać, w moim stanie obecnym. Posłuchaj. Musisz tu sprowadzić proboszcza. Potrzebuję go, by Rozalia nie dopuściła się kłamstwa. Gdy przyjdzie, niech wejdzie tu do mnie, a ty i mateczka musicie być obecni. Przedewszystkiem musisz tak urządzić, by Julian nie powziął podejrzenia.
W godzinę później wszedł ksiądz, jeszcze otylszy niż dawniej, dysząc taksamo jak mateczka. Usiadł obok łóżka we fotelu, a brzuch opadał mu między rozkraczone nogi; z przyzwyczajenia przesuwając po czole swą kraciastą chustką, począł żartować:
— I jakże, pani baronowo, zdaje się, że nie chudniemy; dalibóg, że stajemy się podobni do siebie.
A zwracając się do chorej, dodał:
— Ho, ho! co mi to powiedziano o jednej młodej damie! Rychło podobno będziemy mieć nowy chrzest? Ach! ach! ach! tym razem to już nie łudzi.
I tonem poważnym dodał:
— Będzie obrońca ojczyzny!
A po chwilowym namyśle dorzucił:
— Albo też dobra matka rodu. Jak pani — zakończył.
Wtem otworzyły się drzwi. Rozalia przerażona, zabeczana, wzbraniała się wejść, uczepiwszy się odrzwi, od których baron usiłował ją oderwać. Zniecierpliwiony, wepchnął ją gwałtem do pokoju. Wtedy zasłoniła sobie twarz rękami i przystanęła, łkając.
Janina na jej widok zerwała się gwałtownie i usiadła, bledsza od swej pościeli; a serce, oszalałe, gwałtownem biciem wzdymało koszulę, przylepioną do jej ciała. Nie mogła wydobyć głosu, z trudem chwytając oddech i ciężko dysząc.
Nareszcie głosem drżącym od wzburzenia wyjąkała:
— Nie... potrzebowałabym cię... już badać... Wystarczy widzieć cię... taką... zdjętą... wstydem...
Po chwilowej pauzie, zaczerpnąwszy powietrza, podjęła:
— Chcę jednak wiedzieć wszystko... wszystko... Poprosiłam księdza proboszcza, abyś mówiła, jak na spowiedzi... Słyszysz?
Stojąc bez ruchu, Rozalia wyrzucała głośne krzyki poprzez zaciśnięte na twarzy ręce.
Baron, którego gniew się potęgował, chwycił ją za ręce, gwałtownie oderwał je od jej twarzy i rzucając dziewczynę na kolana, koło łóżka córki, krzyknął:
— Gadaj-że! Odpowiadaj.
Pozostała na ziemi, w pozycyi pokutującej Magdaleny, w czepku na bakier, gdy fartuszek rozwiązany osunął się na podłogę. Wyswobodzonemi rękami ponownie zasłoniła twarz.
Wtedy ozwał się proboszcz:
— Otóż, moja córko, słuchaj, co mówią do ciebie i odpowiadaj. Nie chcemy ci zrobić nic złego, lecz musimy wiedzieć, co było.
Janina, przechylona nad krawędzią łóżka, patrzyła na nią.
Rzekła:
— Wszak prawda, ze byłaś w łóżku Juliana, gdy was przychwyciłam.
Rozalia, poprzez przyciśnięte do twarzy ręce, jęknęła:
— Tak, proszę pani.
Baronowa zaczęła gwałtownie płakać, gdy z piersi jej wyrywały się świsty duszności; a konwulsyjnym jej łkaniom wtórowała Rozalia.
Janina, utkwiwszy oczy w pokojówce, spytała:
— Kiedy się to zaczęło?
Rozalia wybąkała:
— Odkąd tu przyjechał.
Janina nie rozumiała.
— Odkąd tu przyjechał... Więc... od... od wiosny?
— Tak, proszę pani.
A Janina, jakby opętana żądzą badania, pytała głosem naglącym:
— Ale jak się to stało? Jak tego zażądał?
Jak cię wziął? Co ci powiedział? Kiedy, kiedy mu uległaś? jak mogłaś mu się oddać?
A Rozalia, odjąwszy teraz ręce od twarzy, widocznie ulegając też gorączkowej potrzebie wyjaśnienia, mówienia, odparła:
— Czy ja wiem? Tego dnia, kiedy tu był pierwszy raz na obiedzie, przyszedł do mego pokoju. Skrył się na strychu. Ja nie śmiałam krzyczeć, by nie urządzać awantury, i położył się ze mną; a od tego czasu nie wiem, co się ze mną działo; on ze mną robił, co chciał. Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał!...
Janina krzyknęła:
— Więc... to... to dziecko... jest jego?...
Rozalia zaczęła łkać.
— Tak, proszę pani.
Następnie zamilkły obydwie.
Słychać było tylko płacz Rozalii i baronomwej.
Janina zgnębiona, uczuła, że do jej oczu również nabiegają łzy i cicho spływają po policzkach.
Dziecko jej pokojówki ma tegosamego ojca, co jej dziecko! — Gniew jej opadł raptownie; natomiast ogarnęła ją rozpacz głucha, cicha, głęboka, bezkresna.
Nakoniec podjęła głosem zmienionym, załzawionym, nabrzmiałym łzami:
— Gdyśmy wrócili... stamtąd... z podróży... kiedy znowu rozpoczął?
Pokojówka, całkiem skulona na podłodze, wyjąkała:
— Pierw... pierwszego wieczora.
Każde słowo rozdzierało serce Janiny. Więc pierwszego wieczora, pierwszego zaraz wieczora po powrocie do Peuples, porzucił ją dla tej dziewczyny. Więc dlatego pozwolił jej spać samej!
Wiedziała już teraz dosyć; nie chciała dowiedzieć się więcej, więc krzyknęła:
— Wynoś się! precz!
A gdy Rozalia się nie poruszyła, odrętwiała, Janina zwróciła się do ojca:
— Wyprowadź ją, oddal ją.
Ale proboszcz, który jeszcze nic nie powiedział, uważał, że nadeszła chwila stosowna do wygłoszenia krótkiego kazania.
— Bardzo źle postąpiłaś, moja córko, bardzo źle, i Pan Bóg nie rychło ci przebaczy. — Myśl o piekle, które cię czeka, jeśli odtąd nie będziesz się sprawować porządnie. Teraz, skoro masz dziecko, musisz się już ustatkować. Pani baronowa zapewne coś dla ciebie zrobi i wyszukamy ci męża...
Byłby tak mówił długo, lecz baron chwycił znów Rozalię za barki, popchnął ją, dowlókł aż do drzwi i jak tobołek wyrzucił na korytarz.
Gdy wrócił, niemniej blady od córki, proboszcz ponownie zabrał głos:
— Co począć? One tu wszystkie jednakowe. To rozpacz, ale niema rady i trzeba mieć trochę wyrozumiałości dla ułomnej ludzkiej natury. Nigdy nie wychodzą za mąż inaczej, jak w stanie brzemiennym.
I uśmiechając się dodał:
— Możnaby prawie rzec: zwyczaj miejscowy.
Po chwili tonem oburzenia ciągnął:
— Najgorsze, że to się już przedostało do dzieci. Przecież dopiero zeszłego roku zdybałem na cmentarzu chłopca i dziewczynkę — oboje szkolne dzieciaki. Zawiadomiłem rodziców. I wiecie państw o, co mi odpowiedzieli? „Czego proboszcz chcą od nas; myśmy ich przecież tych świństw nie uczyli, to i nic na to nie poradzimy“... Więc proszę państwa, pokojówka wasza postąpiła taksamo, jak wszystkie inne...
Ale baron, drżąc cały z irytacyi, przerwał:
— Ona? Cóż ona kogo obchodzi! Julian mnie oburza. To z jego strony podłość, i córkę swą stąd zabiorę.
I biegał po pokoju, coraz więcej podniecony, wściekły:
— To podłość, w ten sposób zdradzić moją córkę, podłość! Taki szubrawiec, taka kanalia, nędznik. Ja mu to powiem, wypoliczkuję, obiję laską!
Ale ksiądz, stojąc obok zalanej łzami baronowej, zażywając powoli szczyptę tabaki, pragnąc dopełnić swej roli pojednawcy, podjął od nowa:
— Panie baronie, miedzy nami mówiąc, to nie gorszy on od innych. Wielu to pan zna wiernych mężów?
I ze złośliwą dobrodusznością dodał:
— Ba, założyłbym się, że i pan dopuszczał się takich sztuczek. No, z ręką na sercu, czy tak nie było?
Baron zaskoczony, przystanął naprzeciw księdza, który ciągnął:
— Och naturalnie, nie był pan wyjątkiem. Kto wie nawet, czy się też kiedy nie zadawał z taką, ot, pokojóweczką. Powiadam panu, że wszyscy są jednakowi. A czy pani baronowa była dlatego mniej szczęśliwą, lub mniej kochaną?
Baron stał bez ruchu, mocno wzburzony.
— Dalibóg, prawda, że sam to robił nieraz, często nawet, ilekroć się nadarzyła sposobność; on również nie przestrzegał wierności małżeńskiej, a jeśli pokojówki żony były ładne, to sobie także nie robił skrupułów! A czy dlatego zasługuje na miano nędznika? Czemu więc tak surowo sądzi postępowanie Juliana, gdy siebie samego nigdy nie uważał za winnego?
A po ustach baronowej, całkiem jeszcze zadyszanej od płaczu, przewinął się cień uśmiechu na wspomnienie różnych wybryków męża; należała bowiem do tych istot sentymentalnych, czułostkowych a dobrodusznych, dla których sprawy miłosne są częścią życia.
Janina do cna wyczerpana, patrzyła przed siebie szeroko rozwartemi oczyma, leżąc na plecach, z bezwładnie osuniętemi ramionami, boleśnie zamyślona. Powiedzenie Rozalii raniło jej duszę, niby świdrem wwiercając się w jej serce: — Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał.
Jej się również podobał; i jedynie dlatego mu się oddała, związała z nim na całe życie, wyrzekłszy się raz na zawsze wszelkich nadziei, wszelkich niespodzianek, wszelkich nieznanych darów jutra. Wpadła w to małżeństwo, w tę otchłań bez brzegów, z której niepodobna się już wydobyć, w tę nędzę, smutek i rozpacz, poniewaź on się jej podobał — taksamo jak Rozalii.
Drzwi się rozwarły, gwałtownie pchnięte z zewnątrz. Ukazał się Julian z twarzą gniewną. Zobaczył na schodach jęczącą Rozalię i chciał wiedzieć, co jest, domyślając się, że coś tu knowają i że pokojówka się wygadała. Widok księdza przygwoździł go na miejscu.
Głosem drżącym, lecz spokojnym, spytał:
— Co? Co to?
Baron, tak gwałtowny przed chwilą, nie śmiał nic powiedzieć, bojąc się argumentu księdza i własnej winy, wskrzeszonej przez zięcia. Mateczka zaczęła łkać głośniej, lecz Janina, dźwignąwszy się na rękach, patrzyła ciężko dysząc, na tego, który jej tak okrutne zadał cierpienie.
Wyjąkała:
— Wiemy już wszystko, znamy te wszystkie bezeceństwa od... od chwili przybycia do tego domu... wiemy, że dziecko tej dziewki jest twoje, taksamo... jak to moje... że są braćmi...
A obezwładniona nadmiarem bólu, wywołanego tą myślą, opadła na pościel, łkając spazmatycznie.
Stał z rozdziawionemi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć, ni zrobić.
Ksiądz usiłował załagodzić:
— No, no, nie martwić się tak strasznie, młoda pani, proszę się uspokoić.
Wstał, podszedł do łóżka i ciepłą swą ręką dotknął czoła desperatki.
To proste dotknięcie dziwnie ją uśmierzyło, ułagodziło; jak gdyby ta silna dłoń wieśniaka, przyzwyczajona do gestów rozgrzeszających, pocieszających, dotknięciem swem przyniosła jej tajemnicze ukojenie.
A poczciwiec, wciąż stojąc koło łóżka, mówił:
— Pani droga, należy zawsze wybaczać. Spotkało panią wielkie nieszczęście, ale Bóg w swem miłosierdziu wynagrodził panią wielkiem szczęściem, skoro zostajesz matką. To dziecko będzie pociechą pani. W jego imieniu panią błagam, zaklinam, byś przebaczyła panu Julianowi. — Ono będzie nowym waszym węzłem, rękojmią wierności na przyszłość. Czy może pani odwrócić serce od człowieka, którego twór nosisz w swem łonie?
Nie odpowiadała, umęczona, rozbolała, wyczerpana, nie mając wprost sił do gniewu, czy urazy. Wydawało jej się, że nerwy ma odprężone, nawpół przecięte — zaledwie żyła.
Baronowa, nie umiejąca do nikogo żywić urazy, o duszy wprost niezdolnej do żadnego wysiłku dłuższego, szepnęła:
— No, Janinko...
Wówczas proboszcz ujął młodego człowieka, przyciągnął go do łóżka i w jego rękę wsunął rękę żony. Na znak pojednania stanowczego przyklapnął obydwie te ręce swoją dłonią, a porzucając ton kaznodziejski i zawodowy, rzekł z zadowoleniem:
— No, już zgoda; wierzajcie mi, ze tak lepiej.
A ręce, chwilowo zjednoczone, natychmiast się rozłączyły. Julian, nie śmiejąc uściskać Janiny, ucałował w czoło teściową, okręcił się na piętach, ujął pod ramię barona, zupełnie bezwolnego i w głębi duszy szczęśliwego, że sprawa dała się w ten sposób załatwić, i obaj wyszli na cygaro.
Po ich wyjściu chora wycieńczona zasnęła, gdy ksiądz z mateczką gawędzili głosem przyciszonym.
Ksiądz mówił, tłómaczył, wyłuszcząjąc swe myśli, a baronowa stale potakiwała ruchem głowy. Nakoniec zakonkludował:
— A zatem ułożone; da pani tej dziewczynnie folwark Barville, a ja się już podejmę wyszukać męża, porządnego chłopca, statecznego. Och! z majątkiem wartości dwudziestu tysięcy franków, znajdzie dość amatorów. Będziemy raczej mieć kłopot z dokonaniem wyboru.
A baronowa się uśmiechała, szczęśliwa, z dwiema łzami zastygłemi w pośrodku policzków, na których już jednak obeschły ślady wilgotne.
Potwierdziła:
— Ułożone; Barville warte na ślepo dwadzieścia tysięcy, lecz majątek będzie zapisany na dziecko; rodzice będą mieć tylko dożywocie.
A proboszcz wstał i uścisnął rękę mateczki.
— Dobrze już, dobrze, pani baronowo, proszę się nie kłopotać; już ja się znam na rzeczy.
Gdy wychodził, spotkał ciotkę Lizę, która szła odwiedzić chorą. Nic nie spostrzegła, nic jej nie powiedziano, i nic nie wiedziała, jak zwykle.

VIII.

Rozalia opuściła dom, a Janina przebywała dalszy okres bolesnej ciąży. Nie czuła w sercu żadnej radości na myśl, że zostanie matką — przytłoczona nadmiarem zgryzot. Oczekiwała dziecka swego bez ciekawości, uginając się pod brzemieniem obaw, przeczuć smutnych, nieokreślonych.
Wiosna nadeszła prawie niespodzianie. Nagie drzewa dygotały pod naporem zimnego jeszcze wiatru, ale wśród wilgotnej trawy rowów, gdzie gniły liście z jesieni, zaczęły się ukazywać żółte pierwiosnki. Z całej równiny, z podworaków folwarcznych, z pól rozmiękłych, zewsząd unosiły się wilgotne opary, jakby woń fermemtacyi. A mnóstwo drobnych, zielonych punkcików wychodziło z ciemnej ziemi, lśniąc w promieniach słońca.
Tęga kobieta, zbudowana jak forteca, zastęppowała Rozalię, podtrzymując baronową podczas jednostajnych spacerów wzdłuż alei, gdzie ślad nogi coraz cięższej znaczył się odbiciem wciąż wilgotnem, błotnem.
Ojczulek podawał ramię Janinie, ociężałej teraz i ustawicznie cierpiącej; a ciotka Liza, zaniepokojona, przejęta zdarzeniem bliskiem, ujmowała drugą jej rękę, cała wzburzona tajemnicą, której sama nigdy poznać nie miała.
Tak przechadzali się godzinami, w milczeniu, gdy Julian konno przebiegał okolicę, poddając się namiętnie temu nowemu zamiłowaniu.
Nic już nie przerywało obecnie ich posępnego życia. Baron z żoną i wicehrabia złożyli wizytę u Fourville’ów, z którymi Julian zdawał się już być dobrze zaznajomiony, niewiadomo skąd i jak. Zamieniono też jeszcze jednę wizytę ceremonialną z Briseville’ami, zawsze ukrytymi w swej uśpionej siedzibie.
Pewnego popołudnia około godziny czwartej, dwóch jeźdźców, mężczyzna i kobieta, wjechali na podwórze zamku, a Julian, bardzo ożywiony, wpadł równocześnie do pokoju Janiny.
— Prędko, prędko, zejdź do salonu. Przyjechali Fourville’owie. Tak, całkiem bez ceremonii, po sąsiedzku, wiedząc, w jakim jesteś stanie. Powiedz im, że wyszedłem, ale rychło wrócę. Muszę się trochę przebrać.
Janina zeszła, zdumiona. Młoda kobieta, ładna, blada, o wyrazie twarzy bolesnym i rozmarzonych oczach, o włosach tak jasnych i bez połysku, jakby nigdy nie były zaznały pieszczoty słońca, przedstawiła spokojnie swego męża, olbrzyma, istnego dzieciojada, o potężnych, rudawych wąsach.
Następnie dodała:
— Kilka razy mieliśmy sposobność spotkania pana de Lamare. Od niego dowiedzieliśmy się, że pani cierpiąca; więc nie chcieliśmy dłużej odwlekać przyjemności poznania i oto jesteśmy bezceremonialnie, po sąsiedzku. Jak pani widzi, konno. Zresztą miałam kiedyś przyjemność odwiedzin baronostwa, rodziców pani.
Mówiła z niezmierną swobodą, prostotą i dystynkcyą.
Janina była odrazu oczarowana i podbita.
— Oto przyjaciółka — pomyślała.
Hrabia Fourville natomiast robił wrażenie niedźwiedzia, wprowadzonego do salonu. Usiadłszy, położył kapelusz na stojącem obok krześle, przez chwilę nie wiedział, co począć z rękami, złożył je na kolanach, następnie na poręczy fotelu, a nakoniec splótł dłonie jak do modlitwy.
Nagle wszedł Julian.
Janina osłupiała, nie mogąc go wprost poznać. Ogolił się — był piękny, elegancki, czarujący, jak w okresie narzeczeństwa. Uścisnął kosmatą łapę hrabiego, budzącego się niejako na jego widok, i ucałował rękę hrabiny, której twarz z kości słoniowej lekko poróżowiała, a powieki zadrgały.
Zaczął mówić. Był ujmujący jak dawniej. Duże oczy, zwierciadła miłości, znów przybrały wyraz pieszczący, a włosy, przed chwilą jeszcze twarde i bez połysku, nagle pod szczotką i pachnącym olejkiem odzyskały swą miękką falistość.
W chwili pożegnania hrabina zwróciła się do niego:
— Kochany hrabio, czy nie przejechałbyś się pan konno we czwartek?
Gdy kłaniając się, szepnął: — Ależ z przyjemnością — ona ujęła rękę Janiny i głosem czułym, suggestywnym, uśmiechając się życzliwie, dodała:
— Och, skoro pani odzyska zdrowie, będziemy galopować w trójkę. To będzie cudowne — nieprawdaż?
Wdzięcznym ruchem podjęła tren swej amazonki, a za chwilę z lekkością ptaka usiadła na siodle, gdy mąż jej, złożywszy niezgrabny ukłon, prostopadle jak centaur okraczał swego ciężkiego normandzkiego konia.
Gdy zniknęli na zakręcie, Julian, widocznie zachwycony, wykrzyknął:
— Co za czarujący ludzie! O to znajomość, która się nam przyda.
Janina również zadowolona, nie zdając sobie sprawy dlaczego, odparła:
— Hrabina jest czarująca, czuję, że ją pokocham, ale mąż robi wrażenie bydlaka. Gdzie się z nimi poznałeś?
Wesoło zatarł ręce:
— Przypadkowo spotkałem ich u Briseville’ów. On wydaje się trochę nieokrzesanym. Zapalony myśliwiec — ale szlachcic, co się zowie.
Obiad upłynął niemal wesoło, jak gdyby tajne jakieś szczęście wstąpiło było w progi domu.
I nic się już nie zdarzyło aż do ostatnich dni lipca.
Pewnego wtorku wieczorem, gdy siedzieli pod wiązem koło drewnianego stołu, na którym stała karafka z wódką i dwa kieliszeczki, Janina wydała nagle krzyk i blednąc straszliwie, obiema rękami chwyciła się za brzuch. Ból nagły, ostry, przeszył ją raptownie i natychmiast minął.
Jednakowoż po upływie dziesięciu minut, zjawił się ból ponowny, mniej ostry, lecz dłużej trwający. Z trudem zdołała wrócić do domu, prawie niesiona przez ojca i męża. Krótka przestrzeń od wiązu do pokoju wydawała się jej nieskończenie długą; mimowoli wydawała głuche jęki, chciała usiąść, przystanąć, nie mogąc znieść przytłaczającego uczucia ciężaru brzucha.
Porodu spodziewano się dopiero we wrześniu; na wszelki jednak wypadek baron kazał zaprzęgnąć do bryczki i stary Szymon galopem pojechał po lekarza.
Przybył koło północy i na pierwszy rzut oka rozpoznał symptomy przedwczesnego porodu.
W łóżku bole nieco osłabły, lecz Janina, zdjęta trwogą okropną, czując rozpaczliwe zamieranie całej swej istoty, doznawała coś w rodzaju przeczucia, tajemniczego muśnięcia śmierci. Są chwile, gdy tchnienie jej czujemy tak blisko, ze mrozi nam serce.
W pokoju było pełno ludzi. Mateczka dyszała, omdlewając we fotelu. Baron, któremu ręce się trzęsły, biegał to tu, to tam, przynosił rozmaite rzeczy, wypytywał lekarza, tracił głowę. — Julian chodził wzdłuż i wszerz, poważny, lecz spokojny; a wdowa Dentu stała u stóp łóżka, z miną zastosowaną do okoliczności, z miną kobiety doświadczonej, którą nic nie dziwi. Pielęgniarka, akuszerka, czuwająca nad zmarłymi, pomagająca przyjściu na świat, słuchająca pierwszego krzyku noworodków, po raz pierwszy obmywająca ich ciało, zawijająca je w pierwszą bieliznę, a z takimsamym też spokojem odbierająca ostatnie słowo, ostatnie rzężenie, ostatni dreszcz odchodzących, następnie wkładająca im ostatnią szatę, zmywająca octem ich ciało zużyte, okrywająca je ostatniem prześcieradłem — doszła do obojętności niewzruszonej wobec wszystkich wypadków narodzin lub śmierci.
Kucharka Ludwina i ciotka Liza stały dyskretnie ukryte pod drzwiami, wiodącemi na korytarz.
A z ust chorej wydzierał się od czasu do czasu słaby jęk.
Przez dwie godziny można było przypuszczać, ze poród nie nastąpi jeszcze rychło; lecz pod wieczór znów wróciły gwałtowne bole i niebawem stały się wprost straszliwe.
A Janina, której krzyki wyrywały się wbrew woli przez zaciśnięte zęby, myślała ustawicznie o Rozalii, która wcale nie cierpiała, prawie nawet nie zajęczała, której dziecko, bękart, narodziło się lekko, bez męki.
W swej duszy biednej, udręczonej, bezustannie czyniła porównania, złorzecząc Bogu, którego uważała niegdyś za sprawiedliwego; oburzała się na niesprawiedliwość przeznaczeń i na kłamstwa zbrodnicze tych, co zalecają dobro i prawość.
Chwilami napięcie bolu dochodziło do tego stopnia, że zatracała wszelką świadomość. — Wszystkie jej siły, życie całe, świadomość, skupiły się w cierpieniu.
W chwilach uśmierzenia nie mogła oderwać oczu od Juliana; i ból inny, ból duszy tłoczył ją straszliwie na wspomnienie dnia, kiedy jej pokojówka upadła przy temsamem łóżku, z noworodkiem między nogami, z bratem tej istotki, która tak okrutnie rozrywa jej wnętrzności. Pamięcią jasną, najlżejszym niezamąconą cieniem, odtwarzała gesty, spojrzenia, słowa swego męża przed lezącą na podłodze dziewczyną; a oto w tej chwili czyta w nim, jak gdyby myśli jego wypisane były w jego ruchach — czyta w nim tęsamą nudę, tęsamą obojętność dla niej, jak dla tamtej, tęsamą beztroskę egoisty, zirytowanego faktem ojcostwa.
Wtem chwyciły ją konwulsye okropne, spazm tak szarpiący, ze sobie powiedziała:
— Umrę, umieram!
I bunt wściekły, potrzeba złorzeczenia napełniły jej duszę, nienawiść szalona do tego człowieka, który ją zgubił, i do dziecka nieznanego, przynoszącego jej śmierć.
Wyprężyła się wysiłkiem ostatecznym, pragnąc wyrzucić z siebie ten ciężar. Nagle wydało się jej, że cały jej brzuch raptownie się wypróżnił, a równocześnie ustąpiły bole.
Akuszerka i lekarz pochylali się nad nią, dotykali jej. Podnieśli coś, a w tejże chwili przeszył ją ten dźwięk zdławiony, jaki już raz słyszała; po chwili ów pisk bolesny, cichutkie kwilenie niemowlęcia przejęło jej duszę i serce i całe jej biedne, wyczerpane ciało; ruchem bezwiednym chciała wyciągnąć ramiona.
Zalała ją fala radości, poryw szczęścia nowego, rozkwitającego. — W jednej sekundzie uczuła się oswobodzoną, uciszoną, szczęśliwą, tak szczęśliwą, jak nią nie była nigdy. Serce jej i ciało odżyły — czuła się matką!
Chciała zobaczyć swe dziecko! Nie miało włosków, ni paznogci, przyszedłszy na świat zawcześnie; gdy jednak zobaczyła tę poruszającą się poczwarkę, gdy zobaczyła, jak otwiera usta, z których wydobywa się kwilenie, gdy dotknęła tego płodu poronionego, zmarszczonego, skrzywionego, żywego, uczuła w sercu zalew radości bezmiernej, zrozumiała, że jest ocaloną, zabezpieczoną przeciw wszelkiej rozpaczy, że oto ma coś do kochania i że poza tem niczego więcej nie potrzebuje.

Od tej chwili jedna ją tylko zajmowała myśl: o dziecku. — Stała się matką-fanatyczką, tem bardziej egzaltowaną, że została zawiedzioną w miłości, oszukaną w swych nadziejach. — Kołyska musiała stać przy jej łóżku, a później, gdy mogła opuścić łóżko, całe dnie spędzała przy oknie, kołysząc lekkie zawiniątko.
Była zazdrosna o mamkę; a gdy maleństwo spragnione, wyciągało rączki ku grubej piersi o błękitnawych żyłach i żarłocznemi wargami chwytało guzek ciała brunatnego, pomarszczonego, patrzyła na spokojną, zdrową wieśniaczkę drżąca i pobladła, pragnąc jej wyrwać synka, obić, paznogciami poszarpać tę pierś, z której pił tak chciwie.
Później zapragnęła haftować własnoręcznie rozmaite stroiki dla niego, ubierać go z wyszukaną elegancyą. Otulała go obłokiem koronek, wymyślała najwspanialsze czepeczki. O niczem innem nie mówiła; przerywała rozmowę, by kazać podziwiać to pieluszki, to podbródki, lub wstążki nadzwyczajnie wyszyte i nie zważając, że inni mówią, wpadała w zachwyt nad szmatkami bielizny, które sama szyła; obracała je w podniesionej ręce, by lepiej pokazać i pytała:
— Jak myślicie, czy mu w tem będzie ładnie?
Baron i mateczka uśmiechali się z tego namiętnego przywiązania, lecz Julian, któremu to przeszkadzało w uregulowanym trybie życia, czując się uszczuplonym w swej wszechwładzy przez przybycie tego wrzaskliwego tyrana, bezwiednie zazdrosny o tę kruszynę ludzką, zabierającą mu jego miejsce w domu, powtarzał ustawicznie, zniecierpliwiony i zły: i — Toż ona nudna z tym dzieciakiem!
Wkrótce pozwoliła się do tego stopnia opętać tej miłości, że całemi nocami wysiadywała przy kołysce, by patrzeć na śpiącego synka. — Ponieważ to namiętne, chorobliwe wpatrywanie się w dziecko straszliwie ją wyczerpywało, nie pozwalając na żaden wypoczynek, rychło opadła z sił, schudła i zaczęła kaszleć, wobec czego lekarz polecił ją rozłączyć ze synem.
Gniewała się, płakała, błagała, lecz wszystko to na nic się nie przydało. Co wieczór przenoszono dziecko do pokoju mamki, i co noc matka wstawała, biegła boso do drzwi, przykładała ucho do otworu zamku, nadsłuchując, czy śpi spokojnie, czy się nie budzi i czegoś nie potrzebuje.
Pewnej nocy przydybał ją tak Julian, wracając późno z obiadu u Fourville’ów; odtąd zamykano ją na klucz w jej pokoju, by w ten sposób zmusić ją do spoczynku.
Chrzciny odbyły się z końcem sierpnia. Baron był ojcem chrzestnym, a ciotka Liza chrzestną matką. Dziecku nadano trzy imiona: Piotra-Szymona-Pawła; nazywać go miano Pawełkiem.
W pierwszych dniach września ciotka Liza cicho wyjechała, a jej nieobecność pozostała taksamo niezauważona, jak obecność.
Pewnego wieczora po obiedzie zjawił się proboszcz. Miał minę zakłopotaną, jak gdyby się nosił z jakąś tajemnicą, i po szeregu zbytecznych błahostek zwrócił się do baronowej i męża, by mu udzielili paru chwil rozmowy poufnej.
Wszyscy troje powolnym krokiem przeszli aż do końca długiej alei, żywo coś rozmawiając, gdy Julian, zostawszy sam z Janiną, dziwił się, niepokoił, irytował tą tajemnicą.
Żegnającemu się księdzu zaproponował, że go odprowadzi i niebawem zniknęli obydwaj w kierunku kościoła, gdzie dzwoniono właśnie na Anioł Pański.
Chłodno było na dworze, prawie zimno, więc wnet wrócono do salonu. Wszyscy zdrzemnęli się trochę, gdy Julian wpadł gwałtownie, czerwony, z miną oburzoną.
Już od drzwi, nie zważając na obecność Janiny, krzyknął do swych teściów:
— Wyście chyba poszaleli, u licha! Dwadzieścia tysięcy franków wyrzucać dla takiej dziewki!
Nikt nie odpowiadał — tak bezmiernem było ich zdumienie.
Więc rycząc wprost z gniewu, począł znowu:
— Jeszcze nikt do tego stopnia nie zgłupiał; chyba, że nam nie chcecie zostawić ani halerza!
Wtedy baron, odzyskawszy równowagą, próbował go przywieść do opamiętania:
— Cicho! Nie zapominaj, że mówisz w obecności swej żony.
Ale tam ten, tupiąc z wściekłości, krzyczał:
— Dużo sobie z tego robię; zresztą ona dobrze wie o tem. Przytem chodzi o kradzież, z uszczerbkiem dla niej.
Janina zdumiona, patrzyła, nie rozumiejąc.
Wyjąkała:
— Co to jest?
Wtedy Julian zwrócił się do niej, biorąc ją za świadka, jako wspólniczkę taksamo poszkodowaną w spadku oczekiwanym. Tonem porywczym opowiedział jej o spisku, dotyczącym wydania za mąż Rozalii i o darowaniu folwarku Barville, wartości co najmniej dwudziestu tysięcy franków.
Powtarzał:
— Ależ rodzice twoi zwaryowali, moja droga, najzupełniej zwaryowali! Dwadzieścia tysięcy franków! dwadzieścia tysięcy franków! Stracili głowy! Dwadzieścia tysięcy franków dla bękarta!
Janina słuchała bez wzruszenia i bez gniewu, dziwiąc się sama swej spokojnej obojętności wobec wszystkiego, cokolwiek nie dotyczyło jej dziecka.
Baron dusił się z gniewu, nie mogąc znaleść odpowiedzi.
Nakoniec wybuchnął i tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Zastanów się nad swemi słowami, tego ostatecznie za dużo! Czyjaż to wina, ze trzeba tę dziewczynę wyposażyć? A dziecko czyje? — Chciałbyś ją teraz rzucić!
Julian, zdumiony gwałtownością barona, wpatrywał się w niego nieruchomo.
Po chwili rzekł tonem bardziej umiarkowanym:
— Wystarczyłoby jednak w zupełności tysiąc pięćset franków. Wszystkie mają dzieci przed zamążpójściem. A zupełnie chyba jedno, czy z tym, czy z owym. Zamiast darować folwark wartości dwudziestu tysięcy franków, co pomijając nasz uszczerbek, znaczy wybębnić sprawę przed całym światem, należało co najmniej mieć wzgląd na nasze nazwisko i pozycyę.
Mówił głosem surowym człowieka, przekonanego o swej słuszności i logice rozumowania.
Baron, zmieszany tą jego niespodziewaną argumentacyą, stał z rozwartemi ustami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
A Julian, czując swą przewagę, zakonkludował:
— Na szczęście, nic się jeszcze nie stało; znam chłopca, mającego się z nią ożenić; to porządny człowiek, z którym będzie się można ułożyć. Ja to biorę na siebie.
To rzekłszy, wyszedł, obawiając się zapewne przedłużenia rozmowy, szczęśliwy z ogólnego milczenia, które uważał za znak zgody.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, baron, nie posiadając się ze zdumienia, trzęsąc się cały, wykrzyknął:
— Och, tego już za wiele, tego za wiele!
Ale Janina, podniósłszy oczy na osłupiałą twarz ojca, zaczęła się nagle śmiać, swym jasnym śmiechem z dawnych czasów, gdy uczestniczyła w urządzeniu jakiegoś figla.
I raz po raz powtarzała:
— Ojczulku, ojczulku, czyś słyszał, jak on to wymawiał: Dwadzieścia tysięcy franków?
A mateczka, równie skora do śmiechu, jak do łez, na wspomnienie rozwścieczonej twarzy zięcia, jego wykrzyków oburzenia i gwałtownego protestu przeciw darowaniu uwiedzionej przez niego dziewczynie majątku, nie należącego do niego — szczęśliwa przytem dobrym humorem Janiny, trzęsła się od dychawicznego śmiechu, aż łzy jej nabiegały do oczu.
Wtedy baron, ulegając zaraźliwej wesołości, również wybuchnął śmiechem i wszyscy troje bawili się, jak za dawnych dobrych czasów, wprost pokładając się od śmiechu.
Gdy się trochę uspokoili, Janina zauważyła:
— To dziwne, jak mnie to nic nie obchodzi. Uważam go teraz za człowieka obcego. Nie mogę uwierzyć, ze jestem jego żoną. Widzicie że bawię się jego... jego... brakiem delikatności...
I nie wiedząc czemu uściskali się, uśmiechnięci jeszcze i rozczuleni.
W dwa dni później, po śniadaniu, gdy Julian wyjechał właśnie konno, jakiś rosły mężczyzna, mogący liczyć dwadzieścia dwa do dwudziestu pięciu lat, w błękitnej, nowiutkiej bluzie w sztywne fałdy, o rękawach szerokich, zapiętych u przegubu ręki, z ponurą miną przeskoczył baryerę, jak gdyby tam był przyczajony od rana, prześlizgnął się wzdłuż rowu Couillar’dów, okrążył zamek i skradającym się krokiem podchodził do barona i obydwu pań, siedzących jak zwykle pod wiązem.
Zdjął kaszkiet, kłaniając się co parę kroków, z miną mocno zakłopotaną.
Gdy zbliżył się już o tyle, by go słyszano, wymamrotał:
— Sługa uniżony pana barona, pani baronowej i towarzystwa.
Gdy tamci milczeli, dodał:
— Bo to ja jestem Dezydery Lecoq.
Nazwisko to nie było jednak żadnem wyjaśnieniem, więc baron spytał:
— A czego ty chcesz?
Widząc konieczność wyłuszczenia swej sprawy, zmieszał się do reszty. Spuszczając oczy i podnosząc je naprzemian od czapki, którą miętosił w ręku, na szczyt dachu pałacowego, jąkał:
— Bo to wedle tego interesu, co mi wspomniał ksiądz proboszcz...
Zamilkł znów z obawy powiedzenia za wiele i popsucia sprawy.
Baron nie rozumiejąc, spytał:
— O jaki to interes chodzi? Bo ja nic nie wiem.
Wtedy zniżając głos, tamten oświadczył:
— No, rozchodzi się niby o tę pokojówkę... Rozalię...
Janina domyśliwszy się, wstała i z dzieckiem na ręku odeszła.
A baron rzekł:
— Zbliż się — poczem wskazał krzesło, na którem dopiero co siedziała córka.
Wieśniak usiadł natychmiast, mrucząc:
— Pan baron bardzo łaskawy.
I czekał, jak gdyby nie miał już nic do powiedzenia.
— Po długiej chwili milczenia zdecydował się nakoniec i wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, rzekł:
— Ładną mamy pogodę. Nie bardzo się tam przyda, bo wszystko już zebrane.
I zamilkł ponownie.
Baron zniecierpliwiony, odrazu przystąpił do rzeczy, mówiąc tonem suchym:
— Więc to ty się żenisz z Rozalią.
Chłop zmieszał się odrazu, gdyż taka obcesowość nie odpowiadała jego podstępnej ostrożności normandzkiej.
Więc tonem żywszym, z odcieniem nieufności, odparł:
— To zależy; może tak, a może i nie, to zależy.
Ale baron, rozdrażniony tymi wykrętami, krzyknął:
— Do licha! odpowiadaj mi jasno! W tej sprawie przychodzisz, czy nie? Bierzesz ją, czy nie bierzesz?
Wieśniak zakłopotany, nie podnosząc oczu od swych butów, rzekł:
— Jeśli będzie tak, jak mówi ksiądz proboszcz, to ją wezmę, a jeśli tak, jak pan Julian, to jej nie chcę.
— A cóż ci to powiedział pan Julian?
— Ano, pan Julian mi powiedział, że dostanę półtora tysiąca franków, a ksiądz proboszcz mówił, że dwadzieścia tysięcy; no to za dwadzieścia tysięcy, to się niby godzę, ale za półtora, to zaś nie.
Baronowa wygodnie ulokowana w swym fotelu, na widok trwożnej niepewności wieśniaka, wybuchała raz po raz krótkim, urywanym śmiechem.
Chłop spojrzał na nią z podełba, okiem niezadowolonem, nie rozumiejąc tej wesołości, i czekał.
Baron, zirytowany tym targiem, przerwał krótko:
— Powiedziałem księdzu proboszczowi, ze dostaniesz folwark Barville na dożywocie, a potem zostanie dla dziecka. Folwark wart dwadzieścia tysięcy. Com powiedział, tego nie cofam. Więc tak, czy nie?
Chłop uśmiechnął się z miną pokorną i zadowoloną, odrazu wpadając w gadatliwość:
— Och, skoro tak, to nie odmawiam. O to mi się jeno rozchodziło. — Jak mi powiedział ksiądz proboszcz, to zgodziłem się odrazu; chciałem też zadowolnić pana barona, bo wiedziałem, że mi to wynagrodzi. Bo to przecie tak między ludźmi, jak jeden drugiemu wygodzi, to i potem się nie zapomina. Ale potem przyszedł pan Julian i znowu się nazywało, że półtora tysiąca. Tak sobie rzekłem: trza się dowiedzieć, no i przyszedłem. To nie o to, żebym nie wierzył, tylko że lepiej zawżdy mieć pewność. Między przyjaciółmi, ale ścisły rachunek. Prawda, panie baronie?...
Chcąc powstrzymać ten potok wymowy, baron spytał:
— A kiedy ślub?
Chłop raptownie spokorniał, pełen zakłopotania.
Nakoniec wybąkał wahająco:
— Bo możeby przedtem spisać małą umowę?...
Baron wybuchnął:
— Do kaduka! przecież dostaniesz ślubną intercyzę. To najlepsza umowa.
Ale chłop się upierał:
— No, ale tymczasem nie zawadziłoby spisać umowy.
Baron wstał, chcąc raz zakończyć.
— Odpowiadaj: tak, czy nie, i to natychmiast. Jeśli nie chcesz, znajdę innego kandydata.
Obawa przed współzawodnikiem odjęła chytremu normandczykowi wszelkie zastanowienie. Zgodził się, wyciągnął rękę jak po zakupnie krowy i rzekł:
— No, niech pan baron uderzy. Gałgan, kto nie dotrzymuje.
Baron uderzył, poczem zawołał:
— Ludwino!
Kucharka wysunęła głowę przez okno kuchenne.
— Proszę przynieść butelkę wina!
Trącono się kieliszkami, celem ostatecznego ubicia sprawy.
I wieśniak odszedł krokiem żwawszym, niż przyszedł.
O wizycie tej wcale nie wspomniano Julianowi. Intercyzę ślubną sporządzono potajemnie, a po ogłoszeniu zapowiedzi, pewnego poniedziałku odbył się ślub.
Za nowożeńcami jedna z sąsiadek niosła do kościoła niemowlę, jako niezawodną rękojmię szczęścia. I nikt się we wsi nie dziwił; zazdrościli tylko Dezyderemu Lecoq. — W czepku się urodził — mówili ze złośliwym uśmiechem, wolnym jednak od oburzenia.
Julian urządził straszną scenę, która skróciła pobyt teściów w Peuples. Janina żegnała ich bez zbytniego smutku, gdyż Pawełek stał się dla niej niewyczerpanem źródłem szczęścia.

Koniec tomu I.


I.

Wobec tego, że Janina całkowicie już wyzdrowiała po połogu, postanowiono oddać wizytą w Fourville i przedstawić się u markiza de Couteliér.
Julian zakupił był na licytacyi nowy kabryolet na jednego konia, by mogli wyjeżdżać dwa razy miesięcznie.
Zaprzężono tedy do owego kabryoletu w pewien pogodny dzień grudniowy i po dwugodzinnej jeździe wzdłuż równin normandzkich, wjechali w dolinkę z obydwu stron zalesioną, a w pośrodku uprawną.
Za obszarami pól, obsianych na zimę, zaczęły się łąki, a po łąkach bagnisko pełne wysokiej trzciny, suchej o tej porze roku, której długie liście szeleściły, czyniąc wrażenie żółtych wstążek.
Nagle u zakrętu doliny wyłonił się zamek de la Orilette, z jednej strony dotykając leśnej pochyłości, z drugiej, całą ścianą zanurzony w ogromnym stawie, od którego w linii prostej biegł las strzelistych jodeł, bramujących przeciwległy stok doliny.
Musieli przebyć stary most zwodzony, następnie obszerny portal w stylu Ludwika XIII, by się dostać na podwórze, okalające elegancką siedzibę z tej samej epoki, wykładaną cegłami i najeżoną wieżyczkami z łupku.
Julian pokazywał i tłómaczył Janinie wszystkie części i szczegóły zamku, jako doskonale ze wszystkiem obeznany. Czynił niejako honory domu, zachwycając się jego pięknością:
— Spójrz tylko na portal! Coś wspaniałego, nieprawdaż? Druga fasada zanurzona w stawie, a pomostem iście królewskim schodzi się do wody; do stopni przymocowane cztery łodzie, dwie dla hrabiego a dwie dla hrabiny. Po prawej stronie, poniżej, gdzie widzisz firankę z topoli, kończy się staw a zaczyna rzeka, dochodząca aż do Fécamp. Pełno tu zwierzyny dokoła. Hrabia przepada za polowaniem. Oto, co się nazywa rezydencyą wielkopańską.
Podwoje zamku się rozwarły i ukazała się blada hrabina, idąca naprzeciw gości, uśmiechnięta, w sukni powłóczystej, jak dawna kasztelanka. Wyglądała istotnie na piękną panią Jeziora, urodzoną dla tej siedziby hrabiowskiej.
Z salonu o ośmiu oknach, cztery wychodziły na staw i ciemny bór sosnowy, okrywający cały pagórek przeciwległy.
Zieleń rzucając tony ciemne na staw, nadawała mu wygląd ponury, dziki, wywołując złudzenie głębi bezdennej; a gdy wiatr dął, jęki drzew zdawały się być głosami bagniska.
Hrabina ujęła obydwie ręce Janiny, jak gdyby się z nią przyjaźniła od lat dziecinnych, następnie usadowiła ją i sama usiadła koło niej na niskiem krzesełku, a Julian, w którym cała zapomniana elegancya zmartwychwstała w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, prowadził rozmowę, uśmiechał się, nad wyraz miły i uprzejmy.
Hrabina rozmawiała z nim o wspólnych spacerach konno. Podrwiwała trochę z jego sposobu dosiadania konia, nazywając go rycerzem „Niezgrabą“, a on odpowiadał równie wesoło, mianując ją „królową Amazonką“. Wystrzał tuż pod oknami wydarł Janinie krótki okrzyk. To hrabia zastrzelił cyrankę.
Żona przyzwała go natychmiast. Dał się słyszeć stuk wioseł, uderzenie łódki o kamień i oto ukazał się on sam, olbrzymi w wysokich butach, a za nim dwa mokre psy, rudawe jak on, które ułożyły się na dywanie przed drzwiami.
Był jakiś swobodniejszy we własnem mieszkaniu, zachwycony przybyciem gości. Kazał dorzucić drew na kominek, podać madeirę z biszkoptami; a nagle wykrzyknął:
— Ależ państwo zostaną u nas na obiedzie, koniecznie!
Janina, której ani na chwilą nie opuszczała myśl o dziecku, odmówiła; hrabia nalegał, a gdy ona nie dawała się skłonić, Julian uczynił nagle gest zniecierpliwienia. Z obawy wywołania znów jego złego humoru i kłótni, przyjęła zaproszenie, pomimo że ani na chwile nie przestawała ją trapić myśl, że nazajutrz dopiero zobaczy Pawełka.
Popołudnie upłynęło cudownie. Naprzód ruszono do źródeł. Wytryskały u stóp omszonej skały, z przejrzystego basenu, ciągle wzburzonego, jakby od kipiącej wody; następnie odbyli przejażdżkę łodzią, prawdziwemi drogami, wyciętemi wśród lasu suchej trzciny. Wiosłował hrabia, siedząc pomiędzy dwoma węszącymi psami, a każdy ruch wioseł podnosił dużą łódź, rzucając ją naprzód. Janina maczała chwilami rękę w zimnej wodzie, a lodowaty chłód, biegnący od kończyn palców aż do serca, sprawiał jej przyjemność. W głębi łodzi Julian i hrabina, otuleni szalami, uśmiechali się tym nieschodzącym uśmiechem ludzi, którym niczego nie brak do szczęścia.
Wieczór nadchodził, niosąc przeciągłe lodowe powiewy, podmuchy Północy, wstrząsające schłem sitowiem. Słońce utonęło za jodłami, a niebo czerwone, pomarszczone dziwacznemi szkarłatnemi chmurkami, mroziło samym już widokiem.
Wrócili do przestronnego salonu, gdzie na kominku fantastyczne buchały płomienie. Uczucie ciepła i przyjemności przejęło ich odrazu błogą radością. Hrabia podniecony porwał żonę w swe ramiona atlety, i podniósłszy ją do ust jak dziecko, wycisnął na obydwu jej policzkach dwa mocne pocałunki człowieka zadowolonego.
Janina patrzyła z uśmiechem na tego dobrodusznego olbrzyma, któremu same już wąsy nadawały wygląd jakiegoś wilkołaka i myślała: Jak to się można mylić, zawsze i wszędzie. I bezwiednie prawie przeniósłszy wzrok na Juliana, ujrzała go w obramieniu drzwi, straszliwie bladego, z oczyma utkwionemi w gospodarzu. Zaniepokojona podeszła do męża i głosem przyciszonym spytała:
— Czyś chory? Co ci jest?
Tonem gniewnym odparł:
— Nic, daj mi pokój. Trochę przemarzłem.
Gdy przeszli do jadalni, hrabia poprosił o pozwolenie wpuszczenia psów; rychło tez weszły i przysiadły na zadach, po prawej i lewej stronie swego pana. Co chwila podawał im jakiś kęs, gładząc ich długie, jedwabiste uszy, A zwierzęta wyciągały głowy, machały ogonami, drżąc z zadowolenia.
Po obiedzie, gdy Julian i Janina sposobili się do odjazdu, pan de Fourville jeszcze ich zatrzymał, by zobaczyli połów ryb przy pochodniach.
Ustawił tedy gości i żonę na pomoście, z którego po schodkach zstępowało się do stawu; sam zaś wsiadł do łodzi ze służącym, niosącym sieć i zapaloną pochodnię.
Pochodnia zapalała na wodzie smugi ognia, ruchliwe i dziwaczne, rzucała tańczące błyski na zeschłe sitowie, prześwietlała olbrzymią firankę jodeł. I nagle, gdy łódź zawróciła w kierunku odwrotnym, cień olbrzymi, fantastyczny, cień człowieka wyłonił się na oświetlonym skraju lasu. Głowa jego przewyższała drzewa, gubiąc się w niebiosach, gdy nogi nurzały się w stawie. Następnie przeogromna ta istota podniosła ręce, jak gdyby pragnęła zgarnąć z nieba gwiazdy. Nagle wyprostowały się te ramiona olbrzymie, opadły, a równocześnie dał się słyszeć lekki szum wody poruszonej.
Gdy łódź okrążała jeszcze powoli brzeg stawu, widmo ogromne zdawało się pędzić wzdłuż lasu, oświetlonego migotliwym blaskiem pochodni; następnie zniknęło gdzieś na niewidzialnym horyzoncie, znów się wyłoniło, nie tak już ogromne, lecz wyraźniejsze, dziwaczne swe ruchy odbijając na fasadzie zamku.
A gruby głos hrabiego zagrzmiał:
— Gilberto, mam ich ośm!
Wiosła uderzyły o falę. Cień ogromny widniał teraz na ścianie w pozycyi stojącej, nieruchomy, zmniejszając się jednak stopniowo co do wzrostu i tuszy; głowa zdawała się coraz to zniżać, ciało chudnąć, a gdy hrabia wchodził na schody pomostu, a za nim lokaj z pochodnią, cień przybrał kształty jego osoby, odbijając wiernie wszystkie jego ruchy.
W sieci miał ośm dużych pluskających się ryb.
Gdy Janina i Julian wracali do domu, otuleni w płaszcze i okrycia, Janina prawie mimowiednie zauważyła:
— Co za miły człowiek ten olbrzym!
A Julian powożąc, odparł:
— Tak, tylko że wobec obcych nie zawsze zważa na formy.
W tydzień później pojechali do Coutelièrów, uchodzących za najpierwszą rodzinę całej prowincyi. Siedziba ich Reminal dotykała mieściny Cany. Zamek nowy, z czasów Ludwika XIV. ukryty był we wspaniałym parku, obwiedzionym murami. Z tej wyniosłości widać było ruiny starego zamku. Lokaje w liberyi wprowadzili przybyłych do ogromnej, imponująco urządzonej komnaty. W pośrodku wznosił się rodzaj kolumny z olbrzymią czarą z fabryki sewrskiej, a na cokole, list własnoręcznie pisany przez króla, zabezpieczony tarczą kryształową, którym prosił markiza Leopolda-Hervégo-Józefa de Varneville, de Rollebose de Coutelier, by przyjął ten dar od monarchy.
Janina i Julian oglądali ów podarek królewski, gdy weszli markizostwo. Ona była upudrowana, miła z obowiązku, a zmanierowana, by się wydać przystępną. On, mężczyzna rosły o włosach białych, zjeżonych, gestami, głosem, całem zachowaniem przejawiał wyniosłość, majiącą mówić o jego wielkości.
Byli to ludzie pełni etykiety, których umysł, uczucie i mowa zdawały się stale wspinać na szczudła.
Mówili sami, nie słuchając odpowiedzi, uśmiechali się z wyrazem obojętności, zdawali się spełniać obowiązek, nałożony im przez ich stanowisko, przyjmując uprzejmie drobną szlachtę okoliczną.
Janina i Julian sparaliżowani, starali się podobać, nie wiedząc, czy mają jeszcze zostać, nie umiejąc się cofnąć: lecz markiza sama zakończyła wizytę, w sposób naturalny, prosty, w pewnym punkcie przerywając rozmowę, niby uprzejma królowa, żegnająca swych gości.
Wracając do domu, Julian rzekł:
— Jeśli sobie życzysz, to możemy już zakończyć nasze wizyty; mnie bo wystarczają Fourvillowie. A Janina była tego samego zdania.
Grudzień wlókł się powoli, ten miesiąc czarny, dziura posępna w pośrodku roku. Rozpoczęło się znów życie wśród zamkniętych ścian domu, jak zimy ubiegłej. Janina się jednak nie nudziła, ciągle zajęta Pawełkiem, na którego Julian spoglądał z boku, okiem niespokojnem i niezadowolonem.
Nieraz trzymając go na ręku i pieszcząc z szaloną czułością matki, podsuwała go Julianowi:
— No, pocałujże go; możnaby sądzić, że go nie kochasz.
Z wyrazem niesmaku dotykał lekko gładkiego czoła chłopczyka, pochylając się nad nim łukowo, by przypadkiem nie dotknąć skurczonych, poruszających się rączek. I szybko wychodził z pokoju, jakby party wstrętem.
Od czasu do czasu przybywali na obiad mer, doktor i proboszcz; to znów Fourvillowie, z którymi coraz to bliższy nawiązywał się stosunek.
Hrabia zdawał się ubóstwiać Pawełka. Przez cały czas wizyty, a często przez całe popołudnie, trzymał go na kolanach. Swemi ogromnemi rękoma olbrzyma dotykał go niezmiernie delikatnie, końcami długich wąsów łaskotał go w nosek i całował długo, namiętnie, jak zwykły całować matki. Stale cierpiał z powodu bezdzietności swego małżeństwa.
Marzec nastał pogodny, suchy i prawie łagodny. Hrabina Gilberta zaczęła znów mówić o spacerach konno, które mieli teraz odbywać we czwórkę. Janina trochę już znużona długimi wieczorami, długiemi nocami, długimi dniami jednostajnymi, monotonnymi, szczęśliwa była z tego projektu, i przez cały tydzień bawiła się przygotowywaniem amazonki.
I rozpoczęły się wycieczki. Jechali zawsze parami, hrabina z Julianem pierwsi, o sto kroków za nimi hrabia z Janiną. Rozmawiali z sobą spokojnie, po przyjacielsku, bo istotnie się zaprzyjaźnili, w bliźszem zetknięciu swych dusz prawych i prostych, pierwsza zaś para mówiła czasem cicho, nieraz wybuchali śmiechem donośnym, nagle zamieniali z sobą spojrzenia, jak gdyby oczy ich miały sobie do powiedzenia rzeczy, o których usta milczały; to znów puszczali się galopem, parci pragnieniem ucieczki, odejścia daleko, bardzo daleko.
Później Gilberta zdawała się wpadać w rozdrażnienie. Jej głos podniesiony dobiegał uszu powolniejszej pary jeźdźców.
A hrabia uśmiechał się, mówiąc:
— Moja żona wstaje czasem z łóżka lewą nogą.
Pewnego wieczora, gdy wracając z przechadzki, hrabina drażniła swą klacz, podcinając ją, to znów hamując nagłem ściągnięciem uzdeczki, kilkakrotnie dał się słyszeć głos Juliana:
— Proszę uważać, proszę uważać, bo panią uniesie.
Odparła
— Tem gorzej; to pana nie obchodzi! — tonem tak dobitnym i twardym, ze słowa jej wyraźnie dźwięczały skroś pola, jak gdyby zawieszone w powietrzu.
Koń stawał dęba, wierzgał, pienił się. Nagle hrabia, zaniepokojony, całą siłą swych potężnych płuc krzyknął:
— Gilberto, uważaj-że!
Wtedy ona jakby na przekór, w przystępie rozdrażnienia kobiecego, na które niema środka, szpicrutą brutalnie uderzyła konia między uszy, a klacz rozwścieczona stanęła dęba, poczem skokiem potężnym rzuciła się naprzód, w największym pędzie mknąc równiną.
Galopem przebiegła łąkę, rzuciła się na pola uprawne, uderzeniem kopyt unosząc, niby kurz, ziemię wilgotną, tłustą, mknąc z taką szybkością, że z trudnością można było rozróżnić wierzchowca i amazonkę.
Julian osłupiały przystanął, wołając rozpaczliwie:
— Pani hrabino, pani hrabino!
Hrabia wydał rodzaj pomruku i pochyliwszy się nad karkiem swego ciężkiego konia, rzucił go naprzód pchnięciem całego swego korpusu; a kierował nim tak zręcznie, podniecając, drażniąc, przynaglając głosem, ruchem, ostrogą, że ogromny jeździec zdawał się nieść ciężkie zwierzę między swemi udami, unosić je, jakby miał się wzbić w powietrze.
Pędzili tak z szybkością niepojętą, pomykając ciągle naprzód, a Janina patrzyła na te dwie sylwetki męża i żony, uciekające, malejące, zacierające się, znikające, jak dwa ptaki lecące za sobą, gubiące się, przepadające na nieboskłonie.
Wtedy Julian zbliżył się wolnym trapem i głosem rozwścieczonym mruknął:
— Ona dziś oszalała!
I oboje ruszyli za przyjaciółmi, galopującymi teraz falistą doliną.
Po kwadransie ujrzeli ich zawracających i rychło się do nich przyłączyli.
Hrabia czerwony, potem zlany, uśmiechnięty, zadowolony, tryumfujący, w niepokonalnej dłoni dzierżył uzdeczkę dygocącego konia żony. Ona blada, z twarzą bolesną, skurczoną, jedną ręką wsparła się na ramieniu męża, jakby miała zemdleć.
Tego dnia Janina zrozumiała, że hrabia szalenie kocha żonę.
W ciągu następnego miesiąca hrabina była wesoła, jak nigdy przedtem. Częściej przyjeżdżała do Peuples, ciągle się śmiała, całując Janinę w porywach czułości. Jak gdyby tajemnicze jakieś upojenie spłynęło na jej życie. Mąż, równie szczęśliwy, nie odrywał od niej oczu, co chwila starając się dotknąć jej ręki, czy sukni, jeszcze bardziej w niej rozkochany.
Jednego wieczora rzekł do Janiny:
— Teraz jesteśmy w pełni szczęścia. Gilberta nie była nigdy taka miła. Nie miewa już złych humorów, ani wybuchów gniewu. Czuję, że mnie kocha, a przedtem nie byłem tego pewny.
I Julian wydawał się zmienionym, weselszym, mniej drażliwym, jak gdyby przyjaźń dwóch rodzin wniosła była do obydwu domów spokój i radość.
Wiosna była niezwykle wczesna i upalna.
Od łagodnych poranków aż do pogodnych, ciepłych wieczorów, słońce pobudzało do kiełkowania całą powierzchnię ziemi. Dokonywał się szybki, bujny rozwój, niepowstrzymany pęd soków żywotnych, potężne odradzanie się natury, jakiego można być świadkiem w pewne lata uprzywilejowane, każące wierzyć w odmładzanie się świata.
Janina czuła się dziwnie oszołomioną tą ogólną fermentacyą życia. Na widok kwiatuszka wśród trawy doznawała nagłego wzruszenia, poddawała się rozkosznej melancholii, długie godziny spędzając w miękkiem rozmarzeniu.
To znów nawiedzały ją wspomnienia czułe pierwszych czasów jej miłości; nie jakoby w sercu jej odradzało się przywiązanie do Juliana, gdyż to się skończyło, skończyło raz na zawsze; tylko że ciało jej, pieszczone ciepłymi podmuchami, pojone zapachami wiosny, ulegało jakiemuś oszołomieniu, jakby odpowiadając na tajemniczy, słodki zew natury.
Lubiła przebywać sama, wystawiać się na promienie słońca, gdy całą jej istotę wypełniały wrażenia nieuchwytne, pogodne, nie budzące żadnych myśli.
Pewnego ranka, gdy była jeszcze pogrążona w drzemce, przeszyła ją nagle wizya, wizya raptowna tego otworu przesłonecznionego wśród ciemnego listkowia, w gaiku koło d’Etretat. — Tam po raz pierwszy uczuła dreszcz, przebiegający jej ciało w pobliżu młodego człowieka, którego wówczas kochała; tu, po raz pierwszy wyszeptał jej trwożne pragnienie swego serca; tu się jej też zdawało, że nagle dotknęła promiennej przyszłości, pieszczonej w jej nadziejach.
I oto zapragnęła ujrzeć znów ten lasek, odbyć do niego pielgrzymkę sentymentalną, przesądną, jak gdyby powrót do tego miejsca mógł coś zmienić w biegu jej życia.
Julian wyjechał już wczesnym rankiem, nie mówiąc dokąd. Kazała więc osiodłać małego siwka od Martinów, na którym teraz czasem jeździła, i wyjechała.
Był jeden z tych dni spokojnych, kiedy najlżejszy nawet podmuch nie porusza żadnej trawki, ni listka; wszystko wydaje się znieruchomiałem po wiek wieków, jak gdyby wiatr był umarł. Rzekłbyś, że nawet owady gdzieś zniknęły.
Spokój żarny, wszechmożny, niepostrzeżenie spływał ze słońca złotawym obłoczkiem; a Janina, kołysana wolnym stępem swego konika, czuła się całkiem szczęśliwą. Od czasu do czasu podnosiła oczy, by spojrzeć na białą chmurkę, co niby kłębek bawełny, lub strzępek oparu, zgubiona, zapomniana, odosobniona, zawisła sama wśród błękitu.
Skierowała się w dolinę, biegnącą aż do morza, zamkniętą łukami skał, zwanych bramą d’Etretat i powoli dojechała do lasku. Powódź światła zalewała wątłą jeszcze zieleń. Rozgiąć dała się za owem miejscem, nie mogąc go odnaleść w labiryncie wąskich ścieżyn.
Nagle, przecinając długą aleję, u samego jej wylotu dostrzegła dwa osiodłane konie, przywiązane do drzewa, i zaraz je poznała: były to wierzchowce Gilberty i Juliana. Samotność zaczynała jej ciążyć; ucieszyło ją tedy to spotkanie niespodziane i podcięła konika, by przyspieszył biegu.
Dojechawszy do dwóch koni cierpliwie czekających, jakby przyzwyczajonych do długich postojów, zaczęła wołać. Nikt jej nie odpowiedział.
Rękawiczka kobieca i dwie szpicruty leżały porzucone na zdeptanym trawniku. Więc siedzieli tu, następnie się oddalili, zostawiwszy konie.
Czekała kwadrans, dwadzieścia minut, zdumiona, nie rozumiejąc, co mogą robić tak długo.
Zsiadła z konia, oparła się o pień drzewa i tak trwała nieruchoma, a dwa ptaszki, nie widząc jej, trzepotały się w trawie, tuż koło niej. Jeden z nich podlatywał raz po raz, okrążał drugiego, tłukł skrzydełkami, kiwał główką, ćwierkając; i nagle się sparzyły.
Janina się zdumiała, jakby na widok rzeczy całkiem nieznanej; po chwili sobie przypomniałła: — Ach, prawda, przecież to wiosna — i równocześnie nasunęła się jej inna myśl, podejrzenie. Znów przeniosła wzrok na rękawiczkę, szpicruty i konie czekające; i nagle skoczyła na siodło z nieprzezwyciężonem pragnieniem ucieczki.
Galopem wracała do Peuples. Umysł jej pracował, rozumował, łączył fakty, przypominał szczegóły. Jak mogła nie domyślić się wcześniej? Jak mogła była nic nie widzieć? Nie zauważyć tak częstej nieobecności Juliana, dawnej jego dbałości o powierzchowność, uśmierzonego nagle humoru? Przypomniała sobie także nerwowe wybuchy Gilberty, jej przesadne przymilania i ten stan błogości, w jakim żyła od pewnego czasu, z czego hrabia tak bardzo się czuł szczęśliwym.
Znów zwolniła biegu konia, bo musi się przecież dobrze zastanowić, a szybka jazda mąci jej myśli.
Gdy pierwsze wzburzenie minęło, serce jej niemal odzyskało spokój, wolne od zazdrości i nienawiści, lecz przepełnione wzgardą. O Julianie wcale nie myślała; z jego strony nic ją dziwić nie mogło; oburzała ją jednak podwójna zdrada hrabiny, jej przyjaciółki. Więc wszyscy ludzie są obłudni, kłamliwi, fałszywi.
— I łzy napłynęły jej do oczu. Niekiedy opłakuje się swe złudzenia równie boleśnie jak drogich umarłych.
Postanowiła jednak udawać, iż nie wie o niczem, zamknąć duszę wszelkim uczuciom, nie kochać nikogo, prócz Pawełka i swych rodziców, a innych znosić z twarzą spokojną.
Wróciwszy do domu, rzuciła się na synka, zabrała go do swego pokoju i przez całą godzinę całowała i pieściła namiętnie, nie mogąc się od niego oderwać.
Julian wrócił na obiad, uśmiechnięty, czarujący, pełen miłych intencyj.
— Czy ojciec i mateczka wcale tu nie przyjadą tego roku? — spytał.
Tak mu była wdzięczną za tę uprzejmość, ze niemal mu wybaczyła odkrycie w lesie; i nagle uczuła gwałtowne pragnienie zobaczenia jak najprędzej tych dwojga istot, najbardziej kochanych obok Pawełka; cały tez wieczór spędziła na pisaniu listu, mającego przyspieszyć ich przyjazd.
Zapowiedzieli się na dwudziestego maja, a był już siódmy.
Oczekiwała ich z potęgującą się niecierpliwością, jak gdyby obok przywiązania córki, czuła jeszcze potrzebę rozgrzania serca obok serc prawych, pomówienia szczerze z ludźmi czystymi, wolnymi od wszelkiej podłości, których życie, wszystkie czyny i myśli i pragnienia były zawsze nacechowane prawością.
Bo czyste jej sumienie odczuwało teraz jakby rodzaj osamotnienia, w otoczeniu tych wszystkich sumień spaczonych; a jakkolwiek rychło nauczyła się udawać i przyjmowała hrabinę z wyciągniętą ręką i uśmiechem, niemniej potęgowało się w niej i rozwijało uczucie pustki i wzgardy dla ludzi; a codzienne zdarzenia z życia, dochodzące ją co dnia ze wsi i okolicy, wzmagały jeszcze jej zniechęcenie i coraz to silniej ogarniającą ją pogardę dla ludzi.
Córka Couillardów miała mieć dziecko i oto przyspieszono ślub. Służąca Martinów, sierota, jest w ciąży; piętnastoletnia dziewczynka ze sąsiedztwa, brzemienna; wdowa, kobieta biedna, szkaradna, kulawa, przezwana gnojkiem, bo tak cuchnęła od brudu, także w ciąży.
Co chwila opowiadano o nowej ciąży lub wybryku dziewczyny, to mężatki, matki rodziny, lub bogatego, szanowanego gospodarza.
Tegoroczna skwarna wiosna zdawała się przyspieszać krążenie soków żywotnych zarówno u ludzi, jak u roślin.
A Janina, której zmysły zgaszone wcale się nie odzywały, a serce udręczone i czuła dusza odczuwały jedynie ciepłe, bujne podmuchy wiosny — rozmarzona, egzaltowana, bez pożądliwości, żyjąca fantazyą a umarła dla potrzeb cielesnych, pełna wstrętu, graniczącego z nienawiścią, dziwiła się tej brudnej zwierzęcości.
Spółkowanie ludzi oburzało ją teraz, jak gdyby było wykroczeniem przeciw naturze; i jeśli miała urazę do Gilberty, to nie dlatego, że jej zabrała męża, lecz że także wpadła w tę zbiorową kałużę.
Ona przecież nie należy do rasy chamskiej, podlegającej niskim instynktom. Jak mogła zapomnieć się taksamo, jak tamte bydlęta?
Tegoż dnia, gdy mieli przyjechać rodzice, Julian odświeżył i spotęgował jej wstręt w tym kierunku, opowiadając z humorem, jako coś zupełnie naturalnego i zabawnego, że piekarz, usłyszawszy wieczorem jakieś szmery w piecu, sądził, że przychwyci łasującego kota, tymczasem przyłapał żonę, która wcale nie była zajęta wsadzaniem chleba.
I śmiejąc się, dodał:
— Piekarz zatkał piec, że omal się nie udusili; dopiero synek piekarski zaalarmował sąsiadów, bo widział, jak matka właziła do pieca z kowalem.
Rozbawiony dodał:
— A to łajdaki! karmią nas miłosnym chlebem. Dalibóg, jakby bajka La Fontaine’a.
Janina nie dotknęła już chleba.
Gdy przed tarasem stanął dyliżans pocztowy, a pogodna twarz barona ukazała się w drzwiczkach, młoda kobieta uczuła w sercu i duszy głębokie wzruszenie, gwałtowny poryw przywiązania, jakiego nigdy przedtem nie zaznała.
Przystanęła jednak jak wryta, niemal omdlała, na widok mateczki. W ciągu sześciu miesięcy zimowych baronowa postarzała się o dziesięć lat. Ogromne jej policzki, zwiotczałe, opadające, spurpurowiały, jakby krwią nabrzmiałe; oko było wygasłe, a gdy chciała wykonać parę kroków, musiano ją podtrzymywać z obydwóch stron; uciążliwy jej oddech stał się świszczący i tak utrudniony, że bolesnem było patrzeć na jej mękę.
Baron, widując ją codziennie, nie zauważył tej zmiany niekorzystnej; a ilekroć się skarżyła na ciągłą duszność i coraz większą ociężałość, odpowiadał:
— Ależ nie, moja droga, zawsze byłaś taką.
Odprowadziwszy rodziców do ich pokoju, Janina cofnęła się do swego i do głębi wstrząśnięta, rozpacznym wybuchnęła płaczem.
Następnie poszła do ojca i rzucając mu się na piersi, z oczyma pełnem i jeszcze łez jęczała:
— Och, jakże mateczka zmieniona! Co jej jest, powiedz, co jej?
Zdziwił się mocno i odparł:
— Tak sądzisz? co znowu? ależ nie! Przecież się z nią nie rozstawałem i zapewniam cię, ze nie widzę żadnej zmiany; taksamo, jak było.
Wieczorem Julian rzekł do żony:
— Z matką twoją krucho. Niedługo już chyba pociągnie.
A gdy Janina wybuchnęła łkaniem, zniecierpliwił się:
— No, przecież nie mówię, że stracona. Ty zawsze musisz być do niemożliwości przesadną. Zmieniona jest, i tyle — jak zwykle w tym wieku.
Po upływie tygodnia przestała o tem myśleć, przyzwyczaiwszy się do nowego wyglądu matki i odsuwając swe obawy, jak człowiek zazwyczaj odsuwa, odrzuca lęk i troski dręczące, wiedziony instynktem egoistycznym, wrodzoną mu potrzebą spokoju.
Baronowa, nie mogąc chodzić, zaledwie przez pół godziny dziennie używała ruchu. Raz tylko przebywała swą „aleję“, poczem niezdolna do dłuższej przechadzki siadała na „swej“ ławce. A gdy po pewnym czasie nie zdołała już nawet dotrzeć do końca alei, prosiła: — Siadajmy już; nie mogę się dziś utrzymać na nogach, z powodu tej mojej hypertrofii.
Przestała się śmiać; chwilami tylko uśmiechała się z rzeczy, które jeszcze zeszłego roku byłyby ją przyprawiły o śmiech spazmatyczny. Zachowała jednak wzrok doskonały; więc całymi dniami odczytywała „Korynnę“ lub „Rozmyślania“ Lamartina; to znów kazała sobie przynosić sekretarzyk z „pamiątkami“. Wysypywała na kolana stare listy, a tak drogie jej sercu, stawiała sekretarzyk na krzesełku, i napowrót, jedną po drugiej, wkładała te swoje „relikwie“, zwolna każdą z nich odczytawszy. A gdy była sama, całkiem sama, całowała niektóre, jak się potajemnie całuje włosy kochanych zmarłych.
Niekiedy Janina wchodząc niespodziewanie, zastawała ją płaczącą, łzami wylewającą swój smutek.
— Mateczko, co tobie? — błagała.
A baronowa westchnąwszy głęboko, odpowiadała:
— To przez te moje relikwie. Człowiek odgrzebuje rzeczy, które były tak dobre, a skończyły się bezpowrotnie! I rozmaici ludzie, o których się nie myślało, znów nagle zmartwychwstają. Jakby się ich widziało, słyszało, tak żywo się jawią w pamięci, a wrażenie jest wstrząsające. Poznasz to później.
Baron przychwytując je nieraz w chwili podobnej melancholii, mruczał:
— Janinko, moja droga, wierzaj mi, spal wszystkie swoje listy, swoje i matki i moje, wszystkie. Nic straszniejszego nad zawracanie człowieka starego do swej młodości. Janina jednak przechowywała również swą korespondencyę, przygotowywała „szkatułkę z relikwiami“, a jakkolwiek całkowicie różna od matki, bezwiednie, prawem dziedziczności przejęła od niej marzycielski sentymentalizm.
Po kilku dniach baron musiał wyjechać dla załatwienia pewnej sprawy.
Czas był bajeczny. Noce ciepłe, migocące miriadami gwiazd, następowały po łagodnych wieczorach, wieczory pogodne po dniach radosnych, a dnie radosne po promiennych świtach. Mateczce się polepszyło, a Janina, zapominając o miłostkach Juliana i obłudzie Gilberty, czuła się niemal szczęśliwą. Cała wieś w pełni kwiecia, przepojona była zapachami; a ocean stale spokojny, lśnił od rana do wieczora, w jasności słońca.
Pewnego popołudnia Janina z Pawełkiem na ręku ruszyła w pole. Spoglądała to na synka, to na zieleń upstrzoną kwieciem rozmaitem, i szczęśliwość bezmierna roztkliwiała jej duszę. Co chwileczka całowała dziecko, namiętnie tuląc je do piersi; to znów upojna jakaś woń wsi, musnąwszy ją znienacka, rozkosznie ją obezwładniała, pogrążając w stanie błogości bezkresnej. I zaczynała marzyć o przyszłości syna. Co z niego będzie? Chwilami pragnęła, by został wielkim człowiekiem, sławnym, potężnym. — To znów wolała, by był skromnym i na zawsze przy niej pozostał, jako przywiązany, czuły syn. Gdy górę brało egoistyczne serce matki, życzyła sobie, by pozostał tylko jej synem, niczem więcej; lecz gdy do głosu dochodził rozsądek, ambicya jej pragnęła, by stał się człowiekiem, o którymby świat coś słyszał.
Usiadła na skraju rowu i zaczęła mu się przyglądać. Wydało się jej, że nigdy go jeszcze nie widziała. I nagłe zdumienie ogarnęło ją na myśl, że maleńka ta istotka urośnie, będzie chodzić krokiem pewnym, może mieć zarost na twarzy i mówić głosem męskim, głębokim.
Zdała dobiegło ją wołanie. Podniosła głowę. To Maryusz biegł ku niej. Pomyślała, że zapewne jacyś goście i podniosła się niezadowolona, że jej przeszkodzono. Chłopak jednak pędził co sił, a zbliżywszy się dostatecznie, krzyknął:
— Proszę pani, bo pani baronowa zachorowała.
Uczuła, jak kropla zimnej wody spłynęła je wzdłuż pleców, i szybkim krokiem, nie wiedząc co się z nią dzieje, ruszyła ku domowi.
Z daleka już dostrzegła ludzi stłoczonych pod wiązem. Rzuciła się naprzód, a gdy tamci się rozstąpili, ujrzała matkę, leżącą na ziemi, z głową wspartą na dwóch poduszkach. Twarz miała całkiem czarną, oczy zamknięte, a pierś dysząca od lat dwudziestu, wcale się nie poruszała. Mamka porwała dziecko z ramion młodej kobiety i odeszła.
Janina przerażona, z obłędnem spojrzeniem, spytała:
— Co się stało? Jak upadła? Posłać po lekarza.
A odwróciwszy się ujrzała księdza, którego niewiadomo kto zawiadomił o wypadku. Pospieszył z pomocą, zakasawszy rękawy sutanny. Ale ocet, ni woda kolońska, ni nacierania, żadnego nie odniosły skutku.
— Trzeba ją będzie rozebrać i położyć do łóżka — rzekł ksiądz.
Dzierżawca Józef Couillard wysunął się pierwszy ze starym Szymonem i Ludwiną. Przy pomocy księdza Picot chcieli przenieść baronową do zamku; gdy ją jednak dźwignęli, głowa opadła w tył, a suknia się rozdarła od ciężaru ciała, które z trudem zdołali dźwignąć. Janina widząc to, zaczęła krzyczeć z przerażenia. Znów złożono na ziemi ciało olbrzymie, bezwładne.
Przyniesiono fotel ze salonu i dopiero usadowiwszy ją, zdołano nakoniec ruszyć z miejsca. Na taras i schody wchodzili krok za krokiem, poczem złożyli ją na łóżku.
Kucharka jeszcze z niej zwlekała suknię, gdy w sam raz, nagle zjawiła się wdowa Dentu, taksam o jak ksiądz „zwęszywszy śmierć“, jak określała służba.
Józef Couillard na oślep skoczył na konia, by zawiadomić lekarza; a gdy ksiądz sposobił się do udzielenia ostatnich sakramentów, pielęgniarka mu szepnęła:
— Niech się ksiądz dobrodziej nie trudzi; już skończyła, ja się na tem znam.
Janina bezprzytomna, błagała o pomoc, nie wiedząc co robić, co stosować, jakich użyć środków. Ksiądz na wszelki wypadek, udzielił rozgrzeszenia.
Dwie godziny spędzono w oczekiwaniu przy tem ciele fioletowem, martwem. Janina na kolanach, łkała konwulsyjnie, szarpana trwogą i bólem.
Gdy w drzwiach ukazał się lekarz, wydało jej się, że oto wchodzi zbawienie, pociecha, nadzieją; rzuciła się ku niemu, jąkając co wiedziała:
— Przechadzała się, jak codziennie... czuła się dobrze... nawet bardzo dobrze... na śniadanie jadła rosół i dwa jaja... nagle upadła... zczerniała, jak pan ją widzi... i już się nie poruszyła... próbowaliśmy wszystkich środków, by ją przywołać do przytomności — wszystkich...
Zamilkła, osłupiała, pochwyciwszy nieznaczny gest pielęgniarki, dającej lekarzowi do zrozumienia, że już skończone. Nie dopuszczając jednak tej myśli, wzbraniając się zrozumieć, trwożnie nalegała na lekarza:
— Czy to bardzo niebezpieczne? sądzi pan,że niebezpiecznie?
Nakoniec rzekł:
— Boję się, że... że... już skończyła. Odwagi, pani, odwagi.
Rozwarłszy ramiona, Janina rzuciła się na matkę.
Julian wrócił do domu. Stał ogłupiały, widocznie rozdrażniony, bez słowa bolu lub żalu, zaskoczony widocznie zbyt szybko, by mógł był odpowiednią przybrać pozę. Mruknął:
— Byłem przygotowany; wiedziałem, że lada dzień to nastąpi.
Następnie wyjął chusteczkę, otarł oczy, klęknął, przeżegnał się, pomruczał i wstając chciał też podnieść żonę. Ona jednak oburącz oplatała zwłoki, prawie leżąc na nich, i bezpamiętnie je całując. Musiano ją gwałtem wyprowadzić z pokoju. Robiła wrażenie obłąkanej.
Po godzinie pozwolono jej wrócić. Żadnej nie było nadziei. Pokój przemieniono już na przybytek śmierci. Julian po cichu rozmawiał z księdzem we framudze okna. Wdowa Dentu, wygodnie rosiadłszy się w fotelu, jako osoba przyzwyczajona do czuwania nad zmarłymi i czująca się dobrze z chwilą wkroczenia śmierci, zdawała się już drzemać.
Noc zapadała. Ksiądz przystąpił do Janiny, ujął ją za ręce, usiłując pokrzepić, zlewając na niepocieszone jej serce falę namaszczonych pociech kościelnych. Mówił o zgasłej, sławiąc ją w wyrazach uroczystych i pełen owego fałszywego smutku księży, dla których trupy są dobrodziejstwem, oświadczył gotowość spędzenia nocy na modlitwie w pokoju zmarłej.
Janina jednak, poprzez spazmatyczny płacz, odmówiła. Chce być sama, całkiem sama, w tę noc ostatniego pożegnania. Zbliżył się Julian.
— Ależ to niemożliwe, zostaniemy oboje.
Głową uczyniła ruch przeczący, nie mogąc wyrzec słowa. Nakoniec wykrztusiła:
— To moja matka, moja matka. Chcę przy niej czuwać sama.
Lekarz szepnął:
— Nie trzeba się jej sprzeciwiać; pielęgniarka może zostać w pokoju sąsiednim.
Ksiądz i Julian się zgodzili, myśląc o wygodnym spoczynku w łóżku. Następnie ksiądz Picot przyklęknął, odmówił modlitwę, podniósł się i wyszedł, mówiąc:
— To była święta kobieta — tym samym tonem, jakim odmawiał „Dominus vobiscum“.
Wówczas wicehrabia zwykłym swym głosem spytał:
— Może coś zjesz?
Janina nie odpowiadała, nie wiedząc nawet, że do niej mówi.
Powtórzył:
— Powinnaś coś zjeść, by się trochę pokrzepić.
Odparła bezprzytomnie:
— Poślij zaraz po ojca.
Wyszedł, by wyprawić posłańca do Rouen.
I została tak pogrążona w bolu obezwładniającym, jak gdyby była czekała tej ostatniej chwili sam na sam, by rzucić się na coraz to wzbierającą falę smutków rozpacznych.
Cienie zaległy komnatę, mrokami swymi przesłaniając zmarłą. Wdowa Dentu snuła się krokiem lekkim, przestawiając, to przygotowując jakieś przedmioty niewidzialne, cichym ruchem pielęgniarki. Następnie zapaliła dwie świece i ostrożnie ustawiła je na stoliczku nocnym, okrytym białą serwetką.
Janina zdawała się nic nie widzieć, nie czuć, nie rozumieć. Czekała, by ją zostawiono całkiem samą. Wrócił Julian; zjadł był obiad i spytał ponownie:
— Nie zjesz czego?
Odmówiła ruchem głowy.
Usiadł z miną raczej zrezygnowaną, niż smutną, milczący.
Siedzieli tak wszyscy troje, zdała od siebie, nieruchomi.
Chwilami pielęgniarka zdrzemnąwszy się, chrapała trochę; i znów się nagle budziła.
Julian wstał wreszcie i zbliżył się do Janiny.
— Chcesz teraz zostać sama?
W bezwiednym porywie ujęła go za rękę:
— Och tak, zostaw mnie samą.
Pocałował ją w czoło i mruknął:
— Od czasu do czasu będę tu przychodził.
I wyszedł z wdową Dentu, która przesunęła swój fotel do sąsiedniego pokoju.
Janina zamknęła drzwi, poczem na oścież rozwarła wszystkie okna. Zaleciał ją ciepły podmuch wieczoru, wnosząc woń świeżego siana. Trawniki skoszone poprzedniego wieczora, ścieliły się spokojnie w świetle księżyca.
Słodkie to wrażenie przepoiło ją bólem, jak krwawa ironia.
Wróciła do łóżka, ujęła jedną z zastygłych, zimnych rąk i zaczęła się wpatrywać w matkę.
Nie była już obrzmiała jak w chwili ataku; zdawała się tylko spać teraz spokojniej, niż kiedykolwiek; a blady płomień świec migocących od podmuchów powietrza, ustawicznie przesuwał cienie po jej twarzy, ożywiając ją niejako, wywołując złudzenie ruchu.
Janina chciwem spojrzeniem chłonęła jej widok, a fala wspomnień z odległego dzieciństwa napływała do jej duszy.
Przypominała sobie odwiedziny mateczki w rozmownicy klasztornej, ruch, jakim jej podawała torebkę pełną ciastek, całe mnóstwo szczególików, fakcików, pieszczot, słów, akcentów, gestów dobrze znanych, przymrużania oczu, gdy się śmiała, głębokiego westchnienia, gdy siadała zadyszana.
I tak trwała, wpatrując się ustawicznie, powtarzając w ogłupieniu bezbrzeżnem:
— Umarła — a słowo to uświadamiało jej całą grozę faktu.
Ta, co tu leży, jej matka... mateczka... pani Adelajda, nie żyje? Już się nie poruszy, nie będzie mówić, ani się śmiać, nie zasiądzie już nigdy do obiadu naprzeciw ojczulka; nigdy już nie powie: dzień dobry, Janinko... Umarła!
Gwoździami zabiją skrzynię i zakopią i wszystko się skończy. Już jej nie zobaczą. Czyż możliwe? Jakto? nie będzie już miała matki? Ta twarz droga, tak dobrze znana, od chwili spojrzenia na świat, kochana od pierwszego wyciągnięcia ramion, ten ogromny upust przywiązania, ta istota jedyna, matka, droższa sercu nad świat cały — i zniknęła. Jeszcze tylko kilka godzin może patrzeć na jej twarz, tę twarz nieruchomą i bez wyrazu; a później nic, nic, prócz wspomnienia.
Padła na kolana w przystępie rozpaczy straszliwej i kurczowo zacisnąwszy ręce na pościeli, ustami wpijając się w łóżko, głosem rozdzierającym, tłumionym przez pościel, krzyczała:
— Och! mamo, mamo, moja biedna mamo!
Po chwili czując, że czepia się jej obłęd, jak w ową noc ucieczki wśród śniegu, zerwała się i pobiegła do okna, by otrzeźwieć, zaczerpnąć powietrza świeżego, innego niż to, wydobywające się z pościeli zmarłej.
Skoszone trawniki, drzewa, wydma, morze w głębi, wypoczywały w ciszy spokojnej, uśpione w czarownej jaśni księżyca. Trochę tego ukojenia wniknęło w duszę Janiny i zwolna łzy zaczęły jej spływać po twarzy.
Znów wróciła do łóżka, usiadła, i ujęła jedną rękę matki, jak gdyby czuwała nad chorą.
Zwabiony światłem świec, owad jakiś wpadł do pokoju. Tłukł o ściany jak piłka, przelatując z jednego kąta w drugi. Janina wyrwana z kręgu swych myśli jego bzdykaniem, podniosła oczy by go zobaczyć, lecz dostrzegła tylko cień jego, majaczący po bieli sufitu.
Po chwili ucichł. Wtedy uszu jej dobiegło lekkie tykanie zegara i jeszcze inny szelest prawie niedosłyszalny. To zegarek mateczki nie przestawał chodzić w sukni, porzuconej na krześle u stóp łóżka. I nagle, dziwny związek między zmarłą a tym mechanizmem, który nie zatrzymał się w swym biegu, odnowił ból kłujący w sercu Janiny.
Spojrzała na zegarek. Było dopiero pół do jedenastej; i nagle zdjął ją lęk okropny przed spędzeniem tu całej nocy.
Zaczęły napływać wspomnienia inne: z własnego jej życia. Rozalia, Gilberta — gorzkie zawody serca. Więc wszystko jest tylko nędzą, zgryzotą, nieszczęściem i śmiercią. Wszystko zawodzi, kłamie, sprowadza cierpienia i łzy. Gdzie znaleść nieco spokoju i radości? W innem zapewne istnieniu? Gdy dusza wyzwoli się z ziemskiej próby. Dusza! Zaczęła dumać nad tą tajemnicą niezgłębioną, poddając się nagle wierzeniom poetyckim, obalonym natychmiast przez inne hypotezy niemniej mętne i nieokreślone. Gdzież jest więc teraz dusza matki? dusza tego ciała martwego i zlodowaciałego? Może bardzo daleko. Kędyś w przestworzu? Ale gdzie? Ulotniła się jak woń zeschłego kwiatu? czy też błąka się gdzieś, jak ptak niewidzialny, po umknięciu z klatki?
Odwołana do Boga? czy rozprószona na los szczęścia wśród istnień nowych, pomieszana z powstającymi dopiero zarodkami bytu?
Może całkiem blisko? W tym pokoju, obok tego martwego, porzuconego przez nią ciała! — I nagle wydało się Janinie, że ją coś zlekka musnęło, jakby tchnienie ducha. Strach ją zdjął, strach potworny, a tak gwałtowny, że nie śmiała się poruszyć, ni odetchnąć, ni odwrócić się, by spojrzeć za siebie. Serce jej biło w przystępie trwogi obłędnej.
W tem owad niewidzialny znów zaczął krążyć i potrącać o ściany. Drgnęła od stóp do głowy, poczem uspokojona nagle, poznawszy bzdykanie uskrzydlonego owadu, wstała i odwróciła głowę. Spojrzenie jej padło na sekretarzyk o głowach sfinksa, na ów sprzęt z relikwiami.
I oto nasunęła się jej myśl dziwna, a słodka: myśl odczytania w tę noc ostatnią, niby nabożnej jakiejś księgi, tych starych listów, drogich sercu zmarłej. Wydało jej się, że spełni tem obowiązek subtelny, święty, coś prawdziwie dziecięcego, co na drugim świecie sprawi mateczce radość.
Były to stare listy jej dziadka i babki, zgoła jej nieznane. Oto poda im rękę poprzez zwłoki ich córki, zjednoczy się z nimi w tę noc żałobną, wspólnem niejako cierpieniem, stworzy łańcuch tajemny miłości między owymi dawno zmarłymi, tą, która dziś odeszła, i sobą, pozostałą jeszcze na ziemi.
Wstała, otworzyła szufladkę sekretarzyka i od samego spodu wydobyła dziesiątki pakiecików pożółkłych, powiązanych i ułożonych jedne na drugich.
Złożyła je na łóżku, na łonie baronowej, przeczuleniem sentymentalnem wiedziona, i zabrała się do czytania.
Stare epistoły, mieszczące się zazwyczaj w sekretarzykach familijnych — epistoły, tchnące ośmnastym wiekiem.
Nagłówek pierwszego brzmiał: „Moje kochanie“, innego: „Moja córeczko ukochana“, to znów: „Moje maleństwo“, „Moja pieszczotko“, „Moja ubóstwiana córeczko“, „Moje drogie dziecko“, „Moja kochana Adelajdo“, zależnie od tego, czy zwracały się do dziewczynki, dorosłej dziewczyny, lub później do młodej kobiety.
A wszystko to przepojone tkliwością gorącą, czystą, pełne tysiąca drobnostek intymnych, tych wielkich a prostych wydarzeń ogniska domowego, tak śmiesznych dla ludzi obcych: „ojciec przeziębiony; Hortensya sparzyła się w palec; Burek zdechł; ścięto jodłę po prawej stronie baryery; matka zgubiła modlitewnik, wracając z kościoła; kto wie, czy go jej nie skradziono“...
Była też mowa o ludziach nieznanych Janinie, lecz których nazwiska żyły niejasno w jej pamięci, z czasów dzieciństwa.
Wzruszały ją te szczegóły, wydające się jej niejako rewelacyami, jak gdyby oto wstępowała w życie minione, tajemne, w intymne życie mateczki.
Spojrzała na nieruchome ciało i nagle zaczęła czytać głośno, czytać dla tej zmarłej, jakby pragnęła ją rozerwać, pocieszyć.
A zwłoki zastygłe zdawały się doznawać szczęścia.
Jeden po drugim odkładała listy odczytane u stóp zmarłej, postanawiając złożyć je do trumny, jak się składa kwiaty.
Rozwiązała drugi pakiecik. Inny znów charakter pisma.
Zaczęła czytać. „Nie mogę już żyć bez Twej pieszczoty. Kocham Cię do szaleństwa“.
Nic więcej; i bez podpisu.
Odwróciła papier, nie rozumiejąc, co ma znaczyć. Adres brzmiał: „Jaśnie Pani baronowa Le Perthus des Vauds“.
Rozłożyła następny.
„Przyjdź dziś wieczór po jego odejściu. Będziemy mieć jedną bodaj godzinę. Ubóstwiam Cię“.
W innym znów: „Spędziłem noc w tęsknocie obłędnej. Obejmowałem Twe ciało, usta me dotykały Twoich, oczy nasze łączyły się wzajem. A równocześnie ogarniała mnie rozpacz taka, że gotów byłem rzucić się z okna na myśl, ze w tejże chwili on spoczywa przy Tobie i może Cię posiąść, kiedy tylko zechce“...
Janina oszołomiona, nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
Co to jest? Do kogo, dla kogo, od kogo te słowa miłosne?
Czytała dalej, raz po raz natrafiając na namiętne wyznania, prośby o schadzki z zaleceniem ostrożności i na końcu każdego listu stale powtarzające się cztery słowa: „Przedewszystkiem spal ten list“.
Nakoniec odczytała bilet banalny, przyjęcie zaproszenia na obiad, temsamem jednak pismem, i podpis: „Paweł d’Ennemare“, tem sam, którego baron dotychczas wspominał: „Mój biedny, stary przyjaciel“, a którego żona była najserdeczniejszą przyjaciółką baronowej.
I nagle przez głowę Janiny przemknęło podejrzenie, które w okamgnieniu przeobraziło się w pewność. Tak, to był kochanek matki.
Bezprzytomna, nie wiedząc, co się z nią dzieje, gwałtownym ruchem odtrąciła te papiery haniebne, niby jadowitego robaka, któryby na nią wpełznął; skoczyła ku oknu i wybuchnęła płaczem straszliwym, bezwiednie wyrzucając krzyki, rozdzierające jej krtań. Po chwili całkowicie złamana, osunęła się pod ścianą i ukrywaszy twarz w firance, by zdusić jęki bolesne, łkała, w rozpaczy bezbrzeżnej pogrążona.
Byłaby tak może spędziła całą noc, lecz na odgłos kroków w pokoju sąsiednim, jednym skokiem zerwała się na równe nogi. Może ojciec? A tu te listy wszystkie, porzucone na łóżku i podłodze! Wystarczyłoby mu przeczytać jeden! I dowiedziałby się!
Skoczyła i oburącz zagarnąwszy pożółkłe papiery, listy dziadków i kochanka, i te, których nie czytała, i te, które jeszcze związane spoczywały w szufladzie sekretarzyka, wszystkie rzuciła na kominek. Następnie wzięła z nocnego stolika płonącą świecę i podpaliła stos listów. Buchnął płomień wysoki, zalewając pokój, łoże i zwłoki światłem żywem, podrygującem, na białym baldachimie łoża rysując czarne, drżące kontury zastygłej twarzy i linie olbrzymiego ciała, osłoniętego prześcieradłem.
Gdy w głębi ogniska pozostała już tylko kupa popiołu, wróciła do okna, jak gdyby nie śmiejąc już pozostać przy zmarłej, i znów zaczęła płakać, z twarzą ukrytą w dłoniach, zawodząc skargą rozpaczną:
— Och, moja biedna mamo, moja biedna mamo!
W tem przeszyła ją myśl okrutna:
— Gdyby tak mateczka nie była martwa, a tylko w śnie letargicznym pogrążona, gdyby nagle dźwignęła się i przemówiła? Czy odkrycie strasznej tajemnicy nie osłabiłoby jej miłości? Czy mogłaby, jak przedtem, zbożnie całować jej usta? I kochać ją temsamem uczuciem czystem, świętem? Nie! Niemożliwe! I myśl ta rozdzierała jej serce.
Noc bladła, gwiazdy dogasały; nadchodziła chłodna godzina świtu. Księżyc, zsunąwszy się na skraj nieboskłonu, miał lada chwila zsunąć się w morze, którego całą powierzchnię perłowem wygładzał lśnieniem.
W okamgnieniu odżyło w Janinie wspomnienie owej pierwszej nocy, spędzonej przy oknie, po przybyciu z klasztoru do Peuples. — Jakież to wszystko odległe, zmienione, jak przyszłość wydawała się jej wówczas zgoła odmienną!
A oto niebo zaczyna przybierać barwę różową, radosną, zakochaną, czarowną. Stała zdumiona, jakby wobec nieznanego dotąd zjawiska, zapatrzona w ten promienny rozbłysk dnia, zadając sobie pytanie, czy możliwem jest, by na ziemi, gdzie podobne wstają zorze, nie było radości, ni szczęścia.
Szelest u drzwi wstrząsnął nią od stóp do głowy.
Wszedł Julian.
Spytał:
— I cóż? czy nie jesteś zbyt zmęczona?
Wyjąkała:
— Nie — szczęśliwa, że nie jest już sama.
— Idź się teraz położyć — rzekł.
Powoli ucałowała matkę, pocałunkiem cichym, bolesnym, rozdzierającym jej serce, i wyszła do swego pokoju.
Dzień upłynął na smutnych tych zajęciach, jakie nakłada śmierć.
Baron wrócił wieczorem. Długo płakał.
Pogrzeb odbył się nazajutrz.
Po raz ostatni dotknąwszy ustami zlodowaciałego ciała, ubrawszy matkę po raz ostatni, Janina po zagwożdżeniu trumny, wyszła.
Zaczęli się zjeżdżać goście.
Pierwsza przybyła Gilberta i z łkaniem rzuciła się na szyję przyjaciółki.
Przez okno widać było karety, zwolna wjeżdżające na dziedziniec. I echo głosów dolatywało z ogromnego westybulu. Kobiety w czerni, nieznane Janinie, wchodziły do pokoju jedna po drugiej. Markiza de Coutelier i wicehrabina de Briseville podeszły, by ją ucałować.
Nagle zauważyła, że ciotka Liza przesuwa się koło niej. Uścisnęła ją tak gorąco, że stara panna omal nie zemdlała.
Wszedł Julian, w głębokiej żałobie, elegancki, z miną pełną godności, zadowolony z tego napływu gości.
Przemówił cicho do żony, pytając o coś, i tonem poufnym dodał:
— Stawiła się cała szlachta; bardzo dobrze.
I znowu wyszedł, głęboki ukłon złożywszy damom.
Tylko ciotka Liza i Gilberta zostały przy Janinie podczas ceremoniału pogrzebowego.
Hrabina bezustannie ściskała przyjaciółkę, powtarzając:
— Moja biedna kochana, moja biedna kochana!
Hrabia de Fourville, przyjechawszy po żonę, płakał, jak gdyby sam był stracił matkę.

II.

Nastały dni bardzo smutne, owe dni żałoby w domu, opustoszałym przez zniknięcie członka rodziny, dni, siejące cierpienie na widok każdego przedmiotu, który służył był nieboszczce. — Co chwila pada na serce jakieś wspomnienie i dręczy. Oto jej fotel, parasolka zostawiona w przedpokoju, jej szklanka, której pokojówka jeszcze nie uprzątnęła! W każdym pokoju wałęsają się jakieś przedmioty: jej nożyczki, rękawiczka, tom, którego kartki noszą ślady jej ociężałych palców, tysiączne drobiazgi, przybierające znaczenie bolesne, jako przypomnienie tysiącznych drobnych wydarzeń.
I prześladuje cię głos istoty zmarłej, zdaje ci się, że go słyszysz; pragnąłbyś uciec niewiadomo dokąd, by położyć koniec temu opętaniu, lecz zostajesz, gdyż zostają też inni i cierpią także.
Pozatem dławiło Janinę także wspomnienie przypadkowego odkrycia. Myśl ta ciążyła jej straszliwie, a serce zmiażdżone, nie mogło się wyleczyć. Dotychczasowe jej osamotnienie spotęgowało się jeszcze pod wpływem potwornej tej tajemnicy; z ostatniem zaufaniem zapadła się też ostatnia jej wiara.
Ojciec po pewnym czasie wyjechał, czując potrzebę ruchu, zmiany powietrza, wyjścia z mrocznego kręgu cierpienia, w które coraz to więcej się pogrążał.
A wielki dom, świadek znikania od czasu do czasu któregoś ze swych panów, wrócił do dawnego, regularnego trybu życia.
Później zachorował Pawełek. Janina najzupełniej straciła głowę; przez dwanaście nocy nie spała i przez cały czas choroby dziecka prawie nic nie brała do ust.
Ozdrowiało; lecz ona nie zdołała się otrząsnąć z myśli straszliwej, że mogło było umrzeć. Coby ona wówczas poczęła? coby się z nią stało? I zwolna zrodziło się w jej sercu pragnienie nieokreślone posiadania drugiego dziecka. Poczęła o tem marzyć, poddając się dawnym swym rojeniom, że musi mieć koniecznie dwoje dzieci, synka i córeczkę.
— Myśl ta opętała ją całkowicie.
Wszelako od wypadku z Rozalią, żyła z mężem w separacyi. Zbliżenie w danych warunkach wydawało się wręcz niemożliwem. Julian kochał inną kobietę; o tem wiedziała, przytem na samą myśl znoszenia znów jego pieszczot, wstręt ją ogarniał nieprzezwyciężony.
Gotowaby się jednak przezwyciężyć, tak gorąco pragnęła raz jeszcze zostać matką; nie miała jednak wyobrażenia, jakby nawiązać ponownie stosunek małżeński. Umarłaby ze wstydu, zadnim pozwoliłaby mu odgadnąć swe pragnienia, a on zdawał się wcale o niej nie myśleć.
Może byłaby się zresztą wyrzekła, lecz oto każdej nocy śniła się jej córeczka. Widziała ją, bawiącą się z Pawełkiem pod wiązem, a wtedy porywała ją chęć szalona, by wstać i bez słowa wsunąć się do sypialni męża. Dwukrotnie nawet podeszła już do drzwi, lecz zawróciła, wstydem zdjęta, z gwałtownie bijącem sercem.
Baron wyjechał, mateczka nie żyła; nie miała już nikogo, kogo mogłaby się poradzić, zwierzyć ze swych tajemnic najskrytszych.
Postanowiła tedy udać się do księdza Picot i pod pieczęcią spowiedzi powierzyć mu swe trudne zamiary.
Zastała go czytającego brewiarz w ogródku, pełnym drzew owocowych.
Po kilku minutach rozmowy o tem i owem wyjąkała, czerwieniejąc:
— Chciałabym się wyspowiadać.
Osłupiał, poprawił okularów, by się jej lepiej przyjrzeć, wreszcie się zaśmiał:
— Sądzę jednak, że zbyt ciężkich grzechów pani mieć nie będzie.
Zmieszała się do reszty i odparła:
— Nie; chciałabym tylko poprosić o radę, o radę... tak... tak... przykrą... że nie śmiem o tem mówić.
W jednej chwili zmienił swą minę dobroduszną na wyraz uroczysty.
— A zatem, moje dziecko, przejdźmy do konfesyonału.
Ale ona go powstrzymała, niezdecydowana, czując nagle pewne skrupuły mówienia o tych rzeczach krępujących w uroczystej ciszy pustego kościoła.
— Albo... nie... proszę księdza proboszcza... ja mogę... mogę... ostatecznie powiedzieć tu, co mnie sprowadza. Możebyśmy usiedli tam, w altance?
Powolnym krokiem zmierzali ku altance. Ona szukała słów, jakby się tu wyrazić, jak zacząć. Usiedli.
A wtedy, jakby się spowiadając, zaczęła:
— Mój ojcze...
Zawahała się, znów zaczęła:
— Mój ojcze... — i zamilkła, całkiem już pomieszana.
Czekał, z rękami splecionemi na brzuchu.
Widząc jej zakłopotanie, dodawał jej odwagi
— I jakże, moje dziecko, trzeba ostatecznie wypowiedzieć! No, śmiało!
Powzięła decyzyę, jak tchórz, rzucający się w niebezpieczeństwo:
— Mój ojcze, chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko...
Nie odpowiadał, nie zrozumiawszy, o co chodzi.
Więc zaczęła tłómaczyć, gmatwając słowa, w najwyższem pomieszaniu:
— Jestem teraz całkiem sama na świecie; ojciec mój nie utrzymuje z mężem żadnych stosunków; matka umarła, a... a...
Całkiem cicho, wzdrygnąwszy się, zakończyła:
— Niedawno omal nie straciłam syna! I co byłoby się ze mną stało?...
Zamilkła.
Ksiądz, całkiem zdezoryentowany, patrzył na nią pytająco.
— A zatem? O co właściwie chodzi?
Powtórzyła:
— Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko.
Uśmiechnął się, przyzwyczajony do tłustych żartów z wieśniakami, którzy się wcale wobec niego nie krępowali, i złośliwie kiwając głową, odparł:
— Myślę, że to tylko od pani zależy.
Podniosła na niego swe niewinne oczy i jąkając się z zakłopotania, mruczała:
— Ależ... ależ... ksiądz pojmie, że... że... od tej historyi... z tą dziewką... mąż i ja... żyjemy... żyjemy... w separacyi.
Przyzwyczajony do rozwiązłych obyczajów wiejskich, zdziwił się tem odkryciem; poczem błyskawicznie zdawał się odgadywać pragnienie młodej kobiety.
Spojrzał na nią z pod oka, pełen wyrozumiałości i współczucia dla jej cierpienia.
— Tak; rozumiem doskonale. Pojmuję, że to... wdowieństwo musi pani ciążyć. Pani młoda, zdrowa. Całkiem to naturalne, całkiem naturalne.
Zaczął się uśmiechać, patrząc na wszystko z punktu widzenia niewybrednego chłopskiego kaznodziei i klepiąc Janinę po ręce, dodał:
— To pani dozwolone, najzupełniej, a nawet zalecone przykazaniem. Sprawy ciała wymagają jedynie sakramentu małżeńskiego.
— A pani przecież mężatka. Więc nie po to, by skrobać rzepę.
W pierwszej chwili ona znów nie rozumiała jego aluzyj, lecz pojąwszy nakoniec, oblała się krwawym rumieńcem i do głębi przejęta, ze łzami w oczach zawołała:
— Och, księże proboszczu, co też ksiądz mówi? co myśli? Ja przysięgam... przysięgam...
Łkanie zdławiło jej głos.
Zdumiony, zaczął ją uspokajać:
— Ależ ja nie chciałem pani wyrządzić przykrości. Trochę żartowałem, a to przecież wolno, gdy się mówi szczerze. Może pani jednak na mnie liczyć. Pomówię z panem Julianem.
Nie wiedziała już, co powiedzieć. Chciała się teraz cofnąć, podziękować mu za pośrednictwo, wydające się jej niezręcznem i niebezpiecznem, lecz nie śmiała.
I szybko wybiegła z altany, mruknąwszy:
— Dziękuję księdzu proboszczowi.
Tydzień upłynął. Żyła w ustawicznej trwodze i niepokoju.
Pewnego wieczora przy obiedzie, Julian przyglądał się jej tak jakoś dziwnie, z lekkim półuśmiechem na ustach, jaki u niego widywała, ilekroć z kogo podrwiwał. A wobec niej zachowywał się nawet z pewnym odcieniem niedostrzegalnie ironicznej galanteryi; następnie przechadzając się długą aleją mateczki, szepnął jej do ucha:
— Podobno się przepraszamy?
Nic nie odrzekła. Patrzyła na ziemię, biegnąc oczyma za prostą linią, wyżłobioną wśród trawy i coraz już mniej widoczną. To ślad ociężałej nogi baronowej, zacierający się taksamo jak wspomnienia.
Janina czuła, jak serce się w niej kurczy, smutkiem bezbrzeżnym zalane; czuła się tak całkiem samotną i daleką od całego świata.
A Julian podjął:
— Co do mnie, to jestem najzupełniej zadowolony. Nie chciałem ci się tylko narzucać.
Słońce zachodziło, powietrze było ciche, łagodne. Janinę dławiły łzy, potrzeba wylania serca przed przyjacielem, potrzeba pieszczoty i ulżenia swemu cierpieniu. — Łkanie rozdarło jej pierś. Otworzyła ramiona i padła na pierś Juliana.
I zaczęła płakać.
Zdziwiony, patrzył na jej włosy, nie mogąc widzieć twarzy, ukrytej na jego piersi. Sądził, że kocha go jeszcze, i na karczku jej złożył łaskawy pocałunek.
Wrócili do domu, nie zamieniwszy słowa. On wszedł za nią do pokoju i spędził z nią noc.
I rozpoczął się dawny stosunek małżeński. On spełniał niejako obowiązek, który mu jednak nie był nieprzyjemnym; ona znosiła konieczność wstrętną i przykrą, postanawiając uwolnić się od niej raz na zawsze, gdy tylko zajdzie w ciążę.
Rychło jednak zauważyła, że pieszczoty męża były inne, niż dawniej. Były może bardziej wyrafinowane, lecz mniej namiętne. Zachowywał się jak ostrożny kochanek, a nie jak spokojny mąż.
Zdziwiona, zaczęła go obserwować i doszła do przekonania, że przerywa uścisk w chwili, poprzedzającej zapłodnienie.
I pewnej nocy, przyciskając usta do jego ust, szepnęła:
— Czemu nie dajesz mi się całkowicie, jak dawniej?
Odparł szydersko:
— U licha, bo nie chcę cię znów zapłodnić.
Zadrżała.
— Czemu nie chcesz mieć więcej dzieci?
Obezwładniony zdumieniem spytał:
— Co? co mówisz? czyś oszalała? Drugie dziecko? Ach! dziękuję! Aż nadto tego jednego do pisków i zamęczania całego domu. A kosztuje też dostatecznie. Drugie dziecko! Jeszcze czego!
Oplotła go ramionami, całowała, tuliła miłośnie, szepcząc:
— Och, błagam cię, jeszcze raz tylko pozwól mi zostać matką.
Ale on się rozgniewał, jak gdyby go była obraziła.
— Ty chyba głowę tracisz. Daj mi pokój z twemi głupstwami, proszę bardzo.
Zamilkła, postanawiając jednak podstępem zdobyć szczęście, o którem marzyła.
Próbowała więc przedłużać jego pieszczoty, udając namiętne upojenie, oplatając go ramionami w uniesieniu miłosnem, którego nie odczuwała. Używała wszelkich sposobów, lecz on pozostał panem siebie i ani raz się nie zapomniał.
Więc coraz bardziej trawiona pragnieniem zaciekłem, doprowadzona do ostateczności i gotowa na wszystko, by tylko osiągnąć swój cel, znów się zwróciła do księdza Picot.
Kończył właśnie śniadanie; był bardzo czerwony, gdyż po jedzeniu stale mu krew uderzała do twarzy.
Zobaczywszy ją, zawołał:
— I cóż? radbym się dowiedzieć o wyniku pośrednictwa.
Zdecydowana już teraz i bez trwożnej wstydliwości, odparła natychmiast:
— Mąż nie życzy sobie więcej dzieci.
Zwrócił się do niej, żywo zainteresowany, z ciekawością księdza, gotowego rozgrzebywać tajemnice łoża małżeńskiego, uprzyjemniające mu obowiązki spowiednika.
Spytał więc:
— Jak to? Mimo postanowienia zmieszała się mocno, tłómacząc:
— No... poprostu... nie chce... nie chce... uczynić mnie matką.
Ksiądz zrozumiał, znając się na tych rzeczach; i począł jej zadawać pytania najbardziej szczegółowe, z łakomą żądzą człowieka poszczącego.
Zamyślił się na chwilę, poczem głosem spokojnym, jak gdyby mówił o dobrze zapowiadających się zbiorach, nakreślił jej zręczny plan postępowania, ustanawiając punkt po punkcie:
— Moje dziecko, jeden tylko pozostaje sposób. Musi mu pani wmówić, że jesteś w ciąży, a wtedy przestanie się opanowywać i naprawdę panią zapłodni.
Poczerwieniała wyżej uszu, lecz zdecydowana na wszystko, spytała:
— A jeśli mi nie uwierzy?
Ksiądz znał dobrze sposoby na mężczyzn.
— Niech pani wszystkim rozpowiada o swej ciąży, aż i on nakoniec uwierzy.
I jakby samemu sobie chciał udzielić rozgrzeszenia za podsunięcie jej tego fortelu, dodał:
— Pani jest w swem prawie; Kościół uświęca tylko ten stosunek między mężczyzną a kobietą, którego celem jest potomstwo.
Zastosowała się do tej przebiegłej rady i w dwa tygodnie później powiedziała Julianomwi, ze zdaje się jej, iż zaszła w ciążę.
Zerwał się na równe nogi.
— Niemożliwe! to nieprawda!
Podała powody swego przypuszczenia. Te go jednak uspokoiły.
— Ba! zaczekaj. To niemożliwe.
Odtąd zapytywał ją codziennie:
— I cóż?
A ona codziennie odpowiadała:
— Nie, jeszcze nie. Prawie na pewno mogę twierdzić, że jestem w ciąży.
Zaczął się on znów niepokoić, w równym stopniu zdumiony jak zrozpaczony i wściekły.
Powtarzał:
— Nie mogę zrozumieć, wprost nie mogę zrozumieć. Niech mnie powieszą, jeśli wiem, jak to się stać mogło.
Po miesiącu zaczęła na wszystkie strony rozgłaszać wielką nowinę, przez dziwnie skomplikowane uczucie wstydu pomijając jedną tylko hrabinę Gilbertę.
W pierwszej chwili zaniepokojenia Julian przestał się do niej zbliżać; po pewnym jednak czasie rozmyślił się i oświadczywszy z wściekłością: — O to gość mocno niepożądany! — znów zaczął odwiedzać sypialnią żony.
Przewidywania księdza ziściły się w zupełności. Zaszła w ciążą.
Pełna radości bezprzytomnej, zamykała teraz co wieczora drzwi swej sypialni, w porywie wdzięczności ku bóstwu nieznanemu ślubując odtąd czystość dozgonną.
I znów czuła się prawie szczęśliwą, dziwiąc się w duszy, że tak szybko ukoił się jej ból po śmierci matki. Sądziła, że nic nie zdoła jej pocieszyć, a oto po upływie dwóch miesięcy rana krwawiąca się zabliźnia. Pozostała tylko łagodna melancholia, niby cień smutku, przesłaniający dalsze jej życie.
— Nic jej już spotkać nie może. Dzieci urosną, będą ją kochać i zestarzeje się spokojna, zadowolona, wcale się nie troszcząc o męża.
Z końcem września ksiądz Picot przyszedł złożyć wizytą ceremonialną, przybrany w nową sutanną, noszącą dopiero jednotygodniowe ślady plam; przyszedł przedstawić swego następcą, księdza Tolbiaca. Był to ksiądz młodziutki, chudy, maleńkiego wzrostu, mówiący pompatycznie, o oczach podkrążonych i zapadłych, świadczących o duszy gwałtownej.
Starego księdza zamianowano dziekanem w Goderville.
Myśl rozstania ze starym księdzem przejęła Janinę smutkiem prawdziwym. — Osoba tego poczciwca łączyła się z wszystkiemi jej wspomnieniami. On jej dawał ślub, on chrzcił Pawełka, on pochował baronową. Nie wyobrażała sobie tej miejscowości bez obwisłego brzucha księdza Picot, krążącego wśród zagród wiejskich i szczerze go lubiła za jego szczerość i pogodne usposobienie.
Mimo awansu, nie wydawał się uradowanym.
— Dużo mnie to kosztuje, bardzo dużo, pani hrabino. Ośmnaście lat tu przeżyłem. Parafia niewiele przynosi, a ludzie też nic godnego... Mężczyźni mało się liczą z religią, a kobiety, jak pani wie, całkiem nieobyczajne. — Żadna dziewczyna nie przyjmie sakramentu małżeńskiego, dopóki nie odbędzie wpierw pielgrzymki do Notre Dame du Gros Ventre, a kwiat pomarańczowy bardzo tu nie drogi. Mimo to ich kocham.
Nowy proboszcz czerwienił się, wykonując gesty zniecierpliwienia.
Zawołał porywczo:
— O, ja to wszystko zmienię!
Miał minę popędliwego dzieciaka, drobniutki, chudy, w swej sutannie wytartej, lecz czystej.
Ksiądz Picot spojrzał nań z ukosa, jak to zwykł czynić w chwilach wesołości i odparł:
— A ja wam mówię proboszczu, że chcąc temu położyć koniec, musielibyście wszystkich swych parafian zakuć w łańcuchy; a i toby nie pomogło.
Mały księżyna odparł tonem stanowczym:
— Zobaczymy!
Stary ksiądz się uśmiechnął i zażył szczyptą tabaki.
— Wiek was ostudzi, proboszczu, no i doświadczenie; tymczasem jednak oddalicie od kościoła ostatnich wiernych. Bo uważajcie: ludzie tutejsi są wierzący, ale uparci jak kozły. Co do mnie, to ilekroć zauważę w kościele dziewczyną zbyt rozłożystą, mówią sobie:
— Pomnoży twą parafią jeszcze o jedną owieczką — i staram się ją wydać za mąż. Bo widzicie, od błądzenia ustrzedz ją nie zdołacie; natomiast możecie odszukać chłopaka i zapobiedz, by porzucił matką swego dziecka. Połącz ich ślubem, proboszczu, tak, połącz ich ślubem, a do innych spraw się nie wtrącaj.
Nowy ksiądz odparł szorstko:
— Inne mamy pojęcia; na nic się nie zda dysputa.
A ksiądz Picot odwrócił rozmową i zaczął żałować swej wsi, morza, na które spoglądał z okien plebanii, dolinek lejkowatych, któremi się przechadzał, odmawiając modlitwy i patrząc na przemykające w dali okręty.
P o chwili obaj księża odeszli. Stary uściskał Janinę, z trudem powstrzymującą łzy.
Po tygodniu znów przyszedł ksiądz Tolbiac. Mówił o reformach, jakie zaprowadzał, niby monarcha obejmujący rządy kraju. Następnie prosił wicehrabinę, by nie omieszkała przyjść na nabożeństwo niedzielne i w każde święto przystępowała do spowiedzi.
— Pani i ja — mówił — jesteśmy głowami parafii; powinniśmy nią rządzić i świecić przykładem. Musimy działać ręka w rękę, by zdobyć władzę i szacunek. Gdy kościół i zamek się połączą, chata musi się nas bać i być posłuszną.
Religijność Janiny zasadzała się całkowicie na uczuciu; miała tę wiarę marzycielską, jaką przeważnie zachowują kobiety, a pewne obowiązki religijne spełniała raczej z przyzwyczajenia wyniesionego z klasztoru, gdyż krytyczne sądy barona dawno już obaliły dziecinne jej wierzenia.
Ksiądz Picot zadowalniał się tem, co mu dać mogła i nigdy nie strofował. Jego następca natomiast, zauważywszy jej nieobecność na nabożeństwie niedzielnem, przybiegł odrazu, zaniepokojony i surowy.
Nie miała zamiaru zrywać z plebanią; postanowiła jednak okazać się gorliwą przez pierwsze tylko tygodnie — li z grzeczności dla księdza.
Zwolna jednak zaczęła się przyzwyczajać do kościoła, uległszy wpływowi tego chuderlawego księdza, nieskazitelnego i władczego. Mistyk, podobał jej się swą egzaltacyą i zapałem. Poruszał w niej struny poezyi religijnej, utajonej w duszy każdej kobiety. Jego nieprzystępna surowość, pogarda dla rzeczy świeckich i zmysłomwych, niechęć do zajęć ludzkich, miłość Boga, niedoświadczenie młodzieńcze i skrajne, słowa twarde i nieugięta wola, nasuwały Janinie myśli o pierwszych męczennikach; i ona, znająca już smutek i rozczarowanie, pozwoliła się opanować surowemu fanatyzmowi tego dziecięcego zastępcy niebios.
Wiódł ją do Chrystusa pocieszyciela, ukazując, że głęboka rozkosz wiary koi wszystkie cierpienia; a ona klękała w konfesyonale, korna, uległa, czując się małą i słabą wobec tego kapłana, wyglądającego na piętnastoletniego chłopczynę.
Niebawem jednak znienawidziła go cała wieś.
Twardy i nieugięty dla siebie samego, wobec drugich okazywał się nieubłaganym. A największy gniew i oburzenie wywoływały w nim sprawy miłosne. W kazaniach swych mówił o nich z uniesieniem, w słowach rubasznych, przekazanych zwyczajem kościelnym, na chłopskie swe audytoryum miotając istne gromy przeciw pożądliwości; cały drżący z gniewu, tupiąc nogami, opętany obrazami, wywołanymi gniewnym swym szałem.
Chłopcy dorośli i dziewczęta ukradkiem rzucali sobie w kościele ponure spojrzenia; a starzy wieśniacy, lubiący w tych sprawach żartować, wyszedłszy z kościoła w towarzystwie synów w błękitnych bluzach i żon w czarnych mantylach, głośno potępiali brak wyrozumiałości księżyny. Cała okolica była wzburzona.
Opowiadano sobie wzajem o surowych pokutach, jakie nakładał przy konfesyonale, a gdy w dodatku zaczął odmawiać rozgrzeszenia dziewczętom o wątpliwej dziewiczości, do oburzenia przyłączyło się szyderstwo. Śmiech rozlegał się w kościele w uroczyste święta, gdy młodzież zamiast przystępować z innymi do komunii, nie ruszała się z ławek.
Niebawem zaczął tropić kochanków, by udaremniać ich schadzki, niby gajowy tropiący kłusowników. Polował na nich w noce księżycowe wzdłuż rowów, za stodołami, wśród zarośli trzciny nadbrzeżnej, na stokach pagórków.
Razu pewnego dostrzegł parkę, która na jego widok wcale nie zmieniła pozycyi; oplatając się ramionami, młodzi szli wyboistym parowem, zamieniając pocałunki.
Ksiądz krzyknął:
— Dość tego, gbury obrzydłe!
Chłopiec odwrócił się i odparł:
— Niech się ksiądz zajmuje swemi sprawami, a nie miesza do cudzych.
Ksiądz podjął kilka kamieni i rzucił na nich jak na psów.
Uciekli oboje ze śmiechem, a w najbliższą niedzielę ksiądz wobec wszystkich zgromadzonych wymienił w kościele ich nazwiska.
Od tego czasu wszyscy młodzi wieśniacy zaprzestali chodzić do kościoła.
Każdego czwartku ksiądz bywał w zamku na obiedzie, a nieraz też wśród tygodnia przychodził na rozmowę do swej penitentki. Egzaltowała się taksamo jak on, dysputowała o rzeczach niemateryalnych, posługując się całym skomplikowanym starym arsenałem sporów religijnych.
Przechadzali się oboje długą aleją baronowej, mówiąc o Chrystusie i apostołach, Świętej Dziewicy i Ojcach Kościoła, jak gdyby ich byli znali. Chwilami przystawali, zadając sobie pytania głębokie, które spowodowywały rozmaite dywagacye mistyczne; u niej były to poetyzujące rozważania, strzeliste wzloty w niebo; u niego, jako ściślejszego, wykłady zaprzysiężonego doktrynera, któryby z matematyczną ścisłością usiłował dowieść kwadratu koła.
Julian odnosił się do nowego księdza z wielkim szacunkiem, niejednokrotnie powtarzając:
— Podoba mi się ten ksiądz; nie wdaje się w układy.
I jak najczęściej się spowiadał i przystępował do komunii, dając parafii przykład dostateczny.
Niemal codziennie odwiedzał teraz Fourvillów, polując z mężem, który nie mógł się już obejść bez jego towarzystwa, i konno jeżdżąc z hrabiną, mimo deszczów i szkaradnego czasu.
Hrabia mawiał:
— Zwaryowali z tą jazdą konno, ale mojej żonie to służy.
Baron wrócił do Peuples w połowie listopada. Był zmieniony, stary, zgaszony, trawiony czarnym smutkiem, opełzającym mu duszę. A miłość do córki spotęgowała się niejako w ciągu kilku miesięcy ponurej samotności, wywołując potrzebę nieprzepartą przywiązania, tkliwości, zaufania.
Janina nie zwierzała mu się ze swych nowych myśli, ni z zażyłości z księdzem, ni z zapałów religijnych; niemniej zobaczywszy proboszcza po raz pierwszy, uczuł do niego niechęć gwałtowną.
A gdy wieczorem młoda kobieta zagadnęła:
— I cóż ten nowy ksiądz?
Odparł:
— Ten człowiek! Toż to inkwizytor! Uważam go za bardzo niebezpiecznego.
A dowiedziawszy się następnie od chłopów, z którymi żył w przyjaźni, o surowości młodego kapłana, jego gwałtowności i prześladowaniu praw i instynktów wrodzonych, zawrzał do niego nienawiścią.
On sam, należąc do starych filozofów, czcicieli przyrody, doznawał głębokiego wzruszenia na widok parzących się dwojga zwierząt, korzył się przed bóstwem panteistycznem, oburzony samem pojęciem Boga katolickiego, o zamiarach mieszczańskich, jezuickiej popędliwości i mściwości tyrana — Boga, uszczuplającego mu niejako dzieło stworzenia przeczuwane, nieokreślone, bezkresne, wszechmocne, będące życiem, światłem, ziemią, myślą, rośliną, skałą, człowiekiem, powietrzem, zwierzęciem, gwiazdą, Bogiem i owadem równocześnie; stwarzającem, gdyż jest tworzeniem, silniejszem od woli, szerszem od rozumowania, tworzącem bez celu, bez zamiaru i bez końca, we wszystkich kierunkach i formach bezkresnych przestworów, idąc za koniecznością przypadku i przeznaczenia.
Stworzenie obejmuje wszystkie zarodki, a myśl i życie rozwijają się w jego obrębie, jak kwiaty i owoce na drzewach.
Dla niego więc płodzenie było wielkiem prawem powszechnem, aktem świętym, godnym szacunku, boskim, spełniającym ciemną a ustawiczną wolę Istoty wieczystej. I obchodząc zagrodę po zagrodzie rozpoczął walkę namiętną przeciw temu niewyrozumiałemu księdzu, prześladowcy życia.
Janina zrozpaczona zanosiła modły do Boga, błagała ojca, lecz baron stale odpowiadał:
— Należy zwalczać tych ludzi; to naszem prawem i obowiązkiem. Oni nie mają w sobie pierwiastka człowieczeństwa. I wstrząsając długimi, siwymi włosami powtarzał:
— Nie, to nie są ludzie, nie rozumieją nic, nic, nic. Żyją w jakiejś zmorze fatalnej; są antyfizyczni. Antyfizyczni! krzyczał, jak gdyby rzucał przekleństwo.
Ksiądz poczuł odrazu nieprzyjaciela, lecz postanowiwszy zachować władzę nad zamkiem i młodą kobietą, hamował się, czekając zwcięstwa ostatecznego.
Później opętała go inna myśl; odkrył przypadkowo miłostki Juliana i Gilberty i za wszelką cenę postanowił im kres położyć.
Pewnego dnia odwiedził Janinę, i po długiej mistycznej przemowie, zażądał, by się z nim połączyła, celem zwalczenia, zniszczenia zła we własnej jej rodzinie i ocalenia dwóch dusz, pozostających w niebezpieczeństwie.
Nic rozumiejąc o co chodzi, poprosiła o wyjaśnienie.
Odparł:
— Godzina jeszcze nie nadeszła. Rychło tu jednak wrócę. I szybko wybiegł.
Zima dobiegała końca, zima zgniła, podług określenia wieśniaków, mokra i ciepła.
W parę dni później znów przyszedł ksiądz i w słowach zawiłych mówił o stosunku haniebnym między ludźmi, którzy powinniby być nienaganni. A ci, co wiedzą o tym fakcie, dodał, powinni mu kres położyć za wszelką cenę. Następnie zaczął wygłaszać poglądy wzniosłe i ująwszy rękę Janiny, zaklinał ją, by otworzyła oczy, zrozumiała i przyszła mu z pomocą.
Tym razem zrozumiała, lecz milczała, przerażona samą myślą przykrych następstw, mogących zakłócić obecny jej spokój domowy; udawała więc, że nie wie, co ksiądz chce powiedzieć. Przestał się tedy wahać i zaczął mówić otwarcie.
— Przykry mam do spełnienia obowiązek, pani hrabino, lecz inaczej postąpić nie mogę. Urząd, jaki piastuję, nie pozwala mi pozostawić panią w nieświadomości tego, czemu pani może położyć tamę. Proszę się tedy dowiedzieć, że mąż pani utrzymuje stosunek grzeszny z panią de Fourville.
Spuściła głowę, zrezygnowana i bezsilna.
Ksiądz podjął:
— Co pani zamierza teraz uczynić?
Wyjąkała:
— A co ksiądz proboszcz chce, bym uczyniła?
Odpowiedział gwałtownie:
— Należy przerwać tą występną namiętność.
Zaczęła płakać i głosem nabrzmiałym rozpaczą rzekła:
— Alei on mnie już zdradzał z pokojówką; on na mnie nie zważa; nie kocha mnie, znęca się nademną, skoro tylko przejawię życzenie niezgodne z jego wolą. Cóż ja poradzę?
Ksiądz nie odpowiadając bezpośrednio, krzyknął:
— Więc się pani zgadza! Więc pani przyzwala! I chce to znosić! Cudzołóstwo dokonywa się pod dachem pani, a pani je toleruje! Występek pleni się przed twemi oczyma, a pani nie odwracasz wzroku? Jest-żeś pani żoną? chrześcijanką? matką?
Łkając wykrztusiła:
— Co ja mam uczynić?
Odparł:
— Wszystko raczej, niż pozwolić na taką ohydę. Wszystko, powiadam. Porzuć go pani. Uciekaj z tego splugawionego domu.
Rzekła:
— Kiedy ja nie mam pieniędzy, proszę księdza proboszcza i brak mi też odwagi; przytem, jak mogę porzucić go, nie mając żadnych dowodów? Nawet prawo byłoby przeciwko mnie.
Ksiądz zerwał się, drżący gniewem:
— Tchórzostwo panią powoduje, a sądziłem, ze pani inna. Niegodną jesteś litości Boga!
Padła mu do nóg.
— Och, błagam, niech mnie ksiądz nie opuszcza! Błagam o radę!
Głosem stanowczym, rozkazującym odparł:
— Otwórz pani oczy hrabiemu de Fourville. Do niego należy zerwanie tego stosunku.
Na tę myśl ogarnęło ją przerażenie.
— Ależ on by ich zamordował! Księże proboszczu! A ja popełniłabym denuncyacyę! Och! nie, nie, nigdy!
Podniósł rękę do góry, jakby miał na nią rzucić przekleństwo i nieprzytomny z gniewu, krzyknął:
— Więc pozostań pani w hańbie i zbrodni, gdyż jesteś zarówno występną, jak oni. Jesteś żoną, przyzwalającą na cudzołóstwo! Nie mam tu już nic do czynienia.
I odszedł wściekły, dygocąc całem ciałem. Wybiegła za nim zrozpaczona, gotowa ustąpić, zaczynając przyrzekać. Ale on, drżąc cały z oburzenia, biegł szybkim krokiem, z wściekłości wymachując błękitnym parasolem, niemal tak wysokim jak on.
Ujrzał Juliana, stojącego koło bramy i dozorującego ścinania gałęzi; skręcił tedy na lewo ku zagrodzie Couillardów, powtarzając:
— Niech mi pani da spokój; nie mam już nic do powiedzenia.
Po drodze, w pośrodku podwórza, natknął się na gromadkę dzieciaków folwarcznych i z sąsiedztwa; stłoczone koło budy suki, patrzyły na coś z ogromną uwagą i w milczeniu. Wśród nich stał baron, z rękoma skrzyżowanemi na plecach, przyglądając się z równą ciekawością. Można by go było wziąć w tej chwili za nauczyciela. Dostrzegłszy jednak zbliżającego się księdza, odszedł, by uniknąć spotkania, przywitania i rozmowy.
Janina mówiła tonem błagalnym:
— Księże proboszczu, proszę mi pozostawić kilka dni i przyjść na zamek. Opowiem, co zdołałam przez ten czas zrobić i przygotować, a resztę obmyślimy.
Dochodzili właśnie do gromadki dzieciaków, a ksiądz zbliżył się, by zobaczyć, co je tak mocno zajmuje. Suka wydawała na świat młode. Pięć szczeniąt roiło się już koło matki, która je lizała miłośnie, leżąc na boku, i wijąc się z bólu. W chwili, gdy ksiądz się pochylał, suka skulona wyciągnęła się jęcząc i z łona jej wyszło jeszcze jedno maleńkie szczenię. A grupka wisusów zaczęła klaskać w dłonie z radości i wołać:
— Jeszcze jeden piesek, jeszcze jeden piesek!
Dla nich była to zabawa, zabawa całkiem naturalna, bez żadnej myśli zdrożnej. Przyglądali się temu porodowi, jak gdyby patrzyli na spadające jabłka.
Ksiądz Tolbiac w pierwszej chwili osłupiał, poczem w gniewie niepohamowanym podniósł swój duży parasol i ze wszech sił zaczął nim tłuc po głowach dzieciaków. Gromadka przerażona pierzchła w okamgnieniu, a ksiądz ujrzał się nagle naprzeciwko suki, próbującej wstać. Ale nie pozwolił się jej nawet dźwignąć na nogi i oszalały, począł ją z całej siły okładać parasolem. Szamotała się na łańcuchu, nie mogąc uciec, i wyła straszliwie pod chłostą zaciekłą. Złamał parasol. Wtedy z gołemi rękoma, skoczył na zwierzę, kopiąc je z wściekłością, depcąc, gniotąc. Wypchał jej z łona ostatnie szczenię, w zapamiętaniu dobijając obcasami krwawe ciało, poruszające się jeszcze pośród ociężałych, ślepych szczeniąt, szukających już sutków.
Janina uciekła, lecz nagle ksiądz uczuł, że go ktoś chwycił za kark i wymierzył policzek, że trójkątny kapelusz zleciał mu z głowy; a baron rozjątrzony, porwał go, doniósł do bramy i wyrzucił na drogę.
Odwróciwszy się ujrzał swą córkę na kolanach, łkającą obok szczeniąt, które zbierała do sukni. Podbiegł szybkim krokiem i gestykulując, krzyczał:
— Widziałaś go już, co, tego świętoszka w sutannie! już go chyba poznałaś!
Przybiegli dzierżawcy, i wszyscy przyglądali się zatłuczonej suce o wypatroszonych wnętrznościach, a mama Couillard oświadczyła:
— Drugiego takiego barbarzyńcy niema chyba na świecie.
Janina zabrała siedmioro szczeniąt, postanawiając je wychować.
Próbowano im dawać mleko, lecz troje zdechło nazajutrz. Ojciec Szymon uganiał się po wsi, by znaleść sukę karmiącą. Nie udało mu się; przyniósł tylko kocicę, zapewniając, że i ona spełni zadanie. Uśmiercono tedy trzy szczenięta, a ostatnie powierzono tej żywicielce z innej rasy. Adoptowała je natychmiast i kładąc się na bok, podała mu sutek.
Aby nie wyczerpać zbytnio przybranej matki, odłączono pieska już po dwóch tygodniach, a Janina podjęła się karmić go flaszeczką. Nazwała go Toto. Ale baron narzucił mu inne miano, przezwawszy go Pogromem.
Ksiądz już nie przyszedł, ale w najbliższą niedzielę miotał z kazalnicy złorzeczenia, groźby i przekleństwa na zamek, mówiąc, że żelazem wypalić trzeba wrzody, wyklinając barona, który się tem bawił, i w sposób dyskretny, jeszcze nieśmiały wskazując na miłostki Juliana. Wicehrabia wpadł we wściekłość, lecz obawa strasznego skandalu kazała mu stłumić gniew.
Odtąd za każdem kazaniem, ksiądz coraz dalej prowadził dzieło zemsty, przepowiadając, ze zbliża się godzina, kiedy Bóg dosięże wszystkich jego wrogów.
Julian napisał do arcybiskupa list, pełen szacunku, lecz energiczny. Księdzu Tolbiacowi zagrożono niełaską. Więc zamilkł.
Spotykano go teraz często na dalekich samotnych przechadzkach, biegnącego szybko, z twarzą podnieconą. Gilberta i Julian odbywając swe konne wycieczki, co chwila go dostrzegali, to w pewnej oddali, niby ciemny punkt na skraju równiny, to na zboczu skał nadbrzeżnych, to znów czytającego brewiarz w jakimś ciasnym wąwozie. Wówczas skręcali z drogi, by uniknąć spotkania.
Nadeszła wiosna, potęgując ich miłość, co dnia rzucając ich sobie w objęcia, to tu, to tam, gdziekolwiek się dało znaleść jakieś ustronne miejsce.
Listkowie drzew było jeszcze zbyt skąpe a trawa wilgotna; nie mogąc też jak letnią porą zagłębiać się w zaroślach, za najczęstszy przybytek dla swych uścisków miłosnych używali ruchomego namiotu pasterza, który od jesieni stał pustką na szczycie pagórka Vancotte.
Stał tam całkiem na uboczu, spoczywając na kołach, u szczytu skalnego wysokości pięciuset metrów, tuż nad stromym stokiem, wiodącym ku dolinie. Nikt ich tam nie mógł przychwycić, gdyż z wysokiego tego punktu widzieli jak na dłoni całą dolinę; a konie, przywiązane za uzdeczki, czekały spokojnie, dopóki nie znużyli się pocałunkami.
Aż tu pewnego dnia, wyszedłszy ze swego schroniska, ujrzeli księdza Tolbiaca, siedzącego, niemal ukrytego w sitowiu nadbrzeżnem, koło wzgórza.
— Musimy konie zostawiać w wąwozie — rzekł Julian — gdyż mogłyby nas zdradzić.
I od tego czasu przywiązywali konie w zakręcie dolinki, pełnej krzaków.
Jednego wieczora, wracając do Orilette, gdzie hrabia czekał na nich z obiadem, spotkali wychodzącego z zamku księdza Tolbiaca. Usunął się, robiąc im miejsce i złożył ukłon, nie podnosząc oczu.
Zdjął ich niepokój, lecz rychło się rozprószył.

Pewnego popołudnia, podczas silnej wichury (było to z początkiem maja) Janina czytała przy kominku, gdy nagle ujrzała hrabiego de Fourville, biegnącego tak szybko, że strach ją ogarnął, czy nie stało się coś złego.
Zbiegła ze schodów, by go przyjąć, a stanąwszy naprzeciw niego, pomyślała, ze zwaryował. Na głowie miał ogromny kaszkiet futrzany, który nosił tylko w domu, a ubrany był w kurtkę myśliwską i twarz miał tak bladą, że rudy wąs, zazwyczaj zlewający się z czerstwą cerą, teraz odbijał od niej jak płomień. A oczy dzikie, latały jak bezprzytomne.
Wybełkotał:
— Moja żona tutaj?
Janina, tracąc głowę, odparła:
— Nie, wcale jej dziś nie widziałam.
Padł na krzesło, jak gdyby mu podcięto nogi; zdjął czapkę, mechanicznym ruchem kilka razy otarł czoło chustką, poczem zerwawszy się raptownie, podszedł ku młodej kobiecie, z wyciągniętemi rękami i otwartemi ustami, jakby chcąc mówić, powierzyć jej straszną jakąś wiadomość.
Nagle się powstrzymał, utkwił w niej spojrzenie, jakby w gorączce mamrocząc:
— Przecież to mąż... pani także...
I wybiegł w kierunku morza.
Janina skoczyła za nim, by go powstrzymać; z sercem zamierającem od strachu, wołała go, błagała, myśląc:
— Wie wszystko! Co uczyni? Och! oby ich tylko nie znalazł!
Nie mogła go jednak dogonić, a na wołanie jej nie zważał. Szedł przed siebie bez wahania, znając cel swej drogi. Przesadził rów, poczem krokiem olbrzyma przebywszy nadmorskie sitowie, począł się wspinać na skały.
Janina, stojąc na skarpie, zasadzonej drzewami, długo biegła za nim spojrzeniem; później straciwszy go z oczu, wróciła do domu, dręczona trwogą okropną.
A on skręcił na prawo i zaczął gonić. Morze wyjąc, tłukło falami o brzeg; chmury ciękież, czarne, nadpływały z szaloną szybkością, a za niemi coraz inne, ulewą wściekłą smagając pagórek. Wiatr świszczał, jęczał, powalał trawy i młode zboża, unosząc duże białe ptaki, niby bańki piany, w głąb kontynentu.
Nawałnica potęgując się z każdą chwilą, smagała twarz hrabiego, zalewała mu policzki i wąsy, z których woda ociekała strumieniem, wrzawą hucząc mu w uszach, a burzą w sercu.
Poniżej, nawprost niego, dolina Vancotte otwierała głęboką swą gardziel. A wokół nic, prócz szałasu pastucha i pustego ogrodzenia dla owiec. Dwa konie stały przywiązane do ruchomego domku.
Czegóż mogliby się obawiać w taką burzę?
Zobaczywszy konie, hrabia przycupnął na ziemi i począł się czołgać na rękach i kolanach, czyniąc wrażenie jakiegoś potwora — ogromny korpus okryty błotem, w czapce z sierści zwierzęcej.
Tak dotarł do samotnej chałupy i szybko się ukrył, by go nie dostrzeżono przez szczeliny desek.
Konie, na jego widok, zaczęły się niepokoić.
Nożem, który trzymał w ręce, przeciął im uzdeczki, a konie pomknęły z wichurą w przegony, drażnione gradem, co zacinając o pochyły dach budy, chybotał ruchomemi jej kołami.
Wówczas hrabia, dźwignąwszy się na kolana, przyłożył głowę do drzwi i przez otwór spojrzał do wnętrza.
Trwał tak bez ruchu, zdając się wyczekiwać.
Upłynęła chwila długa; nagle porwał się na równe nogi, okryty błotem od stóp do głowy.
Ruchem pełnym wściekłości osunął rygiel zamykający drzwi z zewnątrz i chwyciwszy zwisające uzdy koni, począł wstrząsać całą budą, jakby ją chciał rozwalić. Nagle zarzucił sobie uzdy koło szyi i w wysiłku potwornym zginając swą olbrzymią postać, zaczął ciągnąć jak wół, dysząc ciężko, aż zatoczył ruchomy dom wraz z zamkniętymi w nim ludźmi nad sam skraj pochyłości wzgórza.
Krzyczeli, pięściami waląc w drzwi zamknięte, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Gdy stanął na szczycie wzgórza, puścił lekki namiot, który zaczął zjeżdżać po stromem zboczu.
W szalonym rozpędzie leciał coraz to szybciej, podskakując, potykając się jak zwierzę, tłukąc uzdami o twardy grunt skały.
Stary żebrak, skulony w rowie, widział, jak z błyskawiczną szybkością przemknął mu ponad głową i słyszał też krzyki straszne, wydobywające się z drewnianego pudła.
Nagle odpadło jedno koło, zawadziwszy o coś twardego, a buda przewróciła się na jeden bok i zaczęła się toczyć jak kula, niby dom, wyrwany z podstaw, zlatujący z wierzchołka góry.
Tak stoczywszy się na brzeg ostatniego parowu, podskoczyła, zakreśliwszy w powietrzu koło i runęła, roztrzaskując się jak jajo.
Stary żebrak widząc, że rozbiła się o grunt kamienny, wstał i drobnym krokiem zaczął zaroślami schodzić ku wsi; przyczem, kierując się chłopską roztropnością, wcale nie podszedł do rozbitego pudła, lecz ruszył do najbliższej zagrody zawiadomić o wypadku.
Zbiegli się ludzie; podnieśli szczątki chałupy i zobaczyli dwa ciała. Były potłuczone, zmiażdżone, krwawe. Mężczyzna miał rozbitą czaszkę i całą twarz strzaskaną. Szczęka kobiety wyleciała od strasznego uderzenia; a członki obojga stanowiły jedną miazgę, jak gdyby pod ciałem wcale nie było kości.
Rozpoznano ich jednak i zaczęły się długie dociekania nad przyczyną nieszczęścia.
— Co oni ta mogli robić w tej budzie? — dziwiła się jedna z kobiet.
Wtedy stary żebrak opowiedział, że się prawdopodobnie schronili przed nawałnicą, a wichura wściekła musiała obalić i strącić chałupę. Dodał jeszcze, że on sam miał się tam ukryć, ale zobaczył przywiązane do drzwi konie i domyślił się, że już go ktoś uprzedził.
I tonem zadowolenia dokończył:
— Gdyby nie to, jużby było po mnie.
Ktoś zauważył:
— Możeby i było lepiej?
Wtedy poczciwiec wpadł w gniew straszliwy.
— A czegoby to miało być lepi? że ja bidny, a oni bogaci? Takiesame teraz dziady, co i ja...
I trzęsąc się cały, obdarty, przemokły do nitki, brudny, z rozczochraną brodą i długimi kłakami, wymykającymi się z pod kapelusza bez dna, końcem zakrzywionej laski wskazał na trupy, oświadczając:
— Całkiem my teraz równi.
Nadeszli inni chłopi i przyglądali się z podełba, wzrokiem niespokojnym, ponurym, wystraszonym, samolubnym i tchórzliwym. Następnie i zaczęli radzić, co począć, a spodziewając się nagrody, postanowili odstawić zwłoki do zamków.
Sprowadzono tedy dwa wózki. Wyłoniła się jednak nowa trudność. Jedni twierdzili, że nalezy podścielić tylko słomę, inni utrzymywali, że wypada podłożyć sienniki.
Kobieta, która już wpierw zabierała głos, krzyczała
— Przemokną od tyła krwie, i trza bedzie to prać, a świżą dawać słomę.
Wtedy gruby jakiś wieśniak o twarzy wesołej odparł:
— Przecie zapłacą. Jak bedzie ładniej, to lepiej zapłacą.
Argument ten okazał się przekonywującym.
I obydwa wózki, na wysokich kołach, bez resorów, ruszyły powoli krok za krokiem, jeden na prawo, drugi na lewo, chybocząc i trzęsąc na nierównej drodze ostatnimi szczątkami istot, które obejmowały się uściskiem miłosnym i już się nie spotkają.
Hrabia, zobaczywszy zlatującą ze stromej pochyłości budę, zaczął uciekać co sił, wśród wichru i nawałnicy. Pędził tak przez kilka godzin, przesadzając skarpy, obalając płoty, aż dopiero wieczorem, sam nie wiedząc jak, znalazł się w zamku.
Służba przerażona czekała, by go zawiadomić, że oba konie wróciły bez jeźdźców.
Hrabia się zawahał i głosem urywanym rzekł:
— Musiało się im coś wydarzyć w tę straszną wichurę. Niech wszyscy biegną szukać.
Sam ruszył, lecz zaledwie się tamci oddalili, ukrył się wśród zarośli, czatując, rychło li przywiozą martwą lub umierającą, lub może okaleczałą, na całe życie zbezkształconą tę, którą dotąd kochał dziką namiętnością.
Niebawem przesunął się wózek, wiozący coś niezwykłego.
Zatrzymał się przed zamkiem, następnie wjechał na dziedziniec. Tak, to jest, to ona; lecz trwoga okropna przygwoździła go do miejsca, strach potworny dowiedzenia się, lęk przed prawdą; i trwał tak bez ruchu, skulony jak zając, drżąc za najlżejszym szelestem.
Czekał godzinę, może dwie. Wózek nie wyjeżdżał z dziedzińca. Powiedział sobie, że żona jego kona, a myśl ujrzenia jej, spotkania się z jej spojrzeniem, napełniła go taką trwogą, że nagłym zdjęty strachem, by go nie dostrzeżono w tej skrytce i nie zmuszono być obecnym przy jej zgonie, napowrót go zapędziła do lasów. — Wtem przemknęło mu przez głowę, że może ona potrzebuje jego pomocy, a nikt jej przecież udzielić nie potrafi; pędem szalonym zawrócił w stronę zamku.
W bramie spotkał ogrodnika i krzyknął:
— I co?
Tamten nie śmiał odpowiedzieć.
Wtedy hrabia zawył:
— Umarła?
A sługa wyjąkał:
— Tak, proszą pana hrabiego.
Doznał ulgi bezmiernej. Spokój spłynął raptownie w jego krew i muszkuły rozedrgane; pewnym krokiem począł wchodzić na stopnie dużej terasy.
Drugi wózek zajechał do Peuples. Janina ujrzała go z daleka, zobaczyła siennik, domyśliła się spoczywającego na nim ciała i zrozumiała. Ogarnęło ją takie wzruszenie, że bez przytomności osunęła się na podłogą.
Gdy odzyskała przytomność, ojciec podtrzymywał jej głową i skronie zwilżał octem.
Głosem niepewnym spytał:
— Czy wiesz?
Szepnęła:
— Tak, ojcze.
Gdy się jednak chciała dźwignąć, siły odmówiły jej posłuszeństwa — tak była zbolała.
Tegoż wieczora powiła nieżywe dziecko — dziewczynkę.
Nie widziała pogrzebu Juliana — nie wiedziała o niczem. Dopiero po upływie jednego czy dwóch dni zauważyła, że ciotka Liza przybyła; a w ciągu majaczeń gorączkowych uporczywie dręczyła ją myśl, kiedy stara panna wyjechała z Peuples, w jakim czasie i wśród jakich okoliczności. Nie mogła sobie tego żadną miarą przypomnieć, nawet w chwilach przytomnych; była tylko pewną, że widziała ją po śmierci mateczki.

III.

Trzy miesiące spędziła w swym pokoju, tak wycieńczona i blada, że uważano ją za straconą. Zwolna zaczęła odzyskiwać siły. Ojczulek i ciotka Liza ciągle ją pielęgnowali, osiedliwszy się na stałe w Peuples. Wstrząs, jakiego doznała, wywołał u niej chorobę nerwową; każdy hałas przyprawiał ją o zemdlenie, a zemdlenia takie trwały nieraz dość długo, wywoływane przyczyną najbłahszą.
Nigdy nie zapytała o szczegóły śmierci Juliana. Co ją to obchodziło? Alboż nie dość wiedziała? Wszyscy uważali to za wypadek nieszczęśliwy, ale jej to nie zwiodło; zachowała w sercu tajemnicę dręczącą: cudzołóstwo tamtych dwojga i wspomnienie nagłego, strasznego pojawienia się hrabiego w dniu katastrofy.
I oto od czasu do czasu duszę jej poczęły nawiedzać wspomnienia słodkie i melancholijne, krótkich rozkoszy miłosnych, jakie ongi przeżyła z mężem. Każdorazowy taki nieoczekiwany obraz z przeszłości wywoływał u niej dreszcze, a w owych chwilach widywała męża takiego, jakim był za czasów narzeczeństwa i w owych jedynych dniach namiętności, rozkwitłej w żarnem słońcu Korsyki. Wszystkie jego wady się zmniejszały, szorstkość znikała, a nawet zdrady małżeńskie zacierały się w coraz to dalszej perspektywie grobu. I przejęta jakąś dziwną wdzięcznością pośmiertną dla człowieka, który ją trzymał w swych objęciach, Janina wybaczyła mu cierpienie minione, by myślą wracać wyłącznie do chwil szczęśliwych. A w miarę, jak czas upływał, miesiąc po miesiącu pyłem niepamięci przysypywał wszystkie jej wspomnienia i bole, aż całkowicie się oddała swemu synowi.
Stał on się bóstwem, jedyną myślą trzech istot koło niego zebranych i rządził też jak despota. Wytworzył się nawet rodzaj zazdrości między tem jego trojgiem niewolników, a Janinę drażniły poniekąd gorące pocałunki, jakimi obsypywał barona, gdy ten brał go na kolana, i pozwolił jeździć „na koniku“. A ciotka Liza zaniedbywana przez niego, jak przez wszystkich i przez całe życie, traktowana nieraz jak służąca przez tego pana, nie umiejącego jeszcze mówić, odchodziła do swego pokoju i płakała, porównywując drobne wyżebrane pieszczoty z gorącymi uściskami, jakie zachowywał dla matki i dziadka.
Dwa lata spokojne, bez żadnego ważniejszego zdarzenia, upłynęły na ustawicznem zajmowaniu się dzieckiem. Z początkiem trzeciej zimy postanowiono zamieszkać do wiosny w Rouen i cała rodzina się tam przeniosła. Aż tu w starym wilgotnym domu Pawełek nabawił się bronchitu tak silnego, ze obawiano się zapalenia płuc; i troje zrozpaczonych rodziców doszło do przekonania, że dziecko nie może się obejść bez powietrza wiejskiego. Skoro tylko wyzdrowiał, wrócili do Peuples.
I rozpoczął się szereg lat jednostajnych a słodkich.
Zawsze razem koło malca, to w jego pokoju, to w dużym salonie, to w ogrodzie, wpadali w zachwyt nad jego gaworzeniem, śmieszną wymową i ruchami.
Matka nazywała go pieszczotliwie Paulet (Pawełek), a dziecko, nie umiejąc słowa tego powtórzyć, wymawiało Poulet (kurczak), co wywoływało niezmierną wesołość. I pozostał mu już przydomek: Kurczak. Wszyscy go tak nazywali.
Wobec tego, że rósł bardzo szybko, ulubionem zajęciem trojga rodziców, „trzech matek“, jak zwykł mawiać baron, było ciągłe mierzenie jego wzrostu.
Na drzwiach salonu nacięto scyzorykiem cały szereg kreseczek, oznaczających z miesiąca na miesiąc przyrost chłopca. Ta drabinka, nazwana „drabinką Kurczaka“ zajmowała znaczne miejsce w życiu owych trojga ludzi.
Po pewnym czasie nowe stworzenie zaczęło odgrywać ważną rolę w rodzinie, a był niem pies „Pogrom“, o którym Janina zapomniała, całkowicie zajęta synem. Żywiony przez starą Ludwinę i umieszczony w starej kadzi koło stajen, pies żył samotnie, pozostając na łańcuchu.
Pewnego ranka dostrzegł go Pawełek i zaczął krzyczeć, ze musi się z nim popieścić. Ze strachem zaprowadzili go do psa. Ale Pogrom rad był odwiedzinom dziecka, które wyło w niebogłosy, gdy próbowano je nakoniec oderwać od kadzi. Nie pozostało nic innego, jak spuścić psa z łańcucha i umieścić go w domu.
Odtąd stał się towarzyszem Pawełka, przyjacielem nieodstępnym. Razem się tarzali po dywanie, leżeli obok siebie. Po pewnym czasie Pogrom musiał spać w łóżku swego towarzysza, który ani na chwilę nie chciał się z nim rozstawać. Janina rozpaczała z powodu masy pcheł, a ciotka Liza zazdrościła, że pies zajmuje tak poczesne miejsce w sercu dziecka, kradnąc uczucie jej należne i tak gorąco przez nią pożądane.
W sporych odstępach czasu odwiedzano się wzajem z Brisevillami i Coutelierami. Tylko mer i lekarz regularnie przerywali samotność starego zamku. Od zamordowania suki i podejrzeń powziętych przeciw księdzu co do jego udziału w strasznej śmierci hrabiny i Juliana, Janina nie przekroczyła progu kościoła, rozgniewana na Boga, mogącego mieć takich przedstawicieli.
Od czasu do czasu ksiądz Tolbiac bardzo wyraźnie miotał klątwy na zamek, jako na nawiedzony przez złego ducha, wiecznego buntownika, ducha błędu i kłamstwa, ducha nienawiści, zepsucia i nieczystości. W ten sposób określał barona.
Kościół był jednak opustoszały; a gdy ksiądz szedł polami, gdzie chłopi zajęci byli orką, żaden z nich nie przystanął, by porozmawiać, a nawet się nie odwracał i nie kłaniał. Uchodził zresztą za czarownika, wypędziwszy dyabła z kobiety opętanej. Opowiadano sobie, ze zna on tajemnicze zaklęcia, leczące z urzeczenia, które podług niego, były złośliwą igraszką szatana. Kładł ręce na krowach, które dawały mleko sine, lub zakręcały ogon na okrągło, a dziwacznemi słowami pomagał do odnalezienia zguby.
Jego umysł ciasny i fanatyczny zajmował się z upodobaniem książkami religijnemi, mówiącemi o pojawieniu się dyabła na ziemi, o rozmaitych przejawach jego władzy, jego wpływie tajnym i różnorodnym i wszystkich wykrętnych sposobach i podstępach. A czując się specyalnie powołanym do zwalczania tej mocy tajemniczej a fatalnej, przyswoił sobie wszystkie formuły egzorcyzmów, zawarte w podręcznikach kościelnych.
Ustawicznie czuł złego ducha, błąkającego się wśród mroków, i raz wraz wybiegał mu na usta frazes łaciński: Sicut leo rugiens circuit quaerens querm devoret.
Niezadługo począł się szerzyć strach, przerażenie przed jego siłą ukrytą. Nawet jego koledzy, ograniczeni księża wiejscy, dla których Belzebub jest artykułem wiary, a którzy ogłupieni szczegółowemi wskazaniami rytuału na wypadek przejawienia się mocy dyabła, dochodzą ostatecznie do mieszania religii z magią, nawet oni uważali do pewnego stopnia księdza Tolbiaca za czarownika, szanując go w równej mierze za tę przypisywaną mu moc tajemną, jak za nieposzlakowaną surowość jego życia.
Spotykając Janinę, nie składał jej ukłonu.
Taki stan rzeczy niepokoił i unieszczęśliwiał ciotkę Lizę, której trwożna dusza starej panny wprost nie pojmowała, jak można nie chodzić do kościoła. Ona jest bez wątpienia pobożną, ona się spowiada i przystępuje do komunii, ale nikt o tem nie wie, nikogo to nie zajmuje.
Ilekroć zostawała z Pawełkiem sama, całkiem sama, mówiła mu cichutko o dobrym Bogu. Słuchał dość uważnie, gdy mu opowiadała cudowne historye o początku świata, lecz gdy mu powiedziała, ze trzeba bardzo a bardzo i kochać Pana Boga, chłopczyk spytał:
— A gdzie on jest, ciociu?
Palcem wskazywała niebo, mówiąc:
— Tam wysoko, Kurczaku, ale nie trzeba o tem mówić nikomu.
Obawiała się bowiem barona.
Aż tu pewnego dnia Kurczak oświadczył:
— Pan Bóg jest wszędzie, ale nie w kościele.
Opowiedział dziadkowi o tajemniczych wykładach ciotki.
Chłopczyk kończył rok dziesiąty, gdy matka wyglądała na czterdziestoletnią. Był silny, hałaśliwy, doskonale wspinał się na drzewa, lecz umiał niewiele. Lekcye go nudziły i szybko je przerywał. A ilekroć baron przytrzymał go trochę dłużej przy książce, Janina wchodziła mówiąc:
— Niech mu się ojczulek pozwoli bawić. Nie trzeba dziecka przemęczać. Dla niej miał on ciągle rok lub sześć miesięcy. Zaledwie sobie zdawała sprawę, ze chodzi, biega, mówi jak człowieczek; w ustawicznej też żyła trwodze, by nie upadł, nie zmarzł, lub nie rozgrzał się zanadto, nie jadł za wiele ze względu na żołądek, lub zamało, to jest niewystarczająco dla rozwoju organizmu.
Gdy miał lat dwanaście, wyłoniła się wielka trudność: przystąpienie do pierwszej komunii.
Pewnego dnia ciotka Liza udała się do pokoju Janiny i gorąco przekładała jej, że nie można już dłużej pozostawiać małego bez nauki religii i spełniania najpierwszych obowiązków. Dowodziła na wszystkie sposoby, powoływała się na tysiączne argumenta, a przedewszystkiem na opinię ludzi, z którymi obcowali. Matka zakłopotana, niezdecydowana, wahała się, powtarzając, że można z tem jeszcze zaczekać.
Ale w miesiąc później, gdy oddawała wizytę wicehrabinie de Briseville, dama ta zagadnęła niby od niechcenia:
— Zdaje się, że to w tym roku Pawełek ma przystąpić do pierwszej komunii?
Janina przychwycona znienacka odparła:
— Tak, pani.
To jedno słowo przechyliło szalę; nic nie mówiąc ojcu, poprosiła ciotkę Lizę, by zaprowadziła dziecko na lekcyę religii.
Przez miesiąc wszystko szło dobrze, lecz pewnego wieczora Kurczak wrócił do domu schrypnięty. A nazajutrz zaczął kaszleć. Matka przerażona, rozpoczęła szczegółowe badanie i dowiedziała się, że ksiądz kazał mu pod koniec lekcyi stać w przysionku kościoła na przeciągu, za to że źle odpowiadał.
Zatrzymała więc chłopca w domu i sama go uczyła katechizmu. Ale ksiądz Tolbiac, mimo błagań ciotki Lizy, nie chciał go dopuścić do komunii, twierdząc, ze jest niedostatecznie przygotowany.
Tosamo powtórzyło się w rok później. Baron, doprowadzony do ostateczności, zaklinał, że chłopiec nie potrzebuje wierzyć w takie bzdury, jak ów dziecinny symbol transsubstancyacyi, by być człowiekiem uczciwym; postanowiono więc wychować go na chrześcianina, lecz nie na katolika, przestrzegającego praktyk religijnych, by za dojściem do pełnoletności postąpił jak zechce.
W jakiś czas potem Janina złożyła wizytą w Briseville, której jej nie oddano. Dziwiła sią, znając swych sąsiadów ze skrupulatnego przestrzegania form, lecz markiza de Coutelier w sposób wyniosły wytłómaczyła jej powód tego zerwania.
Dzięki stanowisku męża i staremu jego rodowi, a także ogromnej fortunie, uważając się za królową szlachty normandzkiej, wicehrabina rządziła też jak prawdziwa królowa, otwarcie wyjawiając swe zdanie, łaskawe lub potępiające, zależnie od sposobności, napominając, chwaląc i darząc uznaniem. Gdy więc Janina składała jej wizytą, dama ta po kilku słowach lodowatych, oświadczyła tonem suchym:
— Towarzystwo dzieli się na dwie klasy: ludzi wierzących w Boga i niewierzących. Pierwsi, nawet najniżsi, są naszymi równymi i przyjaciółmi; drudzy dla nas nie istnieją.
Janina, czując pocisk, odparła:
— Alboż nie można wierzyć w Boga, nie uczęszczając do kościoła?
Markiza odparła:
— Nie, pani; wierni modlą się do Boga w kościele, taksamo jak się ludzi odwiedza w ich domach.
Janina dotknięta rzekła:
— Pani, Bóg jest wszędzie. Ja, która w głębi serca wierzę w Jego dobroć, mniej czuję Jego obecność, gdy pewni kapłani stają między Nim a mną.
Markiza wstała:
— Pani, kapłan nosi sztandar Kościoła; ktokolwiek nie idzie za tym sztandarem, jest przeciw niemu i przeciw nam.
Kolejno wstała Janina, cała drżąca:
— Pani wierzy w Boga jednej kasty, a ja wierzę w Boga ludzi uczciwych.
Skłoniła się i wyszła.
I wieśniacy zaczęli sarkać pocichu. że Kurczak nie przystąpił do pierwszej komunii. Oni sami co prawda nie chodzili na nabożeństwa i spowiadali się tylko przed Wielkanocą, ulegając ścisłym przepisom kościelnym; z dziećmi jednak to zupełnie inna sprawa; żaden z nich nie odważyłby się wychowywać swego dziecka poza obrębem kościoła, bo co religia, to religia.
Odczuwała tą ich cichą naganę i w głębi duszy oburzała się na wszystkie te paktowania i układy ze sumieniem, na ten strach ogólny i tchórzostwo, żyjące w głębi wszystkich tych serc, a przybierające na zewnątrz tyle masek czcigodnych.
Baron objął kierownictwo nad nauką Pawełka i zaprzągł go do łaciny. Matka wciąż tylko ostrzegała:
— Niech on się nie przemęcza — i niespokojna okrążała pokój, w którym odbywała się lekcya, gdyż ojczulek zakazał jej wchodzić i co chwila przerywać naukę pytaniami:
— Kurczaku, czy ci nie zimno? — albo:
— Kurczaku, czy nie boli cię głowa? — lub też prosić nauczyciela:
— Niech on tyle nie mówi, bo zmęczy gardło.
Po skończeniu lekcyi, mały biegł do ogrodu z matką i ciotką. Z wielkiem zamiłowaniem oddawali się teraz ogrodnictwu; wszyscy troje sadzili na wiosną młode drzewka, siali ziarna, wpadając w zachwyt nad każdym nowym pędem, obcinali zbyteczne gałązki i wiązali bukiety.
Najbardziej zajmowało chłopca hodowanie sałaty. W ogrodzie warzywnym miał cztery duże grzędy, na których z ogromną troskliwością hodował najrozmaitsze odmiany tych liści jadalnych: sałatą głowiastą, rzymską, kapucyńską i królewską. Kopał, podlewał, plewił, przesadzał rośliny, przy pomocy dwóch swych matek, które musiały wraz z nim pracować jak wyrobnice. Całemi godzinami widziano je pochylone nad grzędami, z powalanemi sukniami i rękoma, zajęte wsuwaniem korzonków sadzonek do dziur, które wskazującym palcem drążyły w ziemi.
Kurczak dorastał, kończył rok piętnasty, a drabinka w salonie wskazywała już metr i pięćdziesiąt ośm centymetrów; umysłowo pozostał jednak dzieckiem nieświadomem, naiwnem, duszonem miedzy dwiema kobietami i starcem sympatycznym, lecz należącym do epoki minionej.
Pewnego wieczora baron zagadnął o oddaniu chłopca do szkół, a Janina w tejże chwili zaczęła łkać. Ciotka Liza przerażona skuliła się w ciemnym kącie.
Matka odparła:
— Poco ma się tyle uczyć? Zostanie dobrym gospodarzem, szlachcicem wiejskim i będzie uprawiał ziemię, jak tylu innych z naszej sfery. Może szczęśliwie żyć i zestarzeć się w tym domu, gdzie my żyliśmy przed nim i gdzie umrzemy. Czegóż żądać więcej?
Baron jednak wykonał ruch przeczący.
— A co mu odpowiesz, gdy jako dwudziestopięcioletni przyjdzie do ciebie i powie:
— Nie jestem niczem, nic nie umiem z twojej winy, przez twój egoizm macierzyński. Jestem niezdolny do pracy, do rozwoju dalszego, a nie byłem przecież stworzony do życia ciasnego, ograniczonego, smutnego, na jakie skazała mnie nieopatrzna twoja miłość.
Nie przestawała łkać, opłakując syna.
— Kurczaku, powiedz, wszak nigdy mi nie będziesz zarzucał, że cię zbytnio kochałam?
A duże dziecko, wielce zdumione, przyrzekło:
— Nie, mamo.
— Przysięgasz mi?
— Tak, mamo.
— Chcesz tu pozostać, prawda?
— Tak, mamo.
Wtedy baron głosem podniesionym i stanowczym oświadczył:
— Janino, ty nie masz prawa rozporządzać tem życiem. To, co teraz robisz, jest tchórzostwem, niemal zbrodnią; dla osobistego swego szczęścia poświęcasz własne dziecko.
Ukryła twarz w dłoniach i łkając spazmatycznie, jąkała poprzez łzy:
— Byłam taka nieszczęśliwa... taka nieszczęśliwa! Teraz, kiedy się przy nim uspokoiłam, mają mi go zabrać... Cóż ja pocznę... teraz... całkiem sama?...
Ojciec wstał, usiadł koło niej i otoczył ją ramieniem.
— Janinko, a ja?
Rzuciła mu się na szyję, ściskając i całując gwałtownie, poczem całkiem jeszcze zdyszana od dławiących ją szlochów, mamrotała:
— Tak. Może... masz słuszność... ojczulku... Byłam szalona... ale ja tyle wycierpiałam... Dobrze, niech idzie do szkół.
Kolejno Kurczak, nie rozumiejąc zbytnio o co chodzi, wybuchnął płaczem.
Wszystkie trzy matki zaczęły go ściskać, pieścić, dodawać mu odwagi. Na spoczynek rozeszli się wszyscy zgnębieni, i wszyscy płakali w swych łóżkach, nie wyjmując barona, który wpierw nad sobą panował.
Postanowiono, że po wakacyach młodzieniec wstąpi do gimnazyum w Hawrze, a tymczasem w ciągu lata rozpieszczano go więcej, niż kiedykolwiek.
Matka płakała nieraz rozpaczliwie na myśl o rozstaniu. Przygotowywała mu wyprawę, jak gdyby miał wyjechać w podróż co najmniej na lat dziesięć; aż wreszcie pewnego październikowego poranku, po nocy spędzonej bezsennie, obydwie kobiety i baron wsiedli z chłopcem do karety, i konie zwolna ruszyły.
Poprzednio już wybrano dla niego w zakładzie miejsce w sypialni i w klasie. Janina przy pomocy ciotki Lizy, przez cały dzień układała jego rzeczy w małej komodzie. Pomieściwszy zaledwie czwartą część, zwróciła się do kierownika o drugą szafkę. Przywołano zarządcę, który oświadczył, że taka masa garderoby może być raczej krępującą niż użyteczną i na mocy regulaminu odmówił drugiej komody. Matka zrozpaczona, wynajęła pokoik w pobliskim hotelu, ułożywszy się z gospodarzem, by na każde żądanie sam zanosił Kurczakowi, czego tylko zapotrzebuje.
Następnie odbyli spacer ku zatoce, by patrzeć na okręty wypływające i zawijające do przystani.
Smutny zapadał wieczór nad miastem, gdzie tu i owdzie zapalano już światła. Wrócili i poszli na obiad. Żadne nie miało apetytu; zamglonemi oczyma spoglądali na siebie, gdy kelner zbierał półmiski, prawie nietknięte.
Wolnym krokiem zdążali następnie do zakładu. Ze wszech stron ukazywały się dzieci rozmaitego wzrostu, w towarzystwie rodzin, lub służących. Niektóre płakały. Na obszernym, słabo oświetlonym dziedzińcu słychać było chlipanie łez.
Janina i Kurczak ściskali się bez końca. — Ciotka Liza stała na boku całkiem zapomniana, w chusteczce kryjąc twarz. Ale baron, również wzruszony, skrócił pożegnanie, uprowadzając córkę. Kareta czekała przed bramą; wsiedli wszyscy troje i w nocnym mroku ruszyli do Peuples.
Od czasu do czasu z głębi karety wydobywał się szloch bolesny.
Nazajutrz Janina płakała do samego wieczora. Następnego dnia kazała zaprządz do powoziku i pojechała do Hawru. Kurczak pogodził się już widocznie z faktem rozstania. Po raz pierwszy w życiu miał towarzyszy, a pragnienie zabawy nie pozwalało mu dosiedzieć spokojnie na ławie szkolnej.
Janina przyjeżdżała co drugi dzień i na każdą niedzielę. Nie wiedząc, co począć z sobą podczas lekcyj i pauz, siedziała w poczekalni, nie mając siły, ni odwagi, by się oddalić z zakładu. Kierownik zabierał ją do siebie, prosząc, by przyjeżdżała mniej często. Nie zważała na to.
Uprzedzono ją tedy, że jeśli nie przestanie przeszkadzać chłopcu w zabawie podczas pauz i w pracy przez ciągłe odwiedziny, będą zmuszeni wykluczyć go ze szkoły, o czem też zawiadomiono barona. — Odtąd strzeżono jej, jak więźnia, nie pozwalając wydalać się z Peuples.
Wakacyj szkolnych wyczekiwała z większem upragnieniem, niż jej syn.
I niepokój bezustanny trawił jej duszę. Zaczęła się włóczyć po okolicy, z psem Pogromem wędrując całymi dniami, pogrążona w bezpłodnych dumaniach. Niekiedy przesiedziała całe popołudnie, z wysokości skał zapatrzona w morze; niekiedy dochodziła lasami aż do Yport, odbywając dawne spacery, których wspomnienie ją prześladowało. Jakże dalekie, jak dalekie owe czasy, gdy tesame przebiegała ustronia, jako młoda dziewczyna, upojona marzeniami.
Za każdorazowem zobaczeniem syna miała wrażenie, ze nie widziała go od lat dziesięciu. Z miesiąca na miesiąc mężniał i dojrzewał; ona z miesiąca na miesiąc przeobrażała się w staruszkę. — Baron wyglądał teraz jak jej brat, a ciotka Liza, która się wcale nie starzała, pozbawiona świeżości od dwudziestego piątego roku życia, wydawała się jej starszą siostrą.
Kurczak wcale nie pracował — musiał repetować czwartą. Trzecia poszła jako tako, lecz w drugiej znów przesiedział dwa lata, wobec czego kończąc szkołę średnią, miał już rok dwudziesty.
Był rosłym blondynem o bujnych już faworytach i meszku wąsów. Teraz on co niedzielę przyjeżdżał do Peuples. Biorąc od dawna lekcye jazdy konnej, pożyczał poprostu konia i w ciągu dwóch godzin przebywał drogę z Hawru do Peuples.
Rano już wychodziła naprzeciw niego Janina z ciotką i baronem, który się zaczął pochylać i chodzić drobnym kroczkiem starca, z rękami splecionemi na plecach, jak gdyby w ten sposób pragnął utrzymać równowagę, by nie upaść na nos.
Szli powolutku wzdłuż drogi, przysiadając czasem nad rowem i wytężając oczy, czy jeszcze nie widać jeźdźca. — Zaledwie się zjawił, niby punkcik czarny na białej płaszczyźnie, troje rodziców zaczynało powiewać chustkami; on zaś puszczał się galopem i pędził ku nim jak huragan, przyprawiając obydwie kobiety o bicie serca, a u dziadka wywołując gwałtowny entuzyazm bezsilnego już starca.
Pomimo że chłopak był teraz o głowę wyższy od matki, obchodziła się z nim ciągle jak z dzieciątkiem, zapytując:
— Kurczaku, czy ci nie zimno w nogi?
A gdy po śniadaniu przechadzał się wzdłuż tarasu, paląc papierosa, otwierała okno i wołała:
— Błagam cię, nie wychodź z gołą głową, byś się nie przeziębił.
Drżała z niepokoju, ilekroć nocą wracał konno do Hawru.
— Mój Kurczaku maleńki, nie jedź zbyt szybko; proszę cię, uważaj; myśl o swej matce, która byłaby nieszczęśliwą, gdyby ci się przydarzyło coś złego.
Aż tu pewnego ranka w sobotę, otrzymała list od Pawła, którym ją zawiadamiał, że nie przyjedzie nazajutrz, gdyż przyjaciele urządzają wycieczką, na którą go zaprosili.
Przez całą niedzielą dręczyła ją trwoga straszliwa, niby groźba nieszczęścia, a we czwartek, nie mogąc już dłużej nad sobą panować, pojechała do Hawru.
Kurczak wydał się jej jakoś zmienionym, jakkolwiek nie potrafiłaby zmiany tej określić. Był bardzo ożywiony i mówił głosem bardziej męskim.
Nagle tonem całkiem naturalnym rzekł:
— Wiesz mamo, skoro dziś przyjechałaś, to ja w najbliższą niedzielą nie przyjadą jeszcze do Peuples, gdyż urządzamy ciąg dalszy naszej zabawy.
Zdrętwiała, osłupiała, jak gdyby ją był zawiadomił, że wyjeżdża na drugą półkulę, a odzyskawszy wreszcie głos, rzekła:
— Och, Kurczaku, co tobie? Powiedz, co się z tobą dzieje?
Zaczął się śmiać i całując ją, zapewniał:
— Ależ nic, nic zgoła. Chcę się trochę pobawić z przyjaciółmi, jak wszyscy młodzi ludzie.
Nie znalazła słowa odpowiedzi, a gdy sama wracała do domu, po głowie jej wirowały myśli najróżnorodniejsze. Nie poznawała go, swego Kurczaka, swego dawnego Kurczaka. — Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest duży, że nie należy już do niej, że zacznie żyć własnem życiem, nie troszcząc się o starych. Zdawało jej się, że ta zmiana dokonała się w nim w ciągu jednego dnia. Jak to? ten wąsaty, rosły chłopak, przejawiający swą wolę, byłżeby jej synem, jej biednem maleństwem, które ją kiedyś zaprzęgało do przesadzania sałaty?
W ciągu najbliższych trzech miesięcy Paweł rzadko tylko odwiedzał swych rodziców i aż nazbyt było widocznem, że co prędzej pragnął odjechać, pod rozmaitymi pozorami skracając pobyt.
Janina się trwożyła, a baron ustawicznie ją pocieszał, powtarzając:
— Dajże mu pokój; chłopak ma dwadzieścia lat.
Aż tu pewnego ranka, człowiek jakiś źle ubrany, mówiąc francuszczyzną zaprawną akcentem niemieckim, zgłosił się do „pani wicehrabiny“.
Po wielu ceremonialnych ukłonach wydobył z kieszeni brudny portfel, oświadczając:
— Mam tu mały papierek dla jaśnie pani — i rozwinąwszy tłusty świstek papieru, podał go Janinie.
Przeczytała raz i drugi, spojrzała na żyda, raz jeszcze przeczytała i spytała:
— Co to ma znaczyć?
Przybysz wyjaśnił tonem uniżonym:
— Ja to jaśnie pani zaraz wytłómaczę. Syn potrzebował trochę pieniędzy, a ja wiedziałem przecie, że jaśnie pani jest dobrą matką, to ja mu pożyczyłem tę bagatelę.
Zaczęła drzeć.
— Ale czemu nie zwrócił się do mnie?
Źyd tłómaczył długo i szeroko, że chodziło o dług karciany, który musiał być zapłacony w ciągu paru godzin, a że Paweł nie jest jeszcze pełnoletnim, więc nikt nie byłby mu pożyczył, i „honor młodego pana byłby paskudnie skompromitowany, gdyby on nie był mu oddał tej przysługi“.
Janina chciała przywołać barona, lecz nie mogła wstać z krzesła, sparaliżowana wzburzeniem.
Nakoniec zwróciła się do lichwiarza:
— Nie zechciałby pan zadzwonić?
Nie wiedział co począć, obawiając się podstępu.
Wyjąkał:
— Może ja przeszkadzam, to przyjdę innym razem.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Zadzwonił i czekali oboje w milczeniu, naprzeciw siebie.
Baron odrazu objął sytuacyę. Kwit opiewał na tysiąc pięćset franków.
Zapłacił tysiąc, rzekłszy lichwiarzowi w cztery oczy:
— A proszę mi się tu więcej nie pokazywać.
Tamten podziękował, skłonił się i odszedł.
Dziadek i matka natychmiast udali się do Hawru, lecz w zakładzie im powiedziano, że od miesiąca Paweł nie był w szkole.
— Dyrektor otrzymał był cztery listy od Janiny, zawiadamiające o chorobie syna i jej przebiegu. Do każdego listu było dołączone świadectwo lekarskie — wszystko oczywiście sfałszowane.
Zdrętwieli oboje, zamieniając z sobą bezradne spojrzenia.
Dyrektor zrozpaczony poszedł z nimi do komisarza policyi. — Baron i córka spędzili noc w hotelu.
Nazajutrz odnaleziono młodego człowieka u jednej z prostytutek miejskich. Dziadek i matka zabrali go do Peuples, przez całą długą drogę nie zamieniwszy ani słowa. Janina płakała, kryjąc twarz w chusteczce. Paweł obojętnie patrzył na pola.
Niebawem wyszło na jaw, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy narobił piętnaście tysięcy długów. Wierzyciele nie zgłaszali się początkowo, wiedząc, ze wnet dojdzie do pełnoletności.
Nie robiono mu żadnych wymówek, pragnąc go odzyskać łagodnością. Karmiono go najlepszymi kąskami, pieszczono, psuto. Była wiosna, więc baron, mimo trwogi Janiny, wynajął mu łódź w Yporcie, by każdej chwili mógł odbywać wycieczki.
Konia mu nie oddano, by nie pojechał do Hawru.
Tak żył bezczynnie, drażliwy, chwilami brutalny. Barona trapiły niedokończone studya Pawła. Janina wpadając w szał na samo wspomnienie rozłąki, zadawała sobie jednak pytanie, co z nim począć.
Pewnego wieczora nie wrócił do domu. Dowiedzieli się, że z dwoma majtkami wyjechał w morze. — Matka bezprzytomna z rozpaczy, w nocy, z gołą głową, pobiegła do Yport.
Kilku ludzi stało na wybrzeżu, czekając powrotu łodzi.
Słabe światełko błysło w oddali i zbliżało się chwiejne, migotliwe. Pawła nie było w łodzi. Kazał się zawieść do Hawru.
Policya szukała go napróżno.
— Dziewka, ukrywająca go poprzednio, również zniknęła bez śladu, sprzedawszy urządzenie i zapłaciwszy czynsz za mieszkanie.
— W pokoju Pawła w Peuples odkryto dwa listy od tej ladacznicy; zdawała się za nim szaleć. Pisała o wyjeździe do Anglii, twierdząc, że zdobyła potrzebne do tego pieniądze.
Troje mieszkańców zamku w ponurem milczeniu przeżywało piekło tortur moralnych. — Włosy Janiny wpierw siwawe, zbielały teraz doszczętnie. Raz po raz zadawała sobie naiwne pytanie, czemu ją los tak ciężko prześladuje.
Otrzymała list od księdza Tolbiaca:
„Pani! Ręka Boga zaciążyła na Tobie. Odmówiłaś Mu Pani swego dziecka; On zabrał Ci je teraz i rzucił prostytutce. Czy i ta nauka niebios nie otworzy Pani oczu? Miłosierdzie Pana jest nieskończone. Może Ci wybaczy, jeśli przed Nim padniesz na kolana. Ja, pokorny Jego sługa, otworzę drzwi Jego domu, gdy Pani do nich zapukasz“.
Długo pozostała na klęczkach z listem w ręku. — A nuż jest prawdą, co mówi ten ksiądz? I wszystkie wątpliwości religijne znów zaczęły szarpać jej sumieniem. — Czy Bóg może być mściwym i zazdrosnym, jak ludzie? Gdyby jednak nie okazywał zazdrości, niktby się Go nie obawiał, nikt nie oddawał czci. By Go ludzie mogli poznać, przejawia im się podobny do nich uczuciami.
I tchórzliwe wątpienie, które chwiejnych, zbłąkanych pędzi do kościoła, opanowało ją do tego stopnia, że pewnego wieczora, w chwili zapadającego zmroku, ukradkiem pobiegła do kościoła i padłszy chuderlawemu księdzu do nóg, błagała o rozgrzeszenie.
Przyrzekł jej pół-przebaczenie, jako że Bóg nie może zlewać całej swej łaski na dom, mieszczący takiego człowieka, jak baron.
— Rychło pani uczuje skutki dobrotliwości bożej — zapewnił.
W dwa dni później otrzymała list od syna, który w obłędnej swej rozpaczy uważała za początek ulg, przyrzeczonych przez księdza.
„Kochana Mamo! Nie troszcz się o mnie. Jestem w Londynie, całkiem zdrów, lecz w ogromnej potrzebie pieniężnej. Nie mamy ani jednego sous i nie codziennie też jadamy. — Ta, która mi towarzyszy, a którą kocham całą duszą, chcąc zostać ze mną, wydała wszystko, co miała: pięć tysięcy franków. Pojmiesz, że honor nakazuje mi zwrócić jej przedewszystkiem tę kwotę. Bądź przeto tak dobrą i wypłać mi ze spadku po ojcu piętnaście tysięcy franków, bo i tak przecież będę wnet pełnoletni. Wybawisz mnie z ogromnego kłopotu.
Bądź zdrowa, kochana mateczko. Ściskam Cię z całego serca, a także dziadzia i ciocię Lizę. Mam nadzieję, że rychło Cię zobaczę.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Napisał jej! Więc nie zapomniał o niej. — Wcale nie myślała, że pisał o pieniądze. Trzeba mu posłać, skoro nie ma. Co tam zresztą pieniądze! On jej napisał!
I płacząc, pobiegła do barona, by mu pokazać list. Przywołano ciotkę Lizę i słówko po słówku odczytywano papier, przynoszący wieść o nim. Omawiano, zastanawiano się nad każdem wyrażeniem.
Janina z najgłębszej rozpaczy przerzucając się w nadzieję upajającą, broniła Pawła:
— On wróci; rychło wróci, skoro napisał.
Baron rozważniejszy oświadczył:
— Wszystko jedno, porzucił nas jednak dla tej kreatury. Więcej ją zatem kocha, niż nas, skoro się nie wahał co do wyboru.
Ból nagły, potworny przeszył serce Janiny i momentalnie zapłonęła nienawiścią do tej dziewki, która jej skradła syna; zapłonęła nienawiścią nieposkromioną, dziką, nienawiścią zazdrosnej matki. Dotychczas myślała wyłącznie o Pawle. Zaledwie jej przez myśl przemknęło, ze ladacznica była powodem jego zniknięcia. — Nagle uwaga barona przypomniała jej tę rywalkę, objawiła jej siłę fatalną; uczuła, że między nią a tą kobietą rozpoczyna się walka zaciekła i odrazu też sobie uświadomiła, że wolałaby utracić syna, niż dzielić go z tamtą.
I cała jej radość prysła.
Wysłali piętnaście tysięcy franków i przez pięć miesięcy żadnej nie otrzymali wiadomości.
Następnie zjawił się pełnomocnik Pawła, celem uregulowania sprawy dziedzictwa po Julianie.
Janina i baron bez słowa protestu złożyli rachunki, wyrzekając się nawet dożywocia, należącego do matki.
I wróciwszy do Paryża, Paweł zagarnął sto dwadzieścia tysięcy franków. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy napisał cztery listy, przesyłając wiadomości o sobie w stylu lapidarnym, a kończąc chłodnem zapewnieniem przywiązania. „Pracuję teraz — zapewniał — bo dostałem posadę przy giełdzie. Mam nadzieję, że któregoś dnia wpadnę do Peuples, by uściskać kochanych moich rodziców“.
Ani słówkiem nie wspominał o swej metresie, a milczenie to było wymowniejsze, niż gdyby o niej pisał na wszystkich czterech stronach. W tych listach lodowatych Janina wyczuwała ową kobietę zaczajoną, nieubłaganą, śmiertelną nieprzyjaciółkę matek — prostytutkę.
Troje pustelników naradzało się, jakby ocalic Pawła, lecz żadnego nie znajdowali sposobu. Pojechać do Paryża? Po co?
Baron mawiał:
— Trzeba czekać, aż namiętność jego się wyczerpie. W tedy wróci sam.
I dalej wiedli życie godne litości.
Janina i ciotka Liza chodziły razem do kościoła, ukrywając się przed baronem.
Dość długi czas pozostawali bez wiadomości, aż pewnego ranka nadszedł list zrozpaczony, wprawiając ich w przerażenie.
„Biedna moja Mamo, jestem zgubiony i nie pozostaje mi nic innego, jak kulka w łeb, jeśli Ty mi nie przyjdziesz z pomocą. Przedsiębiorstwo, które miało wszystkie widoki powodzenia, upadło, a ja mam płacić ośmdziesiąt pięć tysięcy franków. Jeśli nie zapłacę, będę shańbiony, zniszczony, uniemożliwiony na całe życie. Jestem zgubiony. Powtarzam Ci, że raczej sobie w łeb palnę, niżbym miał przeżyć taką hańbę. Możebym to już był uczynił, gdyby nie otucha, jakiej mi dodaje kobieta, o której Ci nigdy nie wspominam, a która jest moją Opatrznością.
Ściskam Cię z całego serca, moja droga Mateczko, może już po raz ostatni. Żegnaj.

Paweł“.

Stosy papierów i dokumentów, dołączone do tego listu, szczegółowo wyjaśniały całą katastrofę.
Baron wysłał odwrotną pocztą list polecony. Następnie pojechał do Hawru, celem naradzenia się z prawnikiem i zaciągnął pożyczkę hipoteczną, by uzyskać pieniądze dla Pawła.
Młody człowiek napisał trzy listy, pełne entuzyastycznych dziękczynień i czułości, zapowiadając swój bliski przyjazd dla uściskania swych drogich rodziców.
Nie przyjechał.
I znów upłynął rok cały.
Janina z baronem wybierali się do Paryża, by go odszukać i ostatnią podjąć próbą celem odzyskania go nareszcie, gdy otrzymali wiadomość, że znów zamieszkał w Londynie, objąwszy przedsiębiorstwo okrętowe pod firmą demokratyczną: „Paweł Delamare i Co.“.
Donosił:
„Oto mam zapewniony byt, a może nawet majątek. I nic nie ryzykuję. Z tego możecie widzieć, jak to dla mnie korzystne. Gdy się zobaczymy, będą już miał ładne stanowisko. Bo w dzisiejszych czasach, jedynie interesy mogą człowieka wydobyć z kłopotliwego położenia“.
W trzy miesiące później Towarzystwo okrętowe zbankrutowało, a przeciw dyrektorowi wdrożono śledztwo za nieścisłe prowadzenie ksiąg. Janina dostała ataku nerwowego, który trwał kilka godzin, poczem musiano ją położyć do łóżka.
Baron pojechał do Hawru, informował się, naradzał z adwokatami, konferował z przemysłowcami, pośrednikami, woźnymi; stwierdził, że deficyt „Towarzystwa Delamare“ wynosi dwieście trzydzieści piąć tysięcy franków, i ponowną pożyczką hipoteczną zaciągnął na swe dobra. Zamek Peuples i przynależące do niego dwa folwarki obciążono długiem olbrzymim.
Pewnego wieczora, załatwiając ostatnie formalności w gabinecie adwokata, osunął się na posadzką, tknięty apopleksyą.
Do Janiny wysłano konnego posłańca. Zanim przybyła do Hawru, ojciec skonał.
Zabrała zwłoki do Peuples, do tego stopnia unicestwiona, że ból jej przejawiał się raczej kamienną martwotą, niż rozpaczą.
Ksiądz Tolbiac, mimo bezprzytomnych błagań obydwóch kobiet, nie pozwolił wnieść zwłok do kościoła. Pogrzebano więc barona o zmierzchu, bez żadnego ceremoniału.
Paweł dowiedział się o śmierci dziadka przez jednego z likwidatorów zbankrutowanej firmy. Wciąż się jeszcze ukrywał w Anglii. Napisał do matki, uniewinniając się, że nie przyjechał na pogrzeb, gdyż za późno otrzymał wiadomość. „Zresztą, wycofawszy się teraz z interesów, rychło wrócę do Francyi, by drogą Mateczkę uściskać“.
Janina żyła w stanie takiego zdrętwienia duszy, że zdawała się już nic nie pojmować.
A z końcem zimy, ciotka Liza, licząca już sześćdziesiąt ośm lat, nabawiła się bronchitu, z którego rozwinęło się zapalenie płuc; skonała cicho, szepcząc:
— Moja biedna Janinko, idę prosić Boga, by się nad tobą zlitował.
Janina odprowadziła ją na cmentarz, widziała, jak trumnę zasypują ziemią, a gdy do cna wyczerpana osunęła się na świeżą mogiłę, pragnąc również umrzeć, by już nie cierpieć, nie myśleć, nie czuć, silna jakaś wieśniaczka wzięła ją na ręce, niby drobne dziecko.
Wróciwszy do zamku, Janina całkiem bezwolna, zwłaszcza po pięciu nocach bezsennie spędzonych przy ciotce, pozwoliła się ułożyć na łóżku, a nieznajoma kobieta obchodziła się z nią łagodnie, lecz stanowczo; natychmiast też zapadła w sen twardy, zmożona bólem i wyczerpaniem.
Zbudziła się koło północy. Światełko nocne płonęło na kominku. W fotelu spała kobieta. Kto ona? Nie poznawała jej, więc przechyliwszy się przez krawędź łóżka, usiłowała rozróżnić jej rysy, przy migotliwem światełku knota, pływającego w szklance oliwy.
A jednak zdawało jej się, że twarz tę kiedyś widziała. Ale kiedy? I gdzie? Kobieta spała spokojnie, z głową przechyloną na ramię, a czepek osunął się jej na podłogę. Mogła mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Była silna, rumiana, kwadratowa, rozłożysta. Szerokie jej ręce opadały po obu stronach fotelu. Włosy miała lekko szpakowate. Janina przyglądała jej się uporczywie, w tem dziwnem zamgleniu umysłu, towarzyszącem snom gorączkowym po ciężkiem nieszczęściu.
Na pewno twarz tę widziała! Czy to było dawno? A może niedawno? Nie mogła sobie przypomnieć, a to ją drażniło i męczyło. Wstała cicho, by się lepiej przyjrzeć tej śpiącej i podeszła do niej na palcach. To tasama kobieta, co ją uniosła z cmentarza i położyła na łóżku. Zaczęła sobie niejasno przypominać szczegóły.
Czy jej jednak nie znała przedtem, w innym okresie swego życia? Czy to może tylko wspomnienie mętne z dnia wczorajszego? I skąd ona się wzięła w jej pokoju? Dlaczego?
Kobieta podniosła powieki, ujrzała Janinę i zerwała się raptownie. Stały naprzeciw siebie twarzą w twarz, tak blisko, ze niemal dotykały się piersiami.
Nieznajoma bełkotała:
— Co to! Paniusia wstała! Żeby się zaziębić. Proszę się położyć!
Janina spytała:
— Kto wy jesteście?
Ale kobieta rozwarła ramiona, ujęła ją ponownie i zaniosła znów na łóżko, z siłą mężczyzny. I układając ją ostrożnie na posłaniu, pochylona nad nią, zaczęła płakać i całować Janinę w policzki, we włosy, w oczy, łzami zlewając jej twarz i mamrocząc:
— Moja biedna paniusia, panna Janina, moja biedna pani, już mnie nawet nie poznaje?
A Janina krzyknęła:
— Rozalia, moja Rozalia!
I zarzuciwszy jej na szyję obydwie ręce, ściskała ją i całowała; i łkały tak obydwie, obejmując się wzajem, łącząc swe łzy, niezdolne rozpleść ramion.
Pierwsza uspokoiła się Rozalia.
— Dość już — rzekła — a teraz spokojnie, żeby mi się paniusia nie zaziębiła.
Podniosła kołdrę i poprawiła poduszki dawnej swej pani, która nie przestawała łkać, cała przejęta wspomnieniami, do głębi poruszającemi jej duszą.
Nakoniec spytała:
— Jakże się tu wzięłaś, moja biedaczko?
Rozalia odparła:
— Na Boga, jakżebym mogła panią teraz zostawić tak samiusieńką!
Janina rzekła:
— To zapal świecę, bym ci się lepiej przyjrzała.
Gdy Rozalia postawiła świecę na stoliczku nocnym, zaczęły się sobie przyglądać długo w milczeniu.
Następnie Janina wyciągnęła rękę do dawnej swej pokojówki, szepcząc:
— Nie byłabym cię nigdy poznała, moje dziecko; bardzo się zmieniłaś, ale mniej jednak, niż ja.
A Rozalia, patrząc na tę kobietę siwowłosą, wychudłą, zawiędłą, którą znała świeżą, piękną i młodą, odparła:
— To prawda, że się paniusia bardzo zmieniła, bardziej niż należało. Ale pomyśleć, że to jednak dwadzieścia cztery lat upłynęło.
Zamilkły i znów się zadumały.
Janina nakoniec szepnęła:
— Czy ty przynajmniej byłaś szczęśliwą?
A Rozalia, w obawie rozbudzenia wspomnień zbyt bolesnych, wyjąkała:
— No... tak... tak... proszę pani. Nie mogę się zbyt skarżyć; na pewno byłam szczęśliwszą od paniusi. Jedno mnie tylko wciąż gryzło... że nie zostałam tutaj...
Zamilkła nagle, bezwiednie dotknąwszy tego punktu.
Ale Janina odparła łagodnie:
— Trudno, moje dziecko, nie zawsze można to robić, coby się chciało. Tyś także wdową, prawda?
Po chwili, głosem drżącym, spytała:
— Czy masz jeszcze... inne dzieci?
— Nie, proszę pani.
— A on, twój... twój syn... co się z nim dzieje? Czyś z niego zadowolona?
— Tak, proszę pani, dobry chłopak, a pracowity, że szukać. Ożenił się pół roku temu, i weźmie teraz mój folwark, skoro ja wróciłam do paniusi.
Janina, drżąc ze wzruszenia, szepnęła:
— Moje dziecko, więc ty już ze mną zostaniesz?
A Rozalia tonem stanowczym odparła:
— To się rozumie; przecież się już tak urządziłam.
I znów milczały przez długą chwilę.
Janina zaczęła bezwiednie porównywać swe życie z życiem Rozalii, jednakowoż bez goryczy, zobojętniała na niesprawiedliwe okrucieństwo losu.
Spytała:
— Czy mąż twój był dla ciebie dobry?
— Och, tak! Porządny był człowiek i umiał oszczędzać grosza. Umarł na suchoty.
Nagle, parta chęcią dowiedzenia się wszystkiego, Janina siadła na łóżku i rzekła:
— Moje dziecko, opowiedz mi wszystko, całe swoje życie. To mnie trochę uspokoi.
A Rozalia, przysunąwszy krzesło do łóżka, siadła i zaczęła mówić o sobie, o swym domu i otoczeniu, o wszystkich tych szczegółach, drogich wieśniakom, opisując podwórze, zabudowania, śmiejąc się z rzeczy dawnych, przypominających jej dobre chwile minione, i stopniowo podnosząc głos, jak przystało właścicielce folwarku, przywykłej do rozkazywania.
Skończyła oświadczeniem:
— Tak, dziś mam byt zabezpieczony. Mogą być spokojna.
I trochę zmieszana, dodała ciszej:
— A wszystko to zawdzięczam paniusi; to też teraz nie żądam żadnej zapłaty. Nie! nie! Jeśli się paniusia nie zgodzi, to odejdą!
Janina odparła:
— Przecież nie możesz służyć zadarmo!
— Ależ tak, właśnie tak, proszę paniusi. Za pieniądze? Paniusia chciałaby mi płacić? Kiedy ja mam tyle pieniędzy, co i pani. Czy to pani chociaż wie, ile zostało z majątku po tych wszystkich bazgraniach hipotecznych i pożyczkach, i procentach niezapłaconych, które wciąż rosną? Napewno paniusia nie wie! Otóż ja pani powiadam, że nie zostało już ani dziesiąć tysięcy dochodu rocznego. Słyszy pani? ani dziesięć tysięcy! Ale ja to uporządkuję, wszystko wnet uporządkuję.
Zaczęła mówić głośno, oburzając się, unosząc z powodu tych zaniedbanych interesów, grożących ruiną.
A zauważywszy błędny, pobłażliwy uśmiech na twarzy swej pani, zawołała oburzona:
— Nie trzeba się śmiać, proszę pani, bo bez pieniędzy jest człowiek gałganem.
Janina znów ujęła jej ręce i zatrzymała je w swoich; wciąż jeszcze zaprzątnięta tą samą myślą, rzekła powoli:
— Och! ja nie miałam w życiu szczęścia. Wszystko mi się na złe obróciło. Nieszczęście ciąży nad moim losem.
Ale Rozalia potrząsnęła głową przecząco.
— Nie trzeba tak mówić, paniusiu, nie trzeba tak mówić. Nieszczęśliwie pani wyszła za mąż, i tyle. Nie wychodzi się tak za mąż, gdy się nawet nie zna narzeczonego.
I mówiły tak w dalszym ciągu o swych losach, niby dawne przyjaciółki.
Świt szarzał, a one wciąż jeszcze rozmawiały.

IV.

W ciągu tygodnia Rozalia objęła rządy nad zamkiem, jego mieszkańcami i rzeczami. Janina zrezygnowana, biernie się jej poddawała. Słaba, powłócząc nogami, jak ongi mateczka, przechadzała się, wsparta na ramieniu dawnej służącej, która ją prowadziła powoli, napominając łagodnie, dodając otuchy w słowach szorstkich a tkliwych, obchodząc się z nią, jak z chorem dzieckiem.
I zawsze rozmawiały o przeszłości, Janina ze łzami w gardle, Rozalia spokojnym tonem chłopskiej niewzruszoności. Stara służąca kilkakrotnie wracała do sprawy zalegających procentów; nakoniec zażądała pokazania papierów, które Janina, absolutnie nie znająca się na interesach, ukrywała przed nią, wstydząc się postępków syna.
I przez cały tydzień Rozalia codziennie jeździła do Fécamp, by znajomy notaryusz wyjaśnił jej szczegóły, których nie rozumiała.
Pewnego wieczora, ułożywszy już Janinę na spoczynek, siadła koło jej łóżka i odrazu przystąpiła do rzeczy.
— Teraz paniusi wygodnie, więc pogadamy o interesach.
I wyłuszczyła całą sprawę.
Okazało się, że po uregulowaniu wszystkiego zostanie co najwyżej siedm do ośmiu tysięcy renty rocznej. Nic więcej.
Janina odparła:
— Moje dziecko, to i cóż? Ja dobrze czuję, że nie pociągnę już długo, więc to mi wystarczy.
Ale Rozalia się obruszyła:
— Być może, że paniusi wystarczy, ale panu Pawłowi to pani nie myśli nic zostawić?
Janina drgnęła.
— Proszą cię, nie wspominaj mi o nim. Zbyt cierpią, gdy o tem myślę.
— A ja będę właśnie mówić, bo widzi paniusia, to nie jest dobre takie postępowanie. Robi teraz głupstwa; ano, trudno, ale raz się przecież ustatkuje; a potem się ożeni i będzie mieć dzieci. I trzeba będzie pieniędzy na wychowanie. Niech-no pani posłucha uważnie, co ja powiem: trzeba sprzedać Peuples!
Janina zerwała się gwałtownie i usiadła w łóżku.
— Sprzedać Peuples! Co tobie w głowie? Och, nigdy, przenigdy!
Ale Rozalia pozostała niewzruszona.
— A ja powiadam, że paniusia sprzeda, bo to być musi.
I odrazu podała swe powody, obliczenia i projekta.
Po sprzedaniu zamku i dwóch przynależnych folwarków amatorowi, którego znalazła, będzie można zatrzymać cztery folwarki w Saint-Léonard, które oczyszczone z ciężarów hipotecznych przyniosą ośm tysięcy trzysta franków rocznie. Tysiąc trzysta franków trzeba odliczyć na rozmaite inwestycye i wydatki, więc zostanie siedm tysięcy, z których piąć wyjdzie na utrzymanie, a dwa będzie się odkładać, by na wszelki wypadek mieć trochą kapitału.
Dodała:
— A poza tem, wszystko już zjedzone. Skończyło się. Odtąd ja będę mieć klucze, słyszy pani, a pan Paweł nie dostanie nic, ale to nic; inaczej obdarłby panią do ostatniego sous.
Janina płacząc cicho, szepnęła:
— A jeśli nie ma co jeść?
— Jak będzie głodny, to przyjedzie jeść z nami. Zawsze się znajdzie dla niego łóżko i ciepła strawa. Pani myśli, że byłby robił te wszystkie głupstwa, gdyby mu pani od początku nie była dała ani grosza?
— Ale miał długi; byłby się okrył hańbą, gdyby ich nie spłacił.
— A jak pani nie będzie miała czem płacić, to co wtedy? Dotąd pani płaciła, dobrze; ale od dzisiejszego dnia nie będzie pani płacić; ja to pani mówię. A teraz dobranoc paniusi.
I wyszła.
Janina nie zasnęła, do głębi w strząśnięta myślą sprzedania Peuples, opuszczenia, pożegnania domu, z którym wiązało się całe jej życie.
Na widok Rozalii, wchodzącej rano do jej pokoju, rzekła:
— Moje drogie dziecko, ja się nigdy nie zdecyduję na opuszczenie tego miejsca.
Pokojówka się nadąsała.
— A jednak to być musi, proszę pani. Niezadługo przyjedzie tu notaryusz z tym, co ma ochotę to kupić. Inaczej, nie miałaby pani za cztery lata ani na kąsek chleba.
Janina obezwładniona powtarzała:
— Nigdy się na to nie zdobędą, nigdy.
W godziną później listonosz wręczył jej list od Pawła, żądającego jeszcze dziesięciu tysięcy franków. — Co począć? Przerażona, zwróciła się o radę do Rozalii, która wzruszyła ramionami.
— Cóż ja paniusi poradzę? Ach, już ja widzę, do czegobyście wnet doprowadzili, gdyby mnie tu nie było!
I Janina, uginając się przed wolą pokojówki, odpisała:
„Mój drogi synu, nic już nie mam dla Ciebie. Zrujnowałeś mnie doszczętnie; jestem zmuszoną sprzedać Peuples. Pamiętaj jednak, że zawsze znajdziesz schronienie, jeśli zechcesz wrócić do Twej starej matki, której tak wiele przysporzyłeś cierpień.

Janina“.

A gdy notaryusz przyjechał z panem Jeoffrin, dawnym fabrykantem cukru, przyjęła ich osobiście, pozwalając na szczegółowe obejrzenie majątku.
W miesiąc później podpisała kontrakt sprzedaży, nabywszy równocześnie skromny domek koło Goderville, leżący przy gościńcu, we wioszczynie Bateville.
Następnie przechadzała się sama aż do wieczora w alei mateczki z sercem rozdartem i pełna rozpaczy; zwracała się ku okolicy i drzewom, i przegniłej ławie pod wiązem i ku wszystkim tym rzeczom tak dobrze znanym, jakoby na wieki odbiły się w jej oczach i duszy; ku gajowi i zaroślom koło wydmy, gdzie tak często siadywała i gdzie po raz ostatni w dzień straszny śmierci Juliana, widziała pędzącego ku morzu hrabiego Fourville; ku staremu wiązowi bez korony, o który tak często się opierała, i ku całemu temu ogrodowi, śląc na wsze strony pożegnania rozpaczne, łzami brzemienne.
Przyszła Rozalia i przemocą zabrała ją do domu.
Rosły wieśniak, mogący liczyć dwadzieścia pięć lat, czekał przed drzwiami. Przywitał ją tonem swobodnym, jakby ją znał od dawna.
— Dzień dobry pani, i co tam słychać dobrego? Matka mi kazała przyjść wedle tej przeprowadzki. Tobym rad wiedział, co pani zabierze, jako że muszę przyjechać parę razy wieczorem, żeby nie marnować czasu.
Był to syn pokojówki i Juliana, brat Pawła.
Przez chwilę miała wrażenie, że serce jej przestaje bić, a jednak brała ją ochota uściśnięcia tego chłopca.
Przyglądała mu się, czy podobny do jej męża lub syna. Był rumiany, silny, o jasnych włosach i błękitnych oczach swej matki. A jednak przypominał Juliana. Czem? Nie mogła sobie tego sformułować, ale w całości fizyognomii było pewne podobieństwo.
Chłopak mówił dalej:
— Gdyby mi to pani mogła zaraz pokazać, byłbym bardzo rad.
Ona jednak nie wiedziała jeszcze, co zabierze, wobec tego, że nowy jej dom był bardzo mały; poprosiła go tedy, by przyszedł się dowiedzieć z końcem tygodnia.
Przygotowania do przeprowadzki wniosły smutne urozmaicenie do jej życia posępnego, ogołoconego z nadziei i wyczekiwania.
Krążyła teraz po pokojach, wyszukując sprzęty, przypominające jej pewne zdarzenia, te meble bliskie sercu, tworzące część naszego życia, niemal naszej istoty, znane od młodości, zespolone ze wspomnieniami radości lub smutku, z datami naszego istnienia, nieme towarzysze naszych chwil słodkich lub ponurych, co zestarzały się i zużyły obok nas, o obiciu tu i owdzie popękanem lub rozdartem, chwiejne w spoidłach, o barwach wypełzłych.
Wybierała jeden po drugim, wahając się często, zadumana, jak przed powzięciem ważnej decyzyi, wielokrotnie zmieniając postanowienie pierwotne, ważąc w myśli zasługi dwóch foteli lub starego jakiegoś sekretarza, porównywanego ze staroświeckim stołem.
Otwierała szufladki, usiłowała sobie przypomnieć rozmaite fakta, a gdy nareszcie postanowiła: tak, to zabiorą — znoszono przedmiot ów do jadalni.
Chciała zachować całe urządzenie ze swego pokoju: łóżko, obicia, zegar, wszystko.
Odstawiła tez kilka foteli ze salonu, których rysunek lubiła od dzieciństwa; lisa i bociana, mrówką i konika i melancholijną czaplę.
Tak wałęsając się po wszystkich kątach siedziby, którą miała opuścić, zaszła pewnego dnia na strych.
Przystanęła zdumiona na widok masy sprzętów wszelkiego rodzaju, z których jedne były złamane, inne tylko poplamione, jeszcze inne odstawione tu niewiadomo dlaczego — może się już przestały podobać, może inne zajęły ich miejsce.
Ujrzała tysiące cacek ongi znanych, które nagle zniknęły, a ona nieobecności ich nie zauważyła; drobiazgów, które jej służyły, tych drobnych, starych, nic nie znaczących gracików, co ją otaczały przez lat piętnaście, które widywała codziennie, nie zwracając na nie uwagi, a które nagle, odnalezione na tym strychu, obok innych, jeszcze starszych, co to figurowały — doskonale pamięta, w pierwszych jej czasach pobytu w Peuples — nagle oto przybrały znaczenie świadków zapomnianych, odnalezionych? przyjaciół. Zrobiły na niej wrażenie tych ludzi, z którymi często się obcuje, lecz którzy pozostają dla nas zamknięci, aż tu niespodzianie pewnego wieczora, bez żadnej właściwej przyczyny, zaczynają mówić bez końca, odsłaniając głąb swej duszy nieoczekiwaną.
Obchodziła je kolejno z drżeniem serca, mówiąc sobie:
— Och, to ja obtłukłam tę chińską filiżankę na parę dni przed ślubem. A tu latarenka matki i laska, którą ojczulek złamał, gdy chciał przemocą otworzyć bramę, napęczniałą po deszczu.
Było tam także mnóstwo rzeczy, których nie znała, które jej nic nie mówiły, gdyż pochodziły od dziadków lub pradziadków; tych rzeczy okrytych pyłem, co to mają fizyognomię wygnańców z epoki minionej i zdają się smucić z powodu swego opuszczenia, których losów i historyi nikt nie zna, bo nikt nie widział tych, co je wybierali, kupowali, posiadali, kochali, nikt nie znał rąk, co ich przyjaźnie dotykały, i oczu, co z przyjemnością na nich spoczywały.
Janina dotykała ich, odwracała, odcisk swych palców pozostawiając na grubej warstwie kurzu; krążąc bez końca wśród tych starych rupieci, w przymglonem świetle, wpadającem przez szybki poddasza.
Szczegółowo oglądała krzesła o trzech nogach, zali jej czegoś nie przypomną, mosiężną fajerkę bez dna, którą zdawała się poznawać i stos naczyń kuchennych, od dawna już nieużywanych.
Następnie wybrała niektóre, by je zabrać i wróciwszy na dół, posłała Rozalię, by je przyniosła. Pokojówka oburzona, wzbraniała się znosić „te brudy“, Ale Janina całkowicie już pozbawiona woli, tym razem obstawała przy swojem, i trzeba było słuchać.
Pewnego ranka młody gospodarz, syn Juliana, Dyonizy Lecoq, zjawił się z wózkiem, by zabrać część rzeczy. Rozalia z nim pojechała, by przypilnować złożenia mebli i ustawić je jak należało.
Pozostawszy sama, Janina zaczęła się błąkać po pokojach zamku w stanie rozpaczy straszliwej; w porywie egzaltowanej miłości obejmując wszystko, czego nie mogła z sobą zabrać: wielkie, białe ptaki na tapetach salonu, staroświeckie świeczniki, wszystko, na co padał jej wzrok. Przebiegała pokój po pokoju oszalała, a łzy bezustannie płynęły jej z oczu; następnie wyszła z domu, by pożegnać morze.
Był koniec września, niebo niskie i szare zdawało się ciążyć nad światem, a fale smutne, żółtawe, biegły hen, w nieskończoność. Długo stała na skale nadbrzeżnej, z głową wirującą od myśli dręczących. Z zapadającą nocą wróciła do domu, przeżywszy dzień równie bolesny, jak w najcięższym okresie swego życia.
Rozalia wróciła i czekała na nią, zachwycona nowym domem; podług niej był on znacznie weselszy od tego olbrzymiego gmachu, co nawet nie leży przy gościńcu.
Janina płakała przez cały wieczór.
Dowiedziawszy się o sprzedaży zamku, dzierżawcy przestali się z nią liczyć, pomiędzy sobą nazywając ją „waryatką“, sami nie wiedząc czemu; wiedzeni swym zwierzęcym instynktem, domyślali się prawdopodobnie jej chorobliwego sentymentalizmu, egzaltacyi marzycielskiej, całego tego zamętu jej biednej duszy, skołatanej nieszczęściem.
W przeddzień wyjazdu z Peuples, zaszła przypadkowo do stajni. Drgnęła cała, usłyszawszy w pobliżu głuche warczenie. To Pogrom, o którym od szeregu miesięcy najzupełniej była zapomniała. Ślepy i obezwładniony, dożywszy wieku niezwykłego u tych zwierząt, wegetował na posłaniu ze słomy, pielęgnowany przez Ludwinę, która o nim nie zapomniała. Wzięła go na ręce, uściskała i przyniosła do domu. Gruby jak beczka, zaledwie się włóczył na swych łapach sztywnych, szeroko rozstawionych, szczekając skrzypliwie, jak owe psy drewniane, służące dzieciom za zabawkę.
Nadszedł wreszcie dzień ostatni. Janina spędziła noc w dawnym pokoju Juliana, gdyż jej własny był już opróżniony. Wóz, naładowany kuframi i resztą sprzętów, stał na podwórzu. Obok czekała bryczułka dwukołowa, mająca odwieźć panią i pokojówkę.
Stary Szymon i Ludwina mieli zostać sami aż do przybycia nowego właściciela, następnie postanowili zamieszkać u swych krewnych, gdyż Janina wyznaczyła im jakąś pensyjkę dożywotnią. Posiadali zresztą własne oszczędności. Byli już teraz bardzo starzy, bezużyteczni i gadatliwi. Maryusz, ożeniwszy się, dawno już porzucił był służbę.
Około ósmej zaczął padać deszcz, drobniutki, lodowaty, przygnany wiatrem morskim. Trzeba było postawić daszek bryczułki. Liście ulatywały już z drzew.
Na stole w kuchni stały filiżanki z gorącą kawą. Janina usiadła i małymi łyczkami wypiła swoją porcyę, następnie w stała i rzekła:
— Chodźmy!
Włożyła kapelusz, szal, a gdy Rozalia naciągała jej kalosze, ze ściśniętego gardła wykrztusiła:
— Pamiętasz, moje dziecko, jak strasznie lało, kiedy jechaliśmy tu z Rouen...
Chwycił ją spazm; obie ręce przycisnęła do piersi i osunęła się zemdlona.
Przeszło godzinę była jak martwa; następnie otworzyła oczy i dostała konwulsyjnych drgawek, przy obfitym upływie łez.
Gdy się nieco uspokoiła, była tak osłabiona, że nie mogła wstać. Rozalia jednak, obawiając się dalszych ataków w razie opóźnienia wyjazdu, poszła po syna. Wzięli ją oboje, zanieśli na bryczkę i usadowili na drewnianej ławce, pokrytej ceratą; stara służąca, siadłszy obok Janiny, otuliła jej nogi, na ramiona narzuciła gruby płaszcz i rozpiąwszy nad nią parasol, zawołała:
— Dyonizy, jedźmy, a szybko!
Młody człowiek wskoczył na wózek, w braku miejsca usadowił się tylko jednem udem i podciął konia, którego bieg nierówny raz wraz podrzucał obie kobiety.
Na skręcie drogi wiejskiej zobaczyli kogoś, przechadzającego się wzdłuż i wszerz; był to ksiądz Tolbiac, zdający się czatować na tę chwilę wyjazdu.
Przystanął, by bryczka mogła przejechać. Jedną ręką podtrzymywał sutannę, by jej nie obryzgano, odsłaniając łydki chude w czarnych pończochach, zakończone olbrzymiemi zabłoconemi ciżmami.
Janina spuściła oczy, nie chcąc się spotkać z jego spojrzeniem, a Rozalia, doskonale o wszystkiem wiedząca, wpadła w gniew.
Mruknęła:
— Gałgan, gałgan!
I chwytając syna za rękę, dodała:
— A śmignij go tam batem!
Młody człowiek, mijając księdza, nagle zjechał galopem na sam skraj błotnistej drogi, a kałuża, bryznąwszy pod rozpędem kół, obłociła duchownego od stóp do głowy.
Rozalia rozpromieniona odwróciła głowę, by mu pokazać zaciśnięty kułak, gdy on tymczasem ogromną chustą wycierał twarz obluzganą błotem.
Jechali już jakie pięć minut, gdy nagle Janina krzyknęła:
— Zapomnieliśmy o Pogromie!
Musieli się zatrzymać, a Dyonizy pobiegł pędem po psa, lejce oddawszy matce.
Niebawem wrócił, niosąc bezkształtne, włochate zwierzę, które umieścił między spódnicami obydwóch kobiet.

V.

W dwie godziny później bryczka zatrzymała się przed murowanym domkiem, stojącym wśród sadu, pełnego młodych grusz na tykach, tuż przy gościńcu.
Cztery altanki, obrosłe wiciokrzewem i powojem, tworzyły cztery rogi tego ogrodu, podzielonego na drobne grzędy jarzynowe, poprzedzielane ścieżynami, wzdłuż których rosły drzewa owocowe.
Żywopłot bardzo wysoki okalał tę posiadłość, oddzieloną polem od folwarku sąsiedniego. Nieopodal, o jakie sto kroków od gościńca, wznosiła się kuźnia. Inne najbliższe zabudowania leżały w odległości kilometra.
Najbliższy krajobraz przedstawiał równinę Caux, całkowicie zasianą folwarkami, odgraniczonymi od siebie podwójnymi rzędami drzew.
Zaraz po przybyciu chciała Janina się położyć, lecz Rozalia nie pozwoliła, obawiając się, że znów popadnie w swe rozpamiętywania.
Przybył już stolarz z Goderville, więc nie czekając na ostatnią furę, zabrali się do ustawiania mebli już przywiezionych. Była to robota znaczna, wymagająca długiego namysłu i rozważnej narady.
Po upływie godziny ukazał się w bramie ostatni ładunek mebli, które musiano wnosić wśród deszczu.
Koło wieczora dom przedstawiał najwyższy bezład, cały zapchany rzeczami, porzuconemi gdzie się dało; a Janina, znużona całodzienną robotą, zasnęła natychmiast, skoro tylko znalazła się w łóżku.
W ciągu dni następnych nie miała czasu się roztkliwiać, obarczona mnóstwem zajęć. Doznawała nawet pewnej przyjemności upiększając swe nowe mieszkanie, gdyż ani na chwilę nie opuszczała jej myśl o powrocie syna. Obicia ścienne z dawnego jej pokoju zdobiły teraz jadalnię, służącą równocześnie za salon; a z szczególną starannością urządziła jeden z dwóch pokoi na piętrze, nazywając go w myśli „pokojem Kurczaka“.
Sama zajęła sąsiedni, a Rozalia zamieszkała na drugiem piąterku, koło strychu.
Domek starannie urządzony, był bardzo miły, i Janinie podobało się tu z początku, jakkolwiek odczuwała pewien brak, nie zdając sobie sprawy, czego jej właściwie brakuje.
Pewnego dnia dependent notaryusza z Fécamp przywiózł jej trzy tysiące sześćset franków za meble pozostawione w Peuples, a ocenione przez tapicera; przebiegł ją dreszcz radosny na widok pieniędzy, a po odjeździe urzędnika włożyła kapelusz i ruszyła do Goderville, by co prędzej posłać Pawłowi tę kwotę nieoczekiwaną.
Tymczasem na gościńcu spotkała Rozalię, wracającą z targu. Zobaczywszy niespodzianie swą panią, Rozalia odrazu powzięła podejrzenie, nie odgadując jednak, o co chodzi; gdy dowiedziała się prawdy, bo Janina nie potrafiłaby przed nią nic ukryć, postawiła, kosz z towarami na ziemi, by swobodnie dać upust swemu oburzeniu.
I zaczęła krzyczeć, podparłszy się pod boki; następnie wzięła kosz do lewej ręki, prawe ramię podała swej pani, i wciąż jeszcze wściekła, skierowała się z nią ku domowi.
Zaledwie wróciły, służąca zażądała zwrotu pieniędzy. Janina wręczyła je, zachowawszy sześćset franków, ale Rozalia już jej nie dowierzając, odkryła podstęp i wydobyła resztę.
Zgodziła się jednak, by tę pozostałość przesłać młodemu człowiekowi.
Podziękował po upływie kilku dni. „Oddałaś mi, kochana mateczko, ogromną przysługę, bo byliśmy w strasznej biedzie“.
Janina nie mogła się jednak przyzwyczaić do nowej miejscowości; ciągle się jej zdawało, że nie oddycha tak, jak dawniej, że jest jeszcze bardziej samotną, opuszczoną, zgubioną. Pewnego dnia ruszyła do wioszczyny Verneuil, wróciła inną drogą, lecz zaledwie weszła do domu, znów wstała, porwana chęcią wyjścia ponownie, bo miała wrażenie, że zapomniała pójść tam właśnie, dokąd zamierzała, gdzie pragnęła się przechadzać.
I powtarzało się to codziennie, a ona nie rozumiała przyczyny tej dziwnej potrzeby. Aż tu jednego wieczora bezwiednie nasunął się jej wiersz, momentalnie odsłaniając tajemnicę jej niepokoju.
Siadając do obiadu, rzekła:
— Och! jakże pragnę zobaczyć morze!
Tego jej właśnie tak ogromnie brakowało — morza, potężnego jej sąsiada od lat dwudziestu pięciu, morza, o słonem tchnieniu, wybuchach furyi, grzmiącym głosie i twardych podmuchach; tego morza, które widywała każdego ranka z okien zamku, które wdychała dniem i nocą i czuła obok siebie i nauczyła się kochać jak człowieka, nie czując przed niem lęku.
Pogrom żył również w ogromnem wzburzeniu. Od chwili przybycia ulokował się koło kredensu kuchennego i niepodobna go było stąd oddalić. Całe dnie spędzał prawie nieruchomo, od czasu do czasu odwracając tylko głowę z głuchym pomrukiem.
Ale z nadejściem nocy wstawał i wlókł się ku bramie ogrodu, potrącając o ściany domu. Następnie spędziwszy na dworze kilka minut mu potrzebnych, wracał, przysiadał na tylnych łapach przed ciepłym jeszcze piecem i z chwilą, gdy obydwie jego panie udały się na spoczynek, zaczynał wyć.
Wył tak przez całą noc żałośnie i smutnie, przestając czasem na godzinę, by następnie znów rozpocząć, głosem jeszcze bardziej rozdzierającym. Przywiązano go w budzie koło domu. Wył pod samemi oknami. A ponieważ zachorował i czuć było, że wnet skończy, znów go umieszczono w kuchni.
Janina nie spała całemi nocami, słysząc jęki i drapania starego zwierzęcia, nie mogącego się oswoić w tym nowym domu i czującego doskonale, że nie jest u siebie.
Nic nie było w stanie go uspokoić. Przez cały dzień senny, jak gdyby zgaszony jego wzrok uświadamiając mu kalectwo, nie pozwalał mu się poruszać, gdy wszystkie istoty żyjące się krzątają; z chwilą nadejścia nocy zaczynał krążyć bez wytchnienia, jak gdyby już nie śmiał żyć i poruszać się inaczej, jak tylko wśród mroków, będących dziedziną wszystkich istot ślepych.
Pewnego ranka znaleziono go martwego. Było to ulgą ogromną.
Nadciągała zima, a Janinę opanowywała beznadziejność nieprzezwyciężona. Nie był to ów ból ostry, zdający się rozciągać duszę na torturach, lecz smutek ponury, grobowy.
Nie miała żadnej rozrywki, któraby ją wyrwała z tego odrętwienia. Nikt się nią nie zajmował. Gościniec, biegnący przed jej domem na prawo i lewo, był prawie zawsze pusty. Od czasu do czasu zaturkotał wózek dwukołowy; powoził człowiek o czerwonej twarzy, w bluzie, którą wiatr wydymał w błękitny balon; czasem przejechała powoli taczka, lub ukazała się idąca z daleka para wieśniaków, mężczyzna i kobieta; maleńkie ich sylwetki powiększały się z każdą chwilą, w miarę zbliżania się do domu, poczem znów malały, aż stawały się drobne jak owady, by wreszcie zniknąć na skraju białej linii, biegnącej w nieskończoność, wznoszącej się i opadającej, zależnie od lekkiej falistości gruntu.
Gdy ziemia zaczęła się znów okrywać zielenią, dziewczynka w krótkiej spódniczynie przechodziła co rano koło bramy, prowadząc dwie chude krowy, wyskubujące trawę wzdłuż rowów przydrożnych. Wracała co wieczora tym samym krokiem sennym, co dziesięć minut robiąc jeden krok za bydlętami.
Co noc śniło się Janinie, że mieszka jeszcze w Peuples.
Przebywała tam jak ongi z ojcem i mateczką, a czasem była nawet ciotka Liza. Znów robiła rzeczy dawne, dokonane, lub podtrzymywała panią Adelajdę, podróżującą po swej alei. A po każdem takiem przebudzeniu następowały łzy.
Ustawicznie myślała o Pawle, zadając sobie pytanie:
— Co on też robi? Jak się miewa? Czy też czasem o mnie pomyśli?
Przechadzając się zwolna wyboistemi drogami pośród folwarków, bezustannie krążyła koło tych myśli dręczących, ale najdotkliwszy ból sprawiała jej zazdrość nieukojona ku tej kobiecie nieznanej, co jej porwała syna. Jedynie ta nienawiść powstrzymywała ją od działania, nie pozwalając go szukać, wtargnąć do niego.
W wyobraźni swej widziała tę jego metresę, stojącą w progu i pytającą:
— Czego tu pani chce?
Jej duma matki buntowała się na samą myśl tego spotkania, a wyniosłość kobiety niepokalanie czystej, bez żadnej plamy ni skazy, napełniała ją coraz to większym gniewem ku wszystkim tym tchórzostwom mężczyzn, ujarzmionych brudnemi praktykami chuci cielesnej, od której nawet serca ich nikczemnieją. Cała ludzkość wydawała się jej skalaną, gdy myślała o wszystkich tych brudnych związkach zmysłów, o pieszczotach upadlających i wszystkich tych odgadywanych tajemnicach sparzeń nierozerwalnych.
Minęła jeszcze wiosna i lato.
Gdy jednak nadeszła jesień z długotrwałymi deszczami, szarem niebem i ciemnemi chmurami, ogarnęło ją takie znużenie życiowe, że postanowiła wytężyć wszystkie siły i podjąć próbę odzyskania swego Kurczaka.
Namiętność młodego człowieka musiała się już chyba zużyć.
Napisała mu list drgający łzami.
„Moje drogie dziecko! Błagam Cię, byś do mnie powrócił. Pomyśl tylko, że jestem stara i chora i całkiem sama przez rok cały, z jedną tylko służącą. Mieszkam teraz w małym domku przy drodze. Strasznie tu smutno. Ale gdybyś Ty był ze mną, wszystko byłoby mi innem. Nie mam nikogo na świecie, prócz Ciebie, a już siedm lat Cię nie widziałam! Nigdy się nie dowiesz, jak strasznie byłam nieszczęśliwą i jak wszystkie nadzieje mego serca związałam z Tobą. Ty byłeś mojem życiem, mojem marzeniem, jedyną moją nadzieją, jedyną miłością, a i Ty mnie zawiodłeś, i Ty mnie opuściłeś!
Och, wracaj, mój maleńki Kurczaku, wracaj mnie uścisnąć, wracaj do starej Twej matki, wyciągającej do Ciebie rozpaczne ramiona.

Janina“.

Odpowiedział po upływie kilku dni.
„Moja droga Mateczko! Jak najchętniej pragnąłbym Cię odwiedzić, lecz nie mam ani jednego sous. Przyślij mi trochę pieniędzy, a przyjadę. Miałem i tak zamiar przyjechać do Ciebie i pomówić o pewnym planie, który pozwoliłby mi uczynić, czego żądasz.
Bezinteresowność i przywiązanie tej, która mi towarzyszy w ciężkich chwilach, jakie przechodzę, są wprost bezgraniczne. Niepodobna mi dłużej zwlekać z usankcjonowaniem publicznie jej wiernej miłości i poświęcenia. Zresztą jest to osoba o bardzo dobrych manierach, które będziesz mogła ocenić. Jest też bardzo wykształcona i dużo czyta. Nie byłbym Ci w stanie opisać, czem ona dla mnie była przez wszystkie te lata. Musiałbym być potworem, gdybym jej nie okazał wdzięczności. Przychodzę Cię przeto prosić, byś mi ją pozwoliła zaślubić. Wybaczysz mi moje sprawki poprzednie i zamieszkamy razem w Twym nowym domu.
Gdybyś ją znała, natychmiast udzieliłabyś mi swego zezwolenia. Zapewniam Cię, ze jest istotą doskonałą i bardzo dystyngowaną. Jestem pewny, żebyś ją pokochała. Co do mnie, nie potrafiłbym żyć bez niej.
Z niecierpliwością oczekuję Twej odpowiedzi, kochana Mateczko, i oboje ściskamy Cię z całego serca.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Dla Janiny był to cios ostateczny. Siedziała nieruchoma z listem na kolanach, domyślając się przebiegłości tej dziewki, która ustawicznie powstrzymywała jej syna od przyjazdu, ani raz nie pozwoliwszy mu odwiedzić matki, czekając swej godziny, tej godziny, kiedy stara matka zrozpaczona, nie mogąc się dłużej oprzeć pragnieniu uściskania swego dziecka, podda się słabości i na wszystko już przyzwoli.
I ból ogromny rozrywał jej serce, wobec tej uporczywej miłości Pawła dla takiej kreatury.
On mnie nie kocha. On mnie nie kocha — powtarzała sobie w myśli.
Weszła Rozalia. Wtedy wyjąkała:
— Teraz się z nią chce ożenić.
Służąca aż podskoczyła.
— Och! na to pani nie pozwoli. Pan Paweł nie potrzebuje chyba brać takiej ladacznicy.
A Janina przybita, lecz oburzona, odparła:
— Nie, moje dziecko, przenigdy. A ponieważ on nie chce tu przyjechać, to ja pojadę do niego i zobaczymy, która z nas dwóch zwycięży.
I natychmiast napisała do Pawła, by go zawiadomić o swym przyjeździe i zobaczyć gdzieindziej, nie w mieszkaniu zajmowanem przez tę łajdaczkę.
Następnie czekając odpowiedzi, robiła przygotowania do podróży. Rozalia zaczęła do starej walizy pakować bielizny i rozmaite drobiazgi. Ale składając suknię, niemodną suknię wiejską, zawołała:
— Ależ pani się nie ma w co ubrać. Ja nie pozwolę, by pani tak pojechała. Wstydu by pani wszystkim narobiła, a panie w Paryżu patrzyłyby na panią, jak na służącą.
Janina na wszystko się godziła. I obydwie udały się do Goderville, by zakupić materyału w zieloną kratkę, który powierzono krawcowej z miasteczka. Następnie wstąpiły do notaryusza Roussela, co rok spędzającego dwa tygodnie w stolicy, by zasięgnąć potrzebnych informacyj. Bo Janina od lat dwudziestu ośmiu nie widziała Paryża.
Udzielił licznych rad, jak się obchodzić bez dorożek i zabezpieczyć przed złodziejami kieszonkowymi, polecając zaszyć pieniądze pod podszewkę sukni, a w kieszeni mieć tylko kwotę koniecznie potrzebną; mówił długo i szeroko o niedrogich restauracyach, wymienił dwie lub trzy uczęszczane przez kobiety i wskazał hotel normandzki w pobliżu dworca, gdzie on sam stale zajeżdża. Można się na niego powołać.
Od sześciu lat kursowały między Paryżem a Hawrem pociągi kolei żelaznej, o której wciąż rozprawiano. Ale Janina przybita swą troską, nie widziała jeszcze tych wozów pędzonych parą, a wywołujących w umysłach ludzkich istną rewolucyę.
Paweł jednakowoż nie dawał odpowiedzi.
Czekała tydzień jeden i drugi, co rano wychodząc na drogę, naprzeciw listonosza, do którego zwracała się drżąca:
— Nic nie ma dla mnie, ojcze Malandain?
A tamten, głosem schrypłym od słoty jesiennej, odpowiadał niezmiennie:
— Nic jeszcze, moja droga pani.
Ta kobieta oczywiście nie pozwala Pawłowi odpowiedzieć!
Janina postanowiła tedy wyjechać natychmiast. Chciała zabrać z sobą Rozalię, lecz służąca odmówiła, nie chcąc powiększać wydatków podróży.
Zresztą nie pozwoliła swej pani zabrać więcej ponad trzysta franków:
— Jeśli pani zabraknie, to mi pani napisze, a ja pójdę do notaryusza, żeby wysłał. Gdybym pani teraz dała więcej, to poszłoby odrazu do kieszeni pana Pawła.
I pewnego grudniowego ranka wsiadły obydwie do bryczułki Dyonizego Lecoq, który je odwiózł na dworzec, dokąd Rozalia odprowadziła swą panią.
Dowiedziały się przedewszystkiem o cenie biletów, a po załatwieniu wszystkiego i nadaniu kufra, czekały koło tych szyn żelaznych, usiłując zrozumieć, w jaki sposób może funkcyonować ten nowy wynalazek, do tego stopnia pochłonięte tą tajemniczą sprawą, że zapomniały nawet o smutnym powodzie podróży.
Wreszcie na świst daleki odwróciły głowy i zobaczyły czarną maszynę, coraz to większą. Nadjeżdżało to z hukiem straszliwym, przebiegło koło nich, ciągnąc za sobą długi łańcuch toczących się na kołach domków; urzędnik otworzył drzwiczki, Janina płacząc uściskała Rozalię i wsiadła do jednej z przegródek.
Rozalia wzruszona, zawołała:
— Do widzenia! Szczęśliwej podróży! Do widzenia!
— Do widzenia, moje dziecko.
Jeszcze jeden świst i cały sznur wozów zaczął się zwolna poruszać, następnie coraz szybciej i szybciej, aż pomknął z szybkością przerażającą.
W przedziałce, do której weszła Janina, spało dwóch panów, opartych w dwóch kątach.
Patrzyła na przemykające wsie, drzewa, folwarki, krajobrazy, oszołomiona tą szybkością, czując się niejako porwaną w wir życia nowego, unoszoną w świat odmienny, nie będący jej światem — tym, w którym upłynęła jej spokojna młodość i całe to monotonne życie.
Wieczór zapadał, gdy pociąg wjeżdżał do Paryża.
Posługacz wziął walizę Janiny, a ona szła za nim, ogłuszona, poszturkiwana, nie umiejąc się poruszać wśród stłoczonego tłumu, biegnąc niemal za posługaczem, by go nie stracić z oczu.
Stanąwszy w kancelaryi hotelu, pospieszyła oznajmić:
— Pan Roussel polecił mi ten hotel.
Właścicielka, ogromna kobieta, o minie poważnej, siedząc przy biurku, spytała:
— Któż to jest ten pan Roussel?
Janina zmieszana odparła: — Ależ to notaryusz z Goderville, który co rok tu zajeżdża.
Gruba dama oświadczyła:
— Być może, ale ja go nie znam. Czy pani potrzebuje pokoju?
— Tak, pani.
I chłopiec hotelowy wziąwszy jej walizę, zaczął wchodzić na piętro, a ona za nim.
Serce się jej ściskało. Usiadła przy stoliczku i kazała sobie przynieść porcyę rosołu i kawałek kurczęcia. Od samego rana nie miała nic w ustach.
Jadła smutna, przy słabem świetle jednej świecy, rozmyślając o tysiącznych rzeczach, przypominając sobie przyjazd do tegosamego miasta, gdy wracała z podróży poślubnej, pierwsze przejawy charakteru Juliana z chwilą przybycia do Paryża. Ale wtedy była młodą, pełną ufności i sił. Teraz czuje się starą, nieporadną, słabą, nawet trwożną, wyprowadzoną z równowagi przez lada błahostkę. Po spożyciu posiłku, siadła przy oknie i przyglądała się ulicy, rojnej od ludzi. Miała ochotę wyjść, lecz nie śmiała. Napewnoby się zbłąkała, myślała w duchu. Położyła się więc i zdmuchnęła świecę.
Jednakoż gwar i świadomość, że znajduje się w mieście obcem oraz podniecenie podróżą, niepozwalał jej zasnąć. Godziny mijały. Zgiełk uliczny cichł zwolna, lecz ona nie mogła spać, zdenerwowana tym nawpół-spokojem wielkich miast. Przyzwyczajona do cichego, głębokiego snu wsi, pogrążającego w martwotę ludzi, zwierzęta i rośliny, czuła teraz w okół siebie tajemniczy jakiś ruch i szmery. Głosy prawie nieuchwytne dochodziły do jej uszu, jak gdyby się były wślizgnęły w ściany hotelu. Od czasu do czasu trzasnęła gdzieś podłoga, skrzypnęły drzwi, ozwał się dzwonek.
Następnie około drugiej po północy, gdy zapadała w sen, jakaś kobieta zaczęła krzyczeć w sąsiednim pokoju; Janina zerwała się i przysiadła w łóżku, a po chwili zdawało się jej, że słyszy śmiech mężczyzny.
W miarę, jak dzień się zbliżał, coraz bardziej opanowywała ją myśl o Pawle, a skoro tylko świt nastał, wstała i ubrała się.
Mieszkał przy ulicy Sauvage, w samem mieście. Postanowiła iść pieszo, stosując się do zleceń oszczędnościowych Rozalii. Dzień był pogodny; zimne powietrze szczypało po twarzy; ludzie spieszący, szybko biegli chodnikami. Ona szła możliwie najszybciej ulicą wskazaną, u której wylotu miała skręcić na prawo, następnie na lewo, a gdy wyjdzie na plac, musi znów pytać o dalszą drogą. Nie znalazła tego placu i weszła do piekarni, by się poinformować, a tu dano jej wskazówki zupełnie odmienne. Wyszła, pobłądziła, znów pytała, jak iść i ostatecznie straciła oryentacyę.
Prawie bezprzytomna biegła już teraz niemal aż na oślep. Już miała przywołać dorożkarza, gdy zobaczyła Sekwanę. Ruszyła tedy wzdłuż brzegu.
Po upływie niespełna godziny, weszła w ulicą Sauvage, maleńką uliczką całkiem ciemną. Przystanęła u bramy tak wzruszona, że nie mogła postąpić kroku.
Tu on jest, w tym domu, jej Kurczak.
Czuła, że drżą jej ręce i kolana; weszła na koniec, minęła sień, przystąpiła do budki odźwiernego i podając mu srebrną monetą rzekła:
— Proszą powiedzieć panu Pawłowi de Lamare, że stara pani, przyjaciółka jego matki, czeka na niego na dole.
Odźwierny odparł:
— On tu już nie mieszka, proszą pani.
Dreszcz ją przebiegł od stóp do głowy. Z trudem wyjąkała:
— Ach! a... gdzie... mieszka?
— Nie wiem.
Stała ogłuszona, jakby miała zemdleć i przez długą chwilą nie mogła wydobyć głosu. Nakoniec, gwałtownym wysiłkiem odzyskała przytomność i szepnęła:
— Kiedy się wyprowadził?
Udzielił jej wyjaśnień szczegółowych.
— Będzie ze dwa tygodnie. Jednego wieczora wyszli i już nie wrócili. W całej dzielnicy mieli długi, no, to pani zrozumie, że nie mogli zostawić adresu.
Przed oczyma Janiny migotały blaski i smugi płomienne, jak gdyby tuż przed nią strzelano z pistoletu. Ale myśl uporczywa zatrzymywała ją, kazała wytrwać, być na pozór spokojną i rozważną. Chciała dowiedzieć się wszystkiego i odnaleść Kurczaka.
— Więc nic nie powiedział, odchodząc?
— Och! jakżeby? Przecież uciekli, żeby nie płacić długów.
— Ależ musi tu przecie przysyłać kogoś po listy?
— Częściej, niż ja im oddaję. A zresztą nie dostawali jak dziesięć listów na rok. Zaniosłem im jednak list na dwa dni przed ich zniknięciem.
To był zapewne jej list. Nagle rzekła:
— Słuchajcie, ja jestem jego matką i przyjechałam tu, by go odszukać. Proszę oto dziesięć franków. A jeśli się on im czegoś dowiecie, to proszę przyjść do mnie do hotelu normandzkiego, a dobrze zapłacę.
Odparł:
— Może pani na mnie liczyć.
I odeszła.
Zaczęła iść przed siebie, nie troszcząc się o drogę. Szła szybko, jakby naglona ważną jakąś sprawą, wzdłuż murów, potrącana przez tragarzy; przechodziła w poprzek ulic, nie troszcząc się o doróżki, lżona przez woźniców; potykała się o stopnie trotuarów, nie zwracając na nie uwagi, biegnąc przed siebie, z obłędem w duszy.
Nagle znalazła się w ogrodzie i uczuła się tak znużoną, że siadła na ławie. Musiała tak siedzieć bardzo długo, płacząc bezwiednie, gdyż przechodnie przystawali i przyglądali się jej. Następnie uczuła, że jej bardzo zimno; wstała tedy, by odejść, lecz zaledwie zdołała się utrzymać na nogach, tak była przybita i osłabiona.
Chciała wejść do restauracyi, by wypić filiżankę rosołu, lecz nie śmiała wejść do lokalu publicznego, zdjęta jakoby wstydem, obawą, że każdy zobaczy jej cierpienie, tak bardzo widoczne. Przystanęła na chwilę u wejścia, zajrzała do wnętrza, zobaczyła wszystkich tych ludzi siedzących przy stołach i jedzących, i uciekła strwożona, mówiąc sobie: wejdę do drugiej. I taksamo nie miała odwagi wejść do następnej.
Nakoniec kupiła w piekarni rożek kształtu księżyca i zaczęła go gryźć po drodze. Czuła ogromne pragnienie, lecz nie wiedziała, gdzie możnaby się czegoś napić, więc obeszła się bez picia.
Minęła jakieś sklepienie i znów się ujrzała w ogrodzie, otoczonym arkadami. Poznała Pałac Królewski.
Słońce i długie chodzenie trochę ją już rozgrzały, więc znów przysiadła na godzinę lub dwie.
Zaczęły się gromadzić tłumy, tłumy eleganckie, uśmiechnięte, rozmawiające, wymieniające ukłony, tłumy szczęśliwców, pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, żyjących wyłącznie dla strojów i przyjemności.
Janina przerażona, że znalazła się wśród tego świetnego orszaku, wstała, by uciec jak najprędzej; nagle przyszło jej na myśl, że mogłaby tu może spotkać Pawła, i trwożnym, szybkim krokiem zaczęła przebiegać park, wpatrując się w twarze ludzi, idących bez przerwy tam i z powrotem.
Ludzie się odwracali, by na nią spojrzeć, inni się śmiali, wskazując na nią. Zauważyła to i uciekła, przekonana, że śmieją się z jej wyglądu i sukni w zieloną kratkę, wybranej przez Rozalię i uszytej podług jej zleceń u krawcowej z Goderville.
Nie śmiała już nawet pytać przechodniów o drogą. Szła jednak na chybił trafił i ostatecznie znalazła swój hotel.
Resztą dnia spędziła na krześle, stojącem koło jej łóżka, znieruchomiała. Następnie posiliła się jak poprzedniego wieczora odrobiną rosołu i mięsa. Później się położyła, spełniając wszystkie czynności mechanicznie, z przyzwyczajenia.
Nazajutrz udała się do prefektury policyi, by jej odszukano dziecko. Nie czyniono jej żadnych obietnic pewnych, ponad to, że zajmą się tą sprawą.
I zaczęła się znów wałęsać ulicami, mając wciąż nadzieję, że go spotka. I w tym ożywionym tłumie wielkomiejskim czuła się bardziej zgubioną, bardziej nieszczęśliwą, niż pośród samotnych pól.
Gdy wieczorem wróciła do hotelu, powiedziano jej, że był jakiś człowiek od pana Pawła i przyjdzie znów jutro. Fala krwi zalała jej serce i przez całą noc nie zmrużyła oka. A może to on. Tak, to on z pewnością, jakkolwiek z opisu portyera hotelowego nie mogłaby go poznać.
Około dziewiątej rano zapukano do jej drzwi Zawołała: proszę! gotowa się rzucić z otwartemi ramionami. Wszedł jakiś obcy. I gdy on się usprawiedliwiał, że jej przeszkadza, lecz sprowadza go interes, mianowicie dług zaciągnięty przez pana Pawła, ona czuła, że płacze, a nie chcąc tego pokazać, końcem palca zgarniała łzy z kącików oczu.
Dowiedział się o jej adresie od dozorczyni z ulicy Sauvage, a nie mogąc odszukać młodego człowieka, zwraca się do matki. I podał jej świstek papieru, który wzięła całkiem bezmyślnie. Przeczytała cyfrę 90 franków, otworzyła sakiewkę i zapłaciła.
Tego dnia wcale nie wychodziła z hotelu.
Nazajutrz zgłosili się inni wierzyciele. Rozdała wszystko, co miała, pozostawiwszy sobie tylko dwadzieścia franków i napisała do Rozalii, przedstawiając jej stan rzeczy.
Wałęsała się całymi dniami, czekając odpowiedzi pokojówki, nie wiedząc co począć, jak zabić godziny żałobne, godziny wlokące się w nieskończoność, nie mając nikogo, by doń przemówić serdecznie, nikogo, znającego jej nędzę. Chodziła ulicami na oślep, szarpana potrzebą wyjazdu, powrotu do swego małego domku, przy samotnej drodze wiejskiej.
Przed paru dniami nie mogła już tam wyżyć, gnębiona smutkiem straszliwym, a teraz czuła, że nie potrafiłaby żadną miarą żyć gdzieindziej, a tylko tam, gdzie smutne jej istnienie niejako się zakorzeniło.
Nakoniec, pewnego wieczora zastała w hotelu list i dwieście franków.
Rozalia pisała:
„Pani Janino, proszę wracać jak najprędzej bo nie poślę już więcej pieniędzy. Co do pana Pawła, to, ja do niego pojadę, gdy otrzymamy od niego jakąś wiadomość.

Pozdrawiam Panią.
Służąca
Rozalia“.

Janina ruszyła z powrotem do Bateville w ranek śnieżysty i bardzo mroźny.

VI.

Od tego czasu przestała wychodzić z domu, przestała wogóle się poruszać. Co dnia wstawała o tejsamej godzinie, wyglądała oknem, by zobaczyć, jaka jest pogoda, i schodziła do jadalni, by usiąść naprzeciw ognia, przy kominku.
Tak spędzała całe dnie, znieruchomiała, z oczyma utkwionemi w płomieniu, pozostawiając bieg swobodny żałosnym myślom i idąc za smutnym korowodem swych nieszczęść. — Mrok obejmował stopniowo małą salkę, a ona wciąż siedziała bez ruchu, od czasu do czasu tylko dorzucając drew do ogniska.
Rozalia wnosiła następnie lampę i wołała:
— Cóż to, pani Janino, trzeba się trochę rozruszać, bo pani nie będzie znów mogła jeść obiadu. Czasem prześladowały ją myśli uporczywe, nie pozwalające się odpędzić, a najbłahsze drobiazgi przybierały w jej chorej wyobraźni znaczenie ogromne.
Najczęściej przeżywała przeszłość, tę dawną przeszłość, opętana wspomnieniami młodości i podróży poślubnej po Korsyce. Krajobrazy tej wyspy, dawno zapomniane, jawiły się nagle przed nią w rozpłomienionych głowniach ogniska; momentalnie zmartwychwstawały wszystkie szczegóły, wszystkie najdrobniejsze zdarzenia, wszyscy ludzie tam widziani; głowa przewodnika Jana Ravoli ukazywała jej się z największą wyrazistością, a chwilami słyszała nawet jego głos.
Następnie myślała o słodkich latach dzieciństwa Pawła, kiedy to zmuszał ją do przesadzania sałaty, a ona klęczała na tłustej grzędzie obok ciotki Lizy i obydwie współubiegały się o względy dziecka, starając się jak najzręczniej sadzić roślinki, by dostać od niego największą ilość rozsady.
I cichutko szeptała:
Kurczak, mój Kurczak maleńki jak gdyby mówiła do niego.
A gdy marzenia jej urywały się na tem słowie, całemi godzinami próbowała wyciągniętym palcem kreślić w przestrzeni litery, składające się na to imię. Kreśliła je powoli, przy blasku ognia, wyobrażając sobie, że je widzi; następnie z obawy pomyłki, znów rozpoczynała od litery K, ręką drżącą od zmęczenia, usiłując wypisać jego imię do końca, a skończywszy, znów rozpoczynała od nowa.
Nakoniec już nic nie odróżniała, gmatwając wszystko, kreśląc inne słowa, rozdrażniając się do obłędu.
Opętały ją wszystkie maniactwa samotników. Irytowała ją każda najdrobniejsza zmiana.
Rozalia zmuszała ją często do przechadzki i wyprowadzała na drogę; lecz po upływie dwudziestu minut Janina oświadczała:
— Nie mogę już, moje dziecko — i przysiadała nad rowem.
Rychło znienawidziła wszelki ruch i możliwie najdłużej pozostawała w łóżku.
Z czasów dzieciństwa pozostawała stale wierną jednemu przywyknieniu: po wypiciu filiżanki kawy natychmiast zrywała się z łóżka i wstawała. Przesadną zresztą przywiązywała wagę do tej kawy i brak jej byłaby odczuła dotkliwiej, niż cokolwiek. Co rano też czekała wejścia Rozalii z niecierpliwością trochę pożądliwą, a zaledwie zobaczyła na stoliczku pełną filiżankę, siadała w łóżku i wypróżniała ją szybko, z pewną chciwością. Następnie odrzucała kołdrę i zaczynała się ubierać.
Stopniowo jednak przyzwyczajała się do medytowania przez chwilę po wypiciu kawy; później zaczęła się kłaść powtórnie i z dnia na dzień przedłużać tę chwilę rozleniwienia, aż Rozalia gniewna wracała do pokoju i niemal przemocą wyciągała ją z łóżka.
Zresztą nie miała już i cienia woli, a ilekroć służąca zadawała jej jakieś pytanie, pytała o radę lub zdanie, odpowiadała:
— Zrób, moje dziecko, jak uważasz.
Uważała się za prześladowaną przez los nieubłagany i jak mieszkańcy Wschodu uwierzyła w fatalizm; a przyzwyczajona do tego, że wszystkie jej nadzieje i marzenia pierzchły i w niwecz się obracały, nie śmiała już nic przedsiębrać, całe dnie wahając się przed spełnieniem lada błahostki, głęboko przekonana, że wszystko musi jej przynieść nieszczęście i na złe się obrócić.
Co chwila powtarzała:
— Tak, ja bo już nie miałam szczęścia w życiu.
A Rozalia się unosiła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby musiała pracować na chleb i wstawać codziennie o szóstej, by iść na zarobek! Przecież dużo jest takich, co muszą to robić, a jak się zestarzeją, to umierają z nędzy.
Janina odpowiadała:
— Ale pomyśl tylko, że jestem całkiem sama, że syn mnie opuścił. Wtedy Rozalia naprawdę już wpadała w gniew:
— To ci dopiero wielka rzecz! I cóż! A ci wszyscy synowie, co muszą iść do wojska, albo wyjeżdżać do Ameryki!
Ameryka była w jej pojęciu jakimś krajem tajemniczym, gdzie się jedzie dla zrobienia majątku i nigdy już nie wraca.
Mówiła w dalszym ciągu:
— Zawsze przecie musi nadejść taka chwila, kiedy się trzeba rozstać, bo starzy i młodzi nie pasują do siebie.
I tonem już surowym kończyła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby umarł?
Wtedy Janina milkła i żadnej nie dawała odpowiedzi.
Odzyskała nieco sił, gdy z początkiem wiosny powietrze złagodniało, ale polepszenie to posłużyło jedynie do pogrążenia się jeszcze intenzywniejszego w krąg czarnych myśli.
Pewnego dnia udała się na strych, by coś odszukać i przypadkowo otworzyła pudełko, pełne starych kalendarzy, które przyjętym na wsi obyczajem, przechowywano snać z roku na rok.
Doznała wrażenia, jakoby odnalazła raptownie lata własnej przeszłości i w dziwnem głębokiem wzruszeniu stała długą chwilę przed stosem tych pokratkowanych kartonów.
Zabrała je i zniosła wszystkie do mieszkania. Były rozmaitego formatu, duże i małe. Zabrała się do porządkowania ich na stole, podług lat. Nagle wpadł jej w ręce pierwszy, najwcześniejszy, ten który przywiozła była z sobą do Peuples.
Długo się mu przyglądała, wpatrzona w daty dni wykreślonych przez nią w dzień odjazdu z Rouen, nazajutrz po opuszczeniu klasztoru. I zapłakała. Z oczu jej płynęły łzy smutne, ciche, bolesne łzy staruszki, patrzącej wstecz na swe życie nieszczęsne, rozłożone przed nią na stole.
I strzeliła jej myśl, która niebawem stała się opętaniem straszliwem, bezustannem, zaciekłem. Postanowiła przypominać sobie, niemal dzień po dniu, co wówczas robiła.
Rozpięła tedy na ścianach jeden obok drugiego te pożółkłe kartony, i całe godziny spędzała przed tym, to owym, zadając sobie pytanie:
— Co mi się wydarzyło w tym miesiącu?
Podkreśliła daty pamiętne swego życia i nieraz udało jej się odtworzyć cały miesiąc, przez odbudowywanie, łączenie, grupowanie drobnych zdarzeń, które poprzedziły jakiś ważny wypadek, lub po nim nastąpiły.
W ten sposób zdołała, dzięki ogromnemu skupieniu uwagi, wysiłkom pamięci i woli skoncentrowanej, odbudować niemal w zupełności dwa pierwsze lata swego pobytu w Peuples, gdyż wspomnienia odległe wracały do niej z dziwną łatwością, sprawiając pewną ulgę.
Natomiast lata następne zdawały się gubić w mgle, splątane i pogmatwane; i nieraz z głową pochyloną nad kalendarzem, spędzała całe długie godziny, z myślą wytężoną w przeszłość, nie zdoławszy sobie nawet przypomnieć, czy wogóle na tym kartonie potrafi odszukać pewne wspomnienie.
Raz wraz obchodziła pokój, na którego ścianach, niby sztychy przedstawiające drogę krzyżową, widniały te obrazy dni minionych. Nagle przesuwała krzesło, siadała przed jednym z nich i aż do nocy trwała tak nieruchoma, zapatrzona, pogrążona w odgrzebywaniu wspomnień.
Później, gdy nagle cała natura uśpiona rozbudziła się w ciepłych promieniach słońca, gdy pola okryły się świeżą runią, drzewa puściły liście, a jabłonie rozkwitły różowemi kuleczkami, zapachem przesycając całą dolinę, Janinę ogarnęło ogromne podniecenie.
Nie mogła wytrzymać na miejscu; wychodziła i wracała dwadzieścia razy dziennie, włócząc się nieraz daleko wzdłuż folwarków, opanowana przez pewnego rodzaju gorączkę żalu.
Widok stokrotki ukrytej w kępie trawy, promień słońca ześlizgujący się po liściach, drobna kałuża odbijająca błękit nieba, wzruszały ją, rozczulały, poruszały do głębi, budząc w niej wrażenia dawne, niby echa uczuć, które przeżywała, jako młoda dziewczyna, gdy przebiegała wieś, snując marzenia.
Tesame przeżywała wzruszenia, tejsamej zaznawała słodyczy i oszałamiającego upojenia dni słonecznych, kiedy wyczekiwała przyszłości. Wszystko to odżyło w niej teraz, gdy przyszłość była już dla niej zamkniętą. W głębi serca sprawiało jej to jeszcze przyjemność, lecz równocześnie zadawało cierpienie, jak gdyby radość wieczysta świata zmartwychwstającego przenikając jej zasuszoną skórę, oziębłą krew, duszę zgnębioną, nie mogła już w niej rozniecić nic innego prócz słabego, bolesnego odblasku.
Zdawało jej się przytem, że wszystko wokół niej uległo pewnej zmianie. Słońce musi chyba być trochę mniej gorące niż za czasów jej młodości, niebo trochę mniej błękitne, trawa trochę mniej zielona; a kwiaty bledsze i mniej wonne, nie upajały jej już tak mocno.
Jednakowoż bywały dnie, kiedy błogość istnienia przenikała ją tak silnie, że znów zaczynała marzyć, spodziewać się, oczekiwać; bo mimo zaciekłości losu możnaż zamknąć przystęp nadziei w jasny dzień wiosenny?
Szła, szła przed siebie, przez całe długie godziny, jakby pędzona podnieceniem wewnętrznem. Nagle się zatrzymywała i siadała na rowie przydrożnym, by dumać o rzeczach smutnych. Dlaczego nie była kochaną, jak tyle innych kobiet? Dlaczego nie zaznała nawet tych zwykłych radości, jakie daje życie spokojne, ciche?
Niekiedy jednak zapominała na chwilę, że jest starą, że nie ma już nic przed sobą prócz paru lat smutnych i samotnych, że cała droga życiowa leży poza nią; i wówczas, jak gdyby znów miała lat szesnaście, snuła marzenia słodkie, roiła o przyszłości czarownej. Wtem poczucie twardej rzeczywistości raptownie spadało na nią; dźwigała się złamana, jakby ją był przywalił ciężar ogromny, i zgruchotał kości i wolnym krokiem zawracała ku domowi, mamrocząc:
— Och, stara waryatko, stara waryatko!
Rozalia powtarzała jej co chwila:
— Niechże się pani uspokoi; co się stało, że pani znów taka wzburzona?
A Janina odpowiadała smutnie:
— Cóż chcesz, ja jestem teraz jak Pogrom w ostatnich chwilach życia.
Pewnego ranka pokojówka weszła do jej pokoju wcześniej niż zwykle i stawiając na stoliczku kawę rzekła:
— Niech pani szybko wypije, Dyonizy czeka przed domem i zawiezie nas do Peuples, bo mam tam coś do załatwienia.
Janina omal nie zemdlała, wzruszona do głębi; ubierała się drżąca, oszołomiona, od przytomności odchodząc, na myśl zobaczenia ukochanego swego domostwa.
Pogodny błękit rozpinał się nad światem, a konik Dyonizego rozwierzgany, puszczał się chwilami galopem. Gdy dojeżdżali do gminy Etouvent, Janina z trudem chwytała powietrze, takie wzruszenie rozpierało jej pierś; a na widok filarów u bramy wjazdowej, bezwiednie i parokrotnie wyrwał jej się cichy okrzyk: och! och! och! — jak zwykle dzieje się wobec rzeczy do głębi wstrząsających sercem.
Wyprzągnięto konika u Couillardów, a gdy Rozalia ze synem wyszli za swym interesem, dzierżawcy dali Janinie pąk kluczy i zaproponowali, by się przeszła po zamku, gdyż właściciele wyjechali.
Poszła sama, a stanąwszy przed starą siedzibą, nad brzegiem morza, przystanęła, by jej się przyjrzeć. Nic się nie zmieniło od strony zewnętrznej. Zczerniałe mury ogromnego, szarawego gmachu, były tego dnia opromienione uśmiechem słońca. Wszystkie okiennice pozamykane.
Na suknię jej spadła sucha gałązka; podniosła oczy i zobaczyła, że to ze starego wiązu. Podeszła do olbrzymiego drzewa o korze gładziutkiej, jasnej i zaczęła ją głaskać, jak skórę zwierzęcia. Potknęła się na trawie o kawał zbutwiałego drewna; był to ostatni szczątek ławy, na której tak często siadywała ze swą rodziną — ławy, ustawionej tu w dzień pierwszej wizyty Juliana.
Następnie stanęła u podwójnych drzwi sieni wchodowej, których nie mogła odemknąć, gdyż ciężki, zardzewiały klucz nie dał się obrócić w zamku. Nakoniec zgrzytnęły twardo sprężyny, a podwoje, pod pchnięciem Janiny rozwarły się trochę opornie.
Szybko, biegnąc niemal, rzuciła się w kierunku swego pokoju. Nie poznała go z powodu jasnych obić ściennych, lecz otworzywszy okno stanęła wstrząśnięta do najgłębszych fibrów swej istoty, na widok ukochanego krajobrazu, gaju, wiązów, wydmy nadbrzeżnej i morza zasianego brunatnymi żaglami, które w dali wyglądały niby nieruchome punkciki.
Zaczęła tedy obchodzić wielkie mieszkanie opustoszałe. Spoglądała na ściany, szukając skaz dobrze znanych jej oczom. Przystanęła przed małym otworem, wydrążonym w gipsie przez barona, który przypominając sobie młode lata, bawił się czasem laską, używając jej do fechtunku.
W pokoju mateczki znalazła wbitą w ciemnym kącie za drzwiami szpileczkę, ze złotą główką, którą tu kiedyś wpięła (teraz to sobie przypomniała, a później przez cały szereg lat napróżno jej szukała). Nikt jej nie znalazł. Wzięła ją jak relikwię bezcenną i ucałowała.
Chodziła wszędzie, szukała, poznawała niewidoczne prawie ślady na obiciach ściennych, które pozostawiono nietknięte, oglądała po raz niewiadomo który, te dziwaczne postacie, jakie wyobraźnia nadaje często rysunkom na materyałach, marmurach lub cieniach sufitów, noszących ślady czasu.
Krokiem bezszelestnym obchodziła sama jedna olbrzymi, milczący zamek, jakby się przechadzała po cmentarzu. Spoczywało tam całe jej życie.
Zaszła do salonu. Ciemno tu było z powodu szczelnie zamkniętych okiennic i długa upłynęła chwila, zanim zdołała coś rozróżnić; następnie, gdy wzrok jej oswoił się z mrokiem, poznawała kolejno tapety na suficie, po którym przechadzały się ptaki. Dwa fotele stały przed kominkiem, jak gdyby dopiero co na nich siedziano; a woń pokoju, taksamo właściwa pokojom, jak ludziom, woń nieuchwytna, którą jednak dobrze pamiętała, ta słodka, nieokreślona woń starych mieszkań, przenikała Janinę, obsnuwała ją wspomnieniami, upajała. Stała dysząc ciężko, wchłaniając tę atmosferę przeszłości, z oczyma utkwionemi w dwóch fotelach. I nagle, pod wpływem halucynacyi, zrodzonej przez jej skoncentrowaną myśl, wydało jej się, że ich widzi, jak ongi tak często ich widywała — że widzi ojca i matkę, grzejących sobie nogi przy kominku.
Cofnęła się przerażona, plecami uderzyła o drzwi, chwyciła się ich, by nie upaść i trwała tak z oczyma wlepionemi w fotele.
Widzenie znikło.
Stała jeszcze przez kilka chwil zupełnie bezprzytomna; następnie zaczęła powoli odzyskiwać panowanie nad sobą i chciała uciec, obawiając się obłędu. Wtem wzrok jej padł przypadkowo na odrzwia, o które się opierała, i zobaczyła drabinką Kurczaka.
Wszystkie kreski wznosiły się stopniowo, w odstępach nierównych, a cyfry, wyryte obok scyzorykiem, oznaczały lata, miesiące i miarą wzrostu jej syna. Gdzieniegdzie były wyraziste cyfry, pisane przez barona, to znów drobniejsze, przez nią, lub trochą niepewne, nakreślone przez ciotkę Lizę. I wydało jej się, że oto widzi przed sobą dawne dziecko o jasnych włoskach, przykładające czółko do ściany, by zmierzono, o ile urosło.
Baron wołał:
— Janino, w ciągu sześciu tygodni urósł o centymetr.
W wybuchu obłędnej miłości zaczęła całować drzwi.
Wołają ją jednak z zewnątrz.
To głos Rozalii:
— Pani Janino, proszę pani, czekają na panią ze śniadaniem.
Wyszła, nie wiedząc co się z nią dzieje. I nie miała wyobrażenia, co do niej mówiono. Jadła, co jej podawano, słuchała rozmowy, nie wiedząc o czem mówią; prawdopodobnie też odpowiadała na zapytania o stan jej zdrowia, pozwalała się ucałować, sama ucałowała na pożegnanie policzki dzierżawczyni i znów wsiadła do bryczki.
Gdy za gąszczem drzew zniknął jej z oczu wysoki dach zamku, uczuła w piersi szarpanie straszliwe. Czuła, że na zawsze żegna już swe domostwo.
Wrócili do Bateville.
W chwili, gdy miała wejść do nowego swego mieszkania, dostrzegła między drzwiami coś białego; był to list, wetknięty tu przez listonosza pod jej nieobecność. Poznała odrazu, że jest od Pawła, i otworzyła kopertę, drżąc z trwogi.
Pisał:
„Kochana Mamo! Nie pisałem Ci wcześniej, bo nie chciałem, byś odbyła niepotrzebną podróż do Paryża, gdy ja sam ustawicznie się do Ciebie wybieram. W tej chwili jestem zmiażdżony wielkiem nieszczęściem i w ciężkiem znajduję się położeniu. Żona moja jest umierająca, porodziwszy przed trzema dniami córeczkę, a ja nie mam ani grosza. Nie wiem, co począć z dzieckiem, które odźwierna karmi flaszeczką, jak może, lecz boję się, czy zdoła utrzymać je przy życiu. Czy nie mogłabyś się niem zająć? Ja absolutnie nie wiem, co z niem począć, a nie mam pieniędzy, by oddać je komu na wychowanie. Odpisz odwrotnie.

Kochający Cię syn
Paweł“.

Janina opadła na krzesło, zaledwie zdobywszy się na tyle siły, by przywołać Rozalię. Gdy pokojówka weszła, razem odczytały list, poczem obydwie zapadły w długie milczenie.
Wreszcie ozwała się Rozalia:
— Proszę pani, ja pojadę po dziecko. Nie można go przecież tak zostawić.
Janina odpowiedziała:
— Jedź, moje dziecko.
Znów zamilkły, poczem służąca podjęła:
— Niech pani włoży kapelusz, to pójdziemy do notaryusza w Goderville. Na wypadek, gdyby tamta miała umrzeć, to trzeba, by pan Paweł wziął z nią ślub przed śmiercią, ze względu na dziecko.
Nie rzekłszy słowa, Janina włożyła kapelusz. Tajemna, głęboka radość zalewała jej serce, radość perfidna, którą pragnęła ukryć za wszelką cenę, jedna z tych radości wstrętnych, które każą się rumienić ze wstydu, lecz w najtajniejszych skrytkach duszy sprawiają rozkosz: metresa jej syna jest umierająca.
Notaryusz udzielił służącej wskazówek szczegółowych, które na jej żądanie musiał kilka razy powtórzyć; wówczas pewna, że nie popełni błędu, oświadczyła:
— Proszę się nie obawiać; już ja to teraz załatwię.
Tejsamej nocy wyjechała do Paryża.
Janina spędziła dwa dni w takim zamęcie myśli, że była niezdolną do wszelkiego zastanowienia. Trzeciego dnia otrzymała od Rozalii parę tylko słów, oznajmiających swój przyjazd wieczorem. Nic więcej.
Około trzeciej po południu wsiadła do bryczułki sąsiada, który ją odwiózł do pociągu w Bateville, gdzie miała czekać swej służącej.
Stała na torze, z oczyma utkwionemi w prostą linię szyn, które znikały hen, na skraju horyzontu. Od czasu do czasu spoglądała na zegar. Jeszcze dziesięć minut... Jeszcze pięć minut... Jeszcze dwie minuty... Już... Nic nie ukazało się na dalekiej drodze. Wtem dostrzegła nagle białą plamę, obłoczek, następnie poniżej punkt czarny, który się powiększał, powiększał, biegnąc z błyskawiczną szybkością. Nakoniec ciężka maszyna, zwalniając biegu, sapiąc, przesunęła się obok Janiny, chciwie śledzącej drzwiczki wagonów. Niektóre się otwierały; wychodzili pasażerowie, wieśniacy w bluzach, wieśniaczki z koszykami, małomieszczanie w miękkich kapeluszach. Nakoniec ujrzała Rozalię, niosącą na ręku jakby zawiniątko bielizny.
Chciała iść ku niej, lecz nogi tak się pod nią uginały, że obawiała się upaść. Pokojówka, zobaczywszy ją, podeszła i ze zwykłą swą spokojną miną rzekła:
— Dzień dobry pani; oto jestem, a kłopotu miałam dość.
Janina wyjąkała:
— I cóż?
Rozalia odparła:
— Ta cóż? Umarła tej nocy. Wzięli ślub, a tu jest mała.
I podała jej dziecko, którego nie było wcale widać w zawiniątku.
Janina wzięła je mechanicznie i wyszły z peronu, poczem wsiadły do czekającej na nie bryczki.
Rozalia dodała:
— Pan Paweł przyjedzie po pogrzebie. Myślę, że jutro, o tejsamej porze.
Janina szepnęła:
— Paweł... — i zamilkła.
Słońce chyliło się na skraj nieboskłonu, lśniącą jasnością zalewając zielone równie, tu i owdzie wyzłocone kwitnącym rzepakiem, to znów krwawe od maku. Spokój bezkresny unosił się nad cichą ziemią, w której kiełkowały soki żywotne. Bryczka mknęła szybko, a chłop wciąż mlaskał językiem, by podniecić konia.
Janina patrzyła prosto przed siebie w przestwór podniebny, przecinany niby rakietami, kolistym lotem jaskółek. Nagle ciepło miłe, ciepło istoty żyjącej przeniknąwszy jej suknię, dotarło do kolan, przejęło jej ciało; ciepło to pochodziło od drobnej istotki, śpiącej na jej kolanach.
Ogarnęło ją wzruszenie bezgraniczne. Odsłoniła szybko twarzyczkę dziecka, którego jeszcze nie widziała: córeczki swego syna. A gdy maleństwo pod wpływem światła rozwarło błękitne oczęta i poruszyło usteczkami, Janina zaczęła je ściskać, gwałtownie tulić do piersi, obsypując pocałunkami.
Aż Rozalia, zadowolona i nadąsana, musiała ją napominać:
— Dosyć już, dosyć, pani Janino, bo zacznie płakać.
Po chwili, odpowiadając zapewne własnym myślom, dodała:
— Widzi pani, życie nie jest nigdy ani tak dobre, ani tak złe, jak się myśli.

KONIEC.




  1. Gąszcze, pokrywające stoki Korsyki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.