Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Trzy miesiące spędziła w swym pokoju, tak wycieńczona i blada, że uważano ją za straconą. Zwolna zaczęła odzyskiwać siły. Ojczulek i ciotka Liza ciągle ją pielęgnowali, osiedliwszy się na stałe w Peuples. Wstrząs, jakiego doznała, wywołał u niej chorobę nerwową; każdy hałas przyprawiał ją o zemdlenie, a zemdlenia takie trwały nieraz dość długo, wywoływane przyczyną najbłahszą.
Nigdy nie zapytała o szczegóły śmierci Juliana. Co ją to obchodziło? Alboż nie dość wiedziała? Wszyscy uważali to za wypadek nieszczęśliwy, ale jej to nie zwiodło; zachowała w sercu tajemnicę dręczącą: cudzołóstwo tamtych dwojga i wspomnienie nagłego, strasznego pojawienia się hrabiego w dniu katastrofy.
I oto od czasu do czasu duszę jej poczęły nawiedzać wspomnienia słodkie i melancholijne, krótkich rozkoszy miłosnych, jakie ongi przeżyła z mężem. Każdorazowy taki nieoczekiwany obraz z przeszłości wywoływał u niej dreszcze, a w owych chwilach widywała męża takiego, jakim był za czasów narzeczeństwa i w owych jedynych dniach namiętności, rozkwitłej w żarnem słońcu Korsyki. Wszystkie jego wady się zmniejszały, szorstkość znikała, a nawet zdrady małżeńskie zacierały się w coraz to dalszej perspektywie grobu. I przejęta jakąś dziwną wdzięcznością pośmiertną dla człowieka, który ją trzymał w swych objęciach, Janina wybaczyła mu cierpienie minione, by myślą wracać wyłącznie do chwil szczęśliwych. A w miarę, jak czas upływał, miesiąc po miesiącu pyłem niepamięci przysypywał wszystkie jej wspomnienia i bole, aż całkowicie się oddała swemu synowi.
Stał on się bóstwem, jedyną myślą trzech istot koło niego zebranych i rządził też jak despota. Wytworzył się nawet rodzaj zazdrości między tem jego trojgiem niewolników, a Janinę drażniły poniekąd gorące pocałunki, jakimi obsypywał barona, gdy ten brał go na kolana, i pozwolił jeździć „na koniku“. A ciotka Liza zaniedbywana przez niego, jak przez wszystkich i przez całe życie, traktowana nieraz jak służąca przez tego pana, nie umiejącego jeszcze mówić, odchodziła do swego pokoju i płakała, porównywując drobne wyżebrane pieszczoty z gorącymi uściskami, jakie zachowywał dla matki i dziadka.
Dwa lata spokojne, bez żadnego ważniejszego zdarzenia, upłynęły na ustawicznem zajmowaniu się dzieckiem. Z początkiem trzeciej zimy postanowiono zamieszkać do wiosny w Rouen i cała rodzina się tam przeniosła. Aż tu w starym wilgotnym domu Pawełek nabawił się bronchitu tak silnego, ze obawiano się zapalenia płuc; i troje zrozpaczonych rodziców doszło do przekonania, że dziecko nie może się obejść bez powietrza wiejskiego. Skoro tylko wyzdrowiał, wrócili do Peuples.
I rozpoczął się szereg lat jednostajnych a słodkich.
Zawsze razem koło malca, to w jego pokoju, to w dużym salonie, to w ogrodzie, wpadali w zachwyt nad jego gaworzeniem, śmieszną wymową i ruchami.
Matka nazywała go pieszczotliwie Paulet (Pawełek), a dziecko, nie umiejąc słowa tego powtórzyć, wymawiało Poulet (kurczak), co wywoływało niezmierną wesołość. I pozostał mu już przydomek: Kurczak. Wszyscy go tak nazywali.
Wobec tego, że rósł bardzo szybko, ulubionem zajęciem trojga rodziców, „trzech matek“, jak zwykł mawiać baron, było ciągłe mierzenie jego wzrostu.
Na drzwiach salonu nacięto scyzorykiem cały szereg kreseczek, oznaczających z miesiąca na miesiąc przyrost chłopca. Ta drabinka, nazwana „drabinką Kurczaka“ zajmowała znaczne miejsce w życiu owych trojga ludzi.
Po pewnym czasie nowe stworzenie zaczęło odgrywać ważną rolę w rodzinie, a był niem pies „Pogrom“, o którym Janina zapomniała, całkowicie zajęta synem. Żywiony przez starą Ludwinę i umieszczony w starej kadzi koło stajen, pies żył samotnie, pozostając na łańcuchu.
Pewnego ranka dostrzegł go Pawełek i zaczął krzyczeć, ze musi się z nim popieścić. Ze strachem zaprowadzili go do psa. Ale Pogrom rad był odwiedzinom dziecka, które wyło w niebogłosy, gdy próbowano je nakoniec oderwać od kadzi. Nie pozostało nic innego, jak spuścić psa z łańcucha i umieścić go w domu.
Odtąd stał się towarzyszem Pawełka, przyjacielem nieodstępnym. Razem się tarzali po dywanie, leżeli obok siebie. Po pewnym czasie Pogrom musiał spać w łóżku swego towarzysza, który ani na chwilę nie chciał się z nim rozstawać. Janina rozpaczała z powodu masy pcheł, a ciotka Liza zazdrościła, że pies zajmuje tak poczesne miejsce w sercu dziecka, kradnąc uczucie jej należne i tak gorąco przez nią pożądane.
W sporych odstępach czasu odwiedzano się wzajem z Brisevillami i Coutelierami. Tylko mer i lekarz regularnie przerywali samotność starego zamku. Od zamordowania suki i podejrzeń powziętych przeciw księdzu co do jego udziału w strasznej śmierci hrabiny i Juliana, Janina nie przekroczyła progu kościoła, rozgniewana na Boga, mogącego mieć takich przedstawicieli.
Od czasu do czasu ksiądz Tolbiac bardzo wyraźnie miotał klątwy na zamek, jako na nawiedzony przez złego ducha, wiecznego buntownika, ducha błędu i kłamstwa, ducha nienawiści, zepsucia i nieczystości. W ten sposób określał barona.
Kościół był jednak opustoszały; a gdy ksiądz szedł polami, gdzie chłopi zajęci byli orką, żaden z nich nie przystanął, by porozmawiać, a nawet się nie odwracał i nie kłaniał. Uchodził zresztą za czarownika, wypędziwszy dyabła z kobiety opętanej. Opowiadano sobie, ze zna on tajemnicze zaklęcia, leczące z urzeczenia, które podług niego, były złośliwą igraszką szatana. Kładł ręce na krowach, które dawały mleko sine, lub zakręcały ogon na okrągło, a dziwacznemi słowami pomagał do odnalezienia zguby.
Jego umysł ciasny i fanatyczny zajmował się z upodobaniem książkami religijnemi, mówiącemi o pojawieniu się dyabła na ziemi, o rozmaitych przejawach jego władzy, jego wpływie tajnym i różnorodnym i wszystkich wykrętnych sposobach i podstępach. A czując się specyalnie powołanym do zwalczania tej mocy tajemniczej a fatalnej, przyswoił sobie wszystkie formuły egzorcyzmów, zawarte w podręcznikach kościelnych.
Ustawicznie czuł złego ducha, błąkającego się wśród mroków, i raz wraz wybiegał mu na usta frazes łaciński: Sicut leo rugiens circuit quaerens querm devoret.
Niezadługo począł się szerzyć strach, przerażenie przed jego siłą ukrytą. Nawet jego koledzy, ograniczeni księża wiejscy, dla których Belzebub jest artykułem wiary, a którzy ogłupieni szczegółowemi wskazaniami rytuału na wypadek przejawienia się mocy dyabła, dochodzą ostatecznie do mieszania religii z magią, nawet oni uważali do pewnego stopnia księdza Tolbiaca za czarownika, szanując go w równej mierze za tę przypisywaną mu moc tajemną, jak za nieposzlakowaną surowość jego życia.
Spotykając Janinę, nie składał jej ukłonu.
Taki stan rzeczy niepokoił i unieszczęśliwiał ciotkę Lizę, której trwożna dusza starej panny wprost nie pojmowała, jak można nie chodzić do kościoła. Ona jest bez wątpienia pobożną, ona się spowiada i przystępuje do komunii, ale nikt o tem nie wie, nikogo to nie zajmuje.
Ilekroć zostawała z Pawełkiem sama, całkiem sama, mówiła mu cichutko o dobrym Bogu. Słuchał dość uważnie, gdy mu opowiadała cudowne historye o początku świata, lecz gdy mu powiedziała, ze trzeba bardzo a bardzo i kochać Pana Boga, chłopczyk spytał:
— A gdzie on jest, ciociu?
Palcem wskazywała niebo, mówiąc:
— Tam wysoko, Kurczaku, ale nie trzeba o tem mówić nikomu.
Obawiała się bowiem barona.
Aż tu pewnego dnia Kurczak oświadczył:
— Pan Bóg jest wszędzie, ale nie w kościele.
Opowiedział dziadkowi o tajemniczych wykładach ciotki.
Chłopczyk kończył rok dziesiąty, gdy matka wyglądała na czterdziestoletnią. Był silny, hałaśliwy, doskonale wspinał się na drzewa, lecz umiał niewiele. Lekcye go nudziły i szybko je przerywał. A ilekroć baron przytrzymał go trochę dłużej przy książce, Janina wchodziła mówiąc:
— Niech mu się ojczulek pozwoli bawić. Nie trzeba dziecka przemęczać. Dla niej miał on ciągle rok lub sześć miesięcy. Zaledwie sobie zdawała sprawę, ze chodzi, biega, mówi jak człowieczek; w ustawicznej też żyła trwodze, by nie upadł, nie zmarzł, lub nie rozgrzał się zanadto, nie jadł za wiele ze względu na żołądek, lub zamało, to jest niewystarczająco dla rozwoju organizmu.
Gdy miał lat dwanaście, wyłoniła się wielka trudność: przystąpienie do pierwszej komunii.
Pewnego dnia ciotka Liza udała się do pokoju Janiny i gorąco przekładała jej, że nie można już dłużej pozostawiać małego bez nauki religii i spełniania najpierwszych obowiązków. Dowodziła na wszystkie sposoby, powoływała się na tysiączne argumenta, a przedewszystkiem na opinię ludzi, z którymi obcowali. Matka zakłopotana, niezdecydowana, wahała się, powtarzając, że można z tem jeszcze zaczekać.
Ale w miesiąc później, gdy oddawała wizytę wicehrabinie de Briseville, dama ta zagadnęła niby od niechcenia:
— Zdaje się, że to w tym roku Pawełek ma przystąpić do pierwszej komunii?
Janina przychwycona znienacka odparła:
— Tak, pani.
To jedno słowo przechyliło szalę; nic nie mówiąc ojcu, poprosiła ciotkę Lizę, by zaprowadziła dziecko na lekcyę religii.
Przez miesiąc wszystko szło dobrze, lecz pewnego wieczora Kurczak wrócił do domu schrypnięty. A nazajutrz zaczął kaszleć. Matka przerażona, rozpoczęła szczegółowe badanie i dowiedziała się, że ksiądz kazał mu pod koniec lekcyi stać w przysionku kościoła na przeciągu, za to że źle odpowiadał.
Zatrzymała więc chłopca w domu i sama go uczyła katechizmu. Ale ksiądz Tolbiac, mimo błagań ciotki Lizy, nie chciał go dopuścić do komunii, twierdząc, ze jest niedostatecznie przygotowany.
Tosamo powtórzyło się w rok później. Baron, doprowadzony do ostateczności, zaklinał, że chłopiec nie potrzebuje wierzyć w takie bzdury, jak ów dziecinny symbol transsubstancyacyi, by być człowiekiem uczciwym; postanowiono więc wychować go na chrześcianina, lecz nie na katolika, przestrzegającego praktyk religijnych, by za dojściem do pełnoletności postąpił jak zechce.
W jakiś czas potem Janina złożyła wizytą w Briseville, której jej nie oddano. Dziwiła sią, znając swych sąsiadów ze skrupulatnego przestrzegania form, lecz markiza de Coutelier w sposób wyniosły wytłómaczyła jej powód tego zerwania.
Dzięki stanowisku męża i staremu jego rodowi, a także ogromnej fortunie, uważając się za królową szlachty normandzkiej, wicehrabina rządziła też jak prawdziwa królowa, otwarcie wyjawiając swe zdanie, łaskawe lub potępiające, zależnie od sposobności, napominając, chwaląc i darząc uznaniem. Gdy więc Janina składała jej wizytą, dama ta po kilku słowach lodowatych, oświadczyła tonem suchym:
— Towarzystwo dzieli się na dwie klasy: ludzi wierzących w Boga i niewierzących. Pierwsi, nawet najniżsi, są naszymi równymi i przyjaciółmi; drudzy dla nas nie istnieją.
Janina, czując pocisk, odparła:
— Alboż nie można wierzyć w Boga, nie uczęszczając do kościoła?
Markiza odparła:
— Nie, pani; wierni modlą się do Boga w kościele, taksamo jak się ludzi odwiedza w ich domach.
Janina dotknięta rzekła:
— Pani, Bóg jest wszędzie. Ja, która w głębi serca wierzę w Jego dobroć, mniej czuję Jego obecność, gdy pewni kapłani stają między Nim a mną.
Markiza wstała:
— Pani, kapłan nosi sztandar Kościoła; ktokolwiek nie idzie za tym sztandarem, jest przeciw niemu i przeciw nam.
Kolejno wstała Janina, cała drżąca:
— Pani wierzy w Boga jednej kasty, a ja wierzę w Boga ludzi uczciwych.
Skłoniła się i wyszła.
I wieśniacy zaczęli sarkać pocichu. że Kurczak nie przystąpił do pierwszej komunii. Oni sami co prawda nie chodzili na nabożeństwa i spowiadali się tylko przed Wielkanocą, ulegając ścisłym przepisom kościelnym; z dziećmi jednak to zupełnie inna sprawa; żaden z nich nie odważyłby się wychowywać swego dziecka poza obrębem kościoła, bo co religia, to religia.
Odczuwała tą ich cichą naganę i w głębi duszy oburzała się na wszystkie te paktowania i układy ze sumieniem, na ten strach ogólny i tchórzostwo, żyjące w głębi wszystkich tych serc, a przybierające na zewnątrz tyle masek czcigodnych.
Baron objął kierownictwo nad nauką Pawełka i zaprzągł go do łaciny. Matka wciąż tylko ostrzegała:
— Niech on się nie przemęcza — i niespokojna okrążała pokój, w którym odbywała się lekcya, gdyż ojczulek zakazał jej wchodzić i co chwila przerywać naukę pytaniami:
— Kurczaku, czy ci nie zimno? — albo:
— Kurczaku, czy nie boli cię głowa? — lub też prosić nauczyciela:
— Niech on tyle nie mówi, bo zmęczy gardło.
Po skończeniu lekcyi, mały biegł do ogrodu z matką i ciotką. Z wielkiem zamiłowaniem oddawali się teraz ogrodnictwu; wszyscy troje sadzili na wiosną młode drzewka, siali ziarna, wpadając w zachwyt nad każdym nowym pędem, obcinali zbyteczne gałązki i wiązali bukiety.
Najbardziej zajmowało chłopca hodowanie sałaty. W ogrodzie warzywnym miał cztery duże grzędy, na których z ogromną troskliwością hodował najrozmaitsze odmiany tych liści jadalnych: sałatą głowiastą, rzymską, kapucyńską i królewską. Kopał, podlewał, plewił, przesadzał rośliny, przy pomocy dwóch swych matek, które musiały wraz z nim pracować jak wyrobnice. Całemi godzinami widziano je pochylone nad grzędami, z powalanemi sukniami i rękoma, zajęte wsuwaniem korzonków sadzonek do dziur, które wskazującym palcem drążyły w ziemi.
Kurczak dorastał, kończył rok piętnasty, a drabinka w salonie wskazywała już metr i pięćdziesiąt ośm centymetrów; umysłowo pozostał jednak dzieckiem nieświadomem, naiwnem, duszonem miedzy dwiema kobietami i starcem sympatycznym, lecz należącym do epoki minionej.
Pewnego wieczora baron zagadnął o oddaniu chłopca do szkół, a Janina w tejże chwili zaczęła łkać. Ciotka Liza przerażona skuliła się w ciemnym kącie.
Matka odparła:
— Poco ma się tyle uczyć? Zostanie dobrym gospodarzem, szlachcicem wiejskim i będzie uprawiał ziemię, jak tylu innych z naszej sfery. Może szczęśliwie żyć i zestarzeć się w tym domu, gdzie my żyliśmy przed nim i gdzie umrzemy. Czegóż żądać więcej?
Baron jednak wykonał ruch przeczący.
— A co mu odpowiesz, gdy jako dwudziestopięcioletni przyjdzie do ciebie i powie:
— Nie jestem niczem, nic nie umiem z twojej winy, przez twój egoizm macierzyński. Jestem niezdolny do pracy, do rozwoju dalszego, a nie byłem przecież stworzony do życia ciasnego, ograniczonego, smutnego, na jakie skazała mnie nieopatrzna twoja miłość.
Nie przestawała łkać, opłakując syna.
— Kurczaku, powiedz, wszak nigdy mi nie będziesz zarzucał, że cię zbytnio kochałam?
A duże dziecko, wielce zdumione, przyrzekło:
— Nie, mamo.
— Przysięgasz mi?
— Tak, mamo.
— Chcesz tu pozostać, prawda?
— Tak, mamo.
Wtedy baron głosem podniesionym i stanowczym oświadczył:
— Janino, ty nie masz prawa rozporządzać tem życiem. To, co teraz robisz, jest tchórzostwem, niemal zbrodnią; dla osobistego swego szczęścia poświęcasz własne dziecko.
Ukryła twarz w dłoniach i łkając spazmatycznie, jąkała poprzez łzy:
— Byłam taka nieszczęśliwa... taka nieszczęśliwa! Teraz, kiedy się przy nim uspokoiłam, mają mi go zabrać... Cóż ja pocznę... teraz... całkiem sama?...
Ojciec wstał, usiadł koło niej i otoczył ją ramieniem.
— Janinko, a ja?
Rzuciła mu się na szyję, ściskając i całując gwałtownie, poczem całkiem jeszcze zdyszana od dławiących ją szlochów, mamrotała:
— Tak. Może... masz słuszność... ojczulku... Byłam szalona... ale ja tyle wycierpiałam... Dobrze, niech idzie do szkół.
Kolejno Kurczak, nie rozumiejąc zbytnio o co chodzi, wybuchnął płaczem.
Wszystkie trzy matki zaczęły go ściskać, pieścić, dodawać mu odwagi. Na spoczynek rozeszli się wszyscy zgnębieni, i wszyscy płakali w swych łóżkach, nie wyjmując barona, który wpierw nad sobą panował.
Postanowiono, że po wakacyach młodzieniec wstąpi do gimnazyum w Hawrze, a tymczasem w ciągu lata rozpieszczano go więcej, niż kiedykolwiek.
Matka płakała nieraz rozpaczliwie na myśl o rozstaniu. Przygotowywała mu wyprawę, jak gdyby miał wyjechać w podróż co najmniej na lat dziesięć; aż wreszcie pewnego październikowego poranku, po nocy spędzonej bezsennie, obydwie kobiety i baron wsiedli z chłopcem do karety, i konie zwolna ruszyły.
Poprzednio już wybrano dla niego w zakładzie miejsce w sypialni i w klasie. Janina przy pomocy ciotki Lizy, przez cały dzień układała jego rzeczy w małej komodzie. Pomieściwszy zaledwie czwartą część, zwróciła się do kierownika o drugą szafkę. Przywołano zarządcę, który oświadczył, że taka masa garderoby może być raczej krępującą niż użyteczną i na mocy regulaminu odmówił drugiej komody. Matka zrozpaczona, wynajęła pokoik w pobliskim hotelu, ułożywszy się z gospodarzem, by na każde żądanie sam zanosił Kurczakowi, czego tylko zapotrzebuje.
Następnie odbyli spacer ku zatoce, by patrzeć na okręty wypływające i zawijające do przystani.
Smutny zapadał wieczór nad miastem, gdzie tu i owdzie zapalano już światła. Wrócili i poszli na obiad. Żadne nie miało apetytu; zamglonemi oczyma spoglądali na siebie, gdy kelner zbierał półmiski, prawie nietknięte.
Wolnym krokiem zdążali następnie do zakładu. Ze wszech stron ukazywały się dzieci rozmaitego wzrostu, w towarzystwie rodzin, lub służących. Niektóre płakały. Na obszernym, słabo oświetlonym dziedzińcu słychać było chlipanie łez.
Janina i Kurczak ściskali się bez końca. — Ciotka Liza stała na boku całkiem zapomniana, w chusteczce kryjąc twarz. Ale baron, również wzruszony, skrócił pożegnanie, uprowadzając córkę. Kareta czekała przed bramą; wsiedli wszyscy troje i w nocnym mroku ruszyli do Peuples.
Od czasu do czasu z głębi karety wydobywał się szloch bolesny.
Nazajutrz Janina płakała do samego wieczora. Następnego dnia kazała zaprządz do powoziku i pojechała do Hawru. Kurczak pogodził się już widocznie z faktem rozstania. Po raz pierwszy w życiu miał towarzyszy, a pragnienie zabawy nie pozwalało mu dosiedzieć spokojnie na ławie szkolnej.
Janina przyjeżdżała co drugi dzień i na każdą niedzielę. Nie wiedząc, co począć z sobą podczas lekcyj i pauz, siedziała w poczekalni, nie mając siły, ni odwagi, by się oddalić z zakładu. Kierownik zabierał ją do siebie, prosząc, by przyjeżdżała mniej często. Nie zważała na to.
Uprzedzono ją tedy, że jeśli nie przestanie przeszkadzać chłopcu w zabawie podczas pauz i w pracy przez ciągłe odwiedziny, będą zmuszeni wykluczyć go ze szkoły, o czem też zawiadomiono barona. — Odtąd strzeżono jej, jak więźnia, nie pozwalając wydalać się z Peuples.
Wakacyj szkolnych wyczekiwała z większem upragnieniem, niż jej syn.
I niepokój bezustanny trawił jej duszę. Zaczęła się włóczyć po okolicy, z psem Pogromem wędrując całymi dniami, pogrążona w bezpłodnych dumaniach. Niekiedy przesiedziała całe popołudnie, z wysokości skał zapatrzona w morze; niekiedy dochodziła lasami aż do Yport, odbywając dawne spacery, których wspomnienie ją prześladowało. Jakże dalekie, jak dalekie owe czasy, gdy tesame przebiegała ustronia, jako młoda dziewczyna, upojona marzeniami.
Za każdorazowem zobaczeniem syna miała wrażenie, ze nie widziała go od lat dziesięciu. Z miesiąca na miesiąc mężniał i dojrzewał; ona z miesiąca na miesiąc przeobrażała się w staruszkę. — Baron wyglądał teraz jak jej brat, a ciotka Liza, która się wcale nie starzała, pozbawiona świeżości od dwudziestego piątego roku życia, wydawała się jej starszą siostrą.
Kurczak wcale nie pracował — musiał repetować czwartą. Trzecia poszła jako tako, lecz w drugiej znów przesiedział dwa lata, wobec czego kończąc szkołę średnią, miał już rok dwudziesty.
Był rosłym blondynem o bujnych już faworytach i meszku wąsów. Teraz on co niedzielę przyjeżdżał do Peuples. Biorąc od dawna lekcye jazdy konnej, pożyczał poprostu konia i w ciągu dwóch godzin przebywał drogę z Hawru do Peuples.
Rano już wychodziła naprzeciw niego Janina z ciotką i baronem, który się zaczął pochylać i chodzić drobnym kroczkiem starca, z rękami splecionemi na plecach, jak gdyby w ten sposób pragnął utrzymać równowagę, by nie upaść na nos.
Szli powolutku wzdłuż drogi, przysiadając czasem nad rowem i wytężając oczy, czy jeszcze nie widać jeźdźca. — Zaledwie się zjawił, niby punkcik czarny na białej płaszczyźnie, troje rodziców zaczynało powiewać chustkami; on zaś puszczał się galopem i pędził ku nim jak huragan, przyprawiając obydwie kobiety o bicie serca, a u dziadka wywołując gwałtowny entuzyazm bezsilnego już starca.
Pomimo że chłopak był teraz o głowę wyższy od matki, obchodziła się z nim ciągle jak z dzieciątkiem, zapytując:
— Kurczaku, czy ci nie zimno w nogi?
A gdy po śniadaniu przechadzał się wzdłuż tarasu, paląc papierosa, otwierała okno i wołała:
— Błagam cię, nie wychodź z gołą głową, byś się nie przeziębił.
Drżała z niepokoju, ilekroć nocą wracał konno do Hawru.
— Mój Kurczaku maleńki, nie jedź zbyt szybko; proszę cię, uważaj; myśl o swej matce, która byłaby nieszczęśliwą, gdyby ci się przydarzyło coś złego.
Aż tu pewnego ranka w sobotę, otrzymała list od Pawła, którym ją zawiadamiał, że nie przyjedzie nazajutrz, gdyż przyjaciele urządzają wycieczką, na którą go zaprosili.
Przez całą niedzielą dręczyła ją trwoga straszliwa, niby groźba nieszczęścia, a we czwartek, nie mogąc już dłużej nad sobą panować, pojechała do Hawru.
Kurczak wydał się jej jakoś zmienionym, jakkolwiek nie potrafiłaby zmiany tej określić. Był bardzo ożywiony i mówił głosem bardziej męskim.
Nagle tonem całkiem naturalnym rzekł:
— Wiesz mamo, skoro dziś przyjechałaś, to ja w najbliższą niedzielą nie przyjadą jeszcze do Peuples, gdyż urządzamy ciąg dalszy naszej zabawy.
Zdrętwiała, osłupiała, jak gdyby ją był zawiadomił, że wyjeżdża na drugą półkulę, a odzyskawszy wreszcie głos, rzekła:
— Och, Kurczaku, co tobie? Powiedz, co się z tobą dzieje?
Zaczął się śmiać i całując ją, zapewniał:
— Ależ nic, nic zgoła. Chcę się trochę pobawić z przyjaciółmi, jak wszyscy młodzi ludzie.
Nie znalazła słowa odpowiedzi, a gdy sama wracała do domu, po głowie jej wirowały myśli najróżnorodniejsze. Nie poznawała go, swego Kurczaka, swego dawnego Kurczaka. — Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest duży, że nie należy już do niej, że zacznie żyć własnem życiem, nie troszcząc się o starych. Zdawało jej się, że ta zmiana dokonała się w nim w ciągu jednego dnia. Jak to? ten wąsaty, rosły chłopak, przejawiający swą wolę, byłżeby jej synem, jej biednem maleństwem, które ją kiedyś zaprzęgało do przesadzania sałaty?
W ciągu najbliższych trzech miesięcy Paweł rzadko tylko odwiedzał swych rodziców i aż nazbyt było widocznem, że co prędzej pragnął odjechać, pod rozmaitymi pozorami skracając pobyt.
Janina się trwożyła, a baron ustawicznie ją pocieszał, powtarzając:
— Dajże mu pokój; chłopak ma dwadzieścia lat.
Aż tu pewnego ranka, człowiek jakiś źle ubrany, mówiąc francuszczyzną zaprawną akcentem niemieckim, zgłosił się do „pani wicehrabiny“.
Po wielu ceremonialnych ukłonach wydobył z kieszeni brudny portfel, oświadczając:
— Mam tu mały papierek dla jaśnie pani — i rozwinąwszy tłusty świstek papieru, podał go Janinie.
Przeczytała raz i drugi, spojrzała na żyda, raz jeszcze przeczytała i spytała:
— Co to ma znaczyć?
Przybysz wyjaśnił tonem uniżonym:
— Ja to jaśnie pani zaraz wytłómaczę. Syn potrzebował trochę pieniędzy, a ja wiedziałem przecie, że jaśnie pani jest dobrą matką, to ja mu pożyczyłem tę bagatelę.
Zaczęła drzeć.
— Ale czemu nie zwrócił się do mnie?
Źyd tłómaczył długo i szeroko, że chodziło o dług karciany, który musiał być zapłacony w ciągu paru godzin, a że Paweł nie jest jeszcze pełnoletnim, więc nikt nie byłby mu pożyczył, i „honor młodego pana byłby paskudnie skompromitowany, gdyby on nie był mu oddał tej przysługi“.
Janina chciała przywołać barona, lecz nie mogła wstać z krzesła, sparaliżowana wzburzeniem.
Nakoniec zwróciła się do lichwiarza:
— Nie zechciałby pan zadzwonić?
Nie wiedział co począć, obawiając się podstępu.
Wyjąkał:
— Może ja przeszkadzam, to przyjdę innym razem.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Zadzwonił i czekali oboje w milczeniu, naprzeciw siebie.
Baron odrazu objął sytuacyę. Kwit opiewał na tysiąc pięćset franków.
Zapłacił tysiąc, rzekłszy lichwiarzowi w cztery oczy:
— A proszę mi się tu więcej nie pokazywać.
Tamten podziękował, skłonił się i odszedł.
Dziadek i matka natychmiast udali się do Hawru, lecz w zakładzie im powiedziano, że od miesiąca Paweł nie był w szkole.
— Dyrektor otrzymał był cztery listy od Janiny, zawiadamiające o chorobie syna i jej przebiegu. Do każdego listu było dołączone świadectwo lekarskie — wszystko oczywiście sfałszowane.
Zdrętwieli oboje, zamieniając z sobą bezradne spojrzenia.
Dyrektor zrozpaczony poszedł z nimi do komisarza policyi. — Baron i córka spędzili noc w hotelu.
Nazajutrz odnaleziono młodego człowieka u jednej z prostytutek miejskich. Dziadek i matka zabrali go do Peuples, przez całą długą drogę nie zamieniwszy ani słowa. Janina płakała, kryjąc twarz w chusteczce. Paweł obojętnie patrzył na pola.
Niebawem wyszło na jaw, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy narobił piętnaście tysięcy długów. Wierzyciele nie zgłaszali się początkowo, wiedząc, ze wnet dojdzie do pełnoletności.
Nie robiono mu żadnych wymówek, pragnąc go odzyskać łagodnością. Karmiono go najlepszymi kąskami, pieszczono, psuto. Była wiosna, więc baron, mimo trwogi Janiny, wynajął mu łódź w Yporcie, by każdej chwili mógł odbywać wycieczki.
Konia mu nie oddano, by nie pojechał do Hawru.
Tak żył bezczynnie, drażliwy, chwilami brutalny. Barona trapiły niedokończone studya Pawła. Janina wpadając w szał na samo wspomnienie rozłąki, zadawała sobie jednak pytanie, co z nim począć.
Pewnego wieczora nie wrócił do domu. Dowiedzieli się, że z dwoma majtkami wyjechał w morze. — Matka bezprzytomna z rozpaczy, w nocy, z gołą głową, pobiegła do Yport.
Kilku ludzi stało na wybrzeżu, czekając powrotu łodzi.
Słabe światełko błysło w oddali i zbliżało się chwiejne, migotliwe. Pawła nie było w łodzi. Kazał się zawieść do Hawru.
Policya szukała go napróżno.
— Dziewka, ukrywająca go poprzednio, również zniknęła bez śladu, sprzedawszy urządzenie i zapłaciwszy czynsz za mieszkanie.
— W pokoju Pawła w Peuples odkryto dwa listy od tej ladacznicy; zdawała się za nim szaleć. Pisała o wyjeździe do Anglii, twierdząc, że zdobyła potrzebne do tego pieniądze.
Troje mieszkańców zamku w ponurem milczeniu przeżywało piekło tortur moralnych. — Włosy Janiny wpierw siwawe, zbielały teraz doszczętnie. Raz po raz zadawała sobie naiwne pytanie, czemu ją los tak ciężko prześladuje.
Otrzymała list od księdza Tolbiaca:
„Pani! Ręka Boga zaciążyła na Tobie. Odmówiłaś Mu Pani swego dziecka; On zabrał Ci je teraz i rzucił prostytutce. Czy i ta nauka niebios nie otworzy Pani oczu? Miłosierdzie Pana jest nieskończone. Może Ci wybaczy, jeśli przed Nim padniesz na kolana. Ja, pokorny Jego sługa, otworzę drzwi Jego domu, gdy Pani do nich zapukasz“.
Długo pozostała na klęczkach z listem w ręku. — A nuż jest prawdą, co mówi ten ksiądz? I wszystkie wątpliwości religijne znów zaczęły szarpać jej sumieniem. — Czy Bóg może być mściwym i zazdrosnym, jak ludzie? Gdyby jednak nie okazywał zazdrości, niktby się Go nie obawiał, nikt nie oddawał czci. By Go ludzie mogli poznać, przejawia im się podobny do nich uczuciami.
I tchórzliwe wątpienie, które chwiejnych, zbłąkanych pędzi do kościoła, opanowało ją do tego stopnia, że pewnego wieczora, w chwili zapadającego zmroku, ukradkiem pobiegła do kościoła i padłszy chuderlawemu księdzu do nóg, błagała o rozgrzeszenie.
Przyrzekł jej pół-przebaczenie, jako że Bóg nie może zlewać całej swej łaski na dom, mieszczący takiego człowieka, jak baron.
— Rychło pani uczuje skutki dobrotliwości bożej — zapewnił.
W dwa dni później otrzymała list od syna, który w obłędnej swej rozpaczy uważała za początek ulg, przyrzeczonych przez księdza.
„Kochana Mamo! Nie troszcz się o mnie. Jestem w Londynie, całkiem zdrów, lecz w ogromnej potrzebie pieniężnej. Nie mamy ani jednego sous i nie codziennie też jadamy. — Ta, która mi towarzyszy, a którą kocham całą duszą, chcąc zostać ze mną, wydała wszystko, co miała: pięć tysięcy franków. Pojmiesz, że honor nakazuje mi zwrócić jej przedewszystkiem tę kwotę. Bądź przeto tak dobrą i wypłać mi ze spadku po ojcu piętnaście tysięcy franków, bo i tak przecież będę wnet pełnoletni. Wybawisz mnie z ogromnego kłopotu.
Bądź zdrowa, kochana mateczko. Ściskam Cię z całego serca, a także dziadzia i ciocię Lizę. Mam nadzieję, że rychło Cię zobaczę.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Napisał jej! Więc nie zapomniał o niej. — Wcale nie myślała, że pisał o pieniądze. Trzeba mu posłać, skoro nie ma. Co tam zresztą pieniądze! On jej napisał!
I płacząc, pobiegła do barona, by mu pokazać list. Przywołano ciotkę Lizę i słówko po słówku odczytywano papier, przynoszący wieść o nim. Omawiano, zastanawiano się nad każdem wyrażeniem.
Janina z najgłębszej rozpaczy przerzucając się w nadzieję upajającą, broniła Pawła:
— On wróci; rychło wróci, skoro napisał.
Baron rozważniejszy oświadczył:
— Wszystko jedno, porzucił nas jednak dla tej kreatury. Więcej ją zatem kocha, niż nas, skoro się nie wahał co do wyboru.
Ból nagły, potworny przeszył serce Janiny i momentalnie zapłonęła nienawiścią do tej dziewki, która jej skradła syna; zapłonęła nienawiścią nieposkromioną, dziką, nienawiścią zazdrosnej matki. Dotychczas myślała wyłącznie o Pawle. Zaledwie jej przez myśl przemknęło, ze ladacznica była powodem jego zniknięcia. — Nagle uwaga barona przypomniała jej tę rywalkę, objawiła jej siłę fatalną; uczuła, że między nią a tą kobietą rozpoczyna się walka zaciekła i odrazu też sobie uświadomiła, że wolałaby utracić syna, niż dzielić go z tamtą.
I cała jej radość prysła.
Wysłali piętnaście tysięcy franków i przez pięć miesięcy żadnej nie otrzymali wiadomości.
Następnie zjawił się pełnomocnik Pawła, celem uregulowania sprawy dziedzictwa po Julianie.
Janina i baron bez słowa protestu złożyli rachunki, wyrzekając się nawet dożywocia, należącego do matki.
I wróciwszy do Paryża, Paweł zagarnął sto dwadzieścia tysięcy franków. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy napisał cztery listy, przesyłając wiadomości o sobie w stylu lapidarnym, a kończąc chłodnem zapewnieniem przywiązania. „Pracuję teraz — zapewniał — bo dostałem posadę przy giełdzie. Mam nadzieję, że któregoś dnia wpadnę do Peuples, by uściskać kochanych moich rodziców“.
Ani słówkiem nie wspominał o swej metresie, a milczenie to było wymowniejsze, niż gdyby o niej pisał na wszystkich czterech stronach. W tych listach lodowatych Janina wyczuwała ową kobietę zaczajoną, nieubłaganą, śmiertelną nieprzyjaciółkę matek — prostytutkę.
Troje pustelników naradzało się, jakby ocalic Pawła, lecz żadnego nie znajdowali sposobu. Pojechać do Paryża? Po co?
Baron mawiał:
— Trzeba czekać, aż namiętność jego się wyczerpie. W tedy wróci sam.
I dalej wiedli życie godne litości.
Janina i ciotka Liza chodziły razem do kościoła, ukrywając się przed baronem.
Dość długi czas pozostawali bez wiadomości, aż pewnego ranka nadszedł list zrozpaczony, wprawiając ich w przerażenie.
„Biedna moja Mamo, jestem zgubiony i nie pozostaje mi nic innego, jak kulka w łeb, jeśli Ty mi nie przyjdziesz z pomocą. Przedsiębiorstwo, które miało wszystkie widoki powodzenia, upadło, a ja mam płacić ośmdziesiąt pięć tysięcy franków. Jeśli nie zapłacę, będę shańbiony, zniszczony, uniemożliwiony na całe życie. Jestem zgubiony. Powtarzam Ci, że raczej sobie w łeb palnę, niżbym miał przeżyć taką hańbę. Możebym to już był uczynił, gdyby nie otucha, jakiej mi dodaje kobieta, o której Ci nigdy nie wspominam, a która jest moją Opatrznością.
Ściskam Cię z całego serca, moja droga Mateczko, może już po raz ostatni. Żegnaj.

Paweł“.

Stosy papierów i dokumentów, dołączone do tego listu, szczegółowo wyjaśniały całą katastrofę.
Baron wysłał odwrotną pocztą list polecony. Następnie pojechał do Hawru, celem naradzenia się z prawnikiem i zaciągnął pożyczkę hipoteczną, by uzyskać pieniądze dla Pawła.
Młody człowiek napisał trzy listy, pełne entuzyastycznych dziękczynień i czułości, zapowiadając swój bliski przyjazd dla uściskania swych drogich rodziców.
Nie przyjechał.
I znów upłynął rok cały.
Janina z baronem wybierali się do Paryża, by go odszukać i ostatnią podjąć próbą celem odzyskania go nareszcie, gdy otrzymali wiadomość, że znów zamieszkał w Londynie, objąwszy przedsiębiorstwo okrętowe pod firmą demokratyczną: „Paweł Delamare i Co.“.
Donosił:
„Oto mam zapewniony byt, a może nawet majątek. I nic nie ryzykuję. Z tego możecie widzieć, jak to dla mnie korzystne. Gdy się zobaczymy, będą już miał ładne stanowisko. Bo w dzisiejszych czasach, jedynie interesy mogą człowieka wydobyć z kłopotliwego położenia“.
W trzy miesiące później Towarzystwo okrętowe zbankrutowało, a przeciw dyrektorowi wdrożono śledztwo za nieścisłe prowadzenie ksiąg. Janina dostała ataku nerwowego, który trwał kilka godzin, poczem musiano ją położyć do łóżka.
Baron pojechał do Hawru, informował się, naradzał z adwokatami, konferował z przemysłowcami, pośrednikami, woźnymi; stwierdził, że deficyt „Towarzystwa Delamare“ wynosi dwieście trzydzieści piąć tysięcy franków, i ponowną pożyczką hipoteczną zaciągnął na swe dobra. Zamek Peuples i przynależące do niego dwa folwarki obciążono długiem olbrzymim.
Pewnego wieczora, załatwiając ostatnie formalności w gabinecie adwokata, osunął się na posadzką, tknięty apopleksyą.
Do Janiny wysłano konnego posłańca. Zanim przybyła do Hawru, ojciec skonał.
Zabrała zwłoki do Peuples, do tego stopnia unicestwiona, że ból jej przejawiał się raczej kamienną martwotą, niż rozpaczą.
Ksiądz Tolbiac, mimo bezprzytomnych błagań obydwóch kobiet, nie pozwolił wnieść zwłok do kościoła. Pogrzebano więc barona o zmierzchu, bez żadnego ceremoniału.
Paweł dowiedział się o śmierci dziadka przez jednego z likwidatorów zbankrutowanej firmy. Wciąż się jeszcze ukrywał w Anglii. Napisał do matki, uniewinniając się, że nie przyjechał na pogrzeb, gdyż za późno otrzymał wiadomość. „Zresztą, wycofawszy się teraz z interesów, rychło wrócę do Francyi, by drogą Mateczkę uściskać“.
Janina żyła w stanie takiego zdrętwienia duszy, że zdawała się już nic nie pojmować.
A z końcem zimy, ciotka Liza, licząca już sześćdziesiąt ośm lat, nabawiła się bronchitu, z którego rozwinęło się zapalenie płuc; skonała cicho, szepcząc:
— Moja biedna Janinko, idę prosić Boga, by się nad tobą zlitował.
Janina odprowadziła ją na cmentarz, widziała, jak trumnę zasypują ziemią, a gdy do cna wyczerpana osunęła się na świeżą mogiłę, pragnąc również umrzeć, by już nie cierpieć, nie myśleć, nie czuć, silna jakaś wieśniaczka wzięła ją na ręce, niby drobne dziecko.
Wróciwszy do zamku, Janina całkiem bezwolna, zwłaszcza po pięciu nocach bezsennie spędzonych przy ciotce, pozwoliła się ułożyć na łóżku, a nieznajoma kobieta obchodziła się z nią łagodnie, lecz stanowczo; natychmiast też zapadła w sen twardy, zmożona bólem i wyczerpaniem.
Zbudziła się koło północy. Światełko nocne płonęło na kominku. W fotelu spała kobieta. Kto ona? Nie poznawała jej, więc przechyliwszy się przez krawędź łóżka, usiłowała rozróżnić jej rysy, przy migotliwem światełku knota, pływającego w szklance oliwy.
A jednak zdawało jej się, że twarz tę kiedyś widziała. Ale kiedy? I gdzie? Kobieta spała spokojnie, z głową przechyloną na ramię, a czepek osunął się jej na podłogę. Mogła mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Była silna, rumiana, kwadratowa, rozłożysta. Szerokie jej ręce opadały po obu stronach fotelu. Włosy miała lekko szpakowate. Janina przyglądała jej się uporczywie, w tem dziwnem zamgleniu umysłu, towarzyszącem snom gorączkowym po ciężkiem nieszczęściu.
Na pewno twarz tę widziała! Czy to było dawno? A może niedawno? Nie mogła sobie przypomnieć, a to ją drażniło i męczyło. Wstała cicho, by się lepiej przyjrzeć tej śpiącej i podeszła do niej na palcach. To tasama kobieta, co ją uniosła z cmentarza i położyła na łóżku. Zaczęła sobie niejasno przypominać szczegóły.
Czy jej jednak nie znała przedtem, w innym okresie swego życia? Czy to może tylko wspomnienie mętne z dnia wczorajszego? I skąd ona się wzięła w jej pokoju? Dlaczego?
Kobieta podniosła powieki, ujrzała Janinę i zerwała się raptownie. Stały naprzeciw siebie twarzą w twarz, tak blisko, ze niemal dotykały się piersiami.
Nieznajoma bełkotała:
— Co to! Paniusia wstała! Żeby się zaziębić. Proszę się położyć!
Janina spytała:
— Kto wy jesteście?
Ale kobieta rozwarła ramiona, ujęła ją ponownie i zaniosła znów na łóżko, z siłą mężczyzny. I układając ją ostrożnie na posłaniu, pochylona nad nią, zaczęła płakać i całować Janinę w policzki, we włosy, w oczy, łzami zlewając jej twarz i mamrocząc:
— Moja biedna paniusia, panna Janina, moja biedna pani, już mnie nawet nie poznaje?
A Janina krzyknęła:
— Rozalia, moja Rozalia!
I zarzuciwszy jej na szyję obydwie ręce, ściskała ją i całowała; i łkały tak obydwie, obejmując się wzajem, łącząc swe łzy, niezdolne rozpleść ramion.
Pierwsza uspokoiła się Rozalia.
— Dość już — rzekła — a teraz spokojnie, żeby mi się paniusia nie zaziębiła.
Podniosła kołdrę i poprawiła poduszki dawnej swej pani, która nie przestawała łkać, cała przejęta wspomnieniami, do głębi poruszającemi jej duszą.
Nakoniec spytała:
— Jakże się tu wzięłaś, moja biedaczko?
Rozalia odparła:
— Na Boga, jakżebym mogła panią teraz zostawić tak samiusieńką!
Janina rzekła:
— To zapal świecę, bym ci się lepiej przyjrzała.
Gdy Rozalia postawiła świecę na stoliczku nocnym, zaczęły się sobie przyglądać długo w milczeniu.
Następnie Janina wyciągnęła rękę do dawnej swej pokojówki, szepcząc:
— Nie byłabym cię nigdy poznała, moje dziecko; bardzo się zmieniłaś, ale mniej jednak, niż ja.
A Rozalia, patrząc na tę kobietę siwowłosą, wychudłą, zawiędłą, którą znała świeżą, piękną i młodą, odparła:
— To prawda, że się paniusia bardzo zmieniła, bardziej niż należało. Ale pomyśleć, że to jednak dwadzieścia cztery lat upłynęło.
Zamilkły i znów się zadumały.
Janina nakoniec szepnęła:
— Czy ty przynajmniej byłaś szczęśliwą?
A Rozalia, w obawie rozbudzenia wspomnień zbyt bolesnych, wyjąkała:
— No... tak... tak... proszę pani. Nie mogę się zbyt skarżyć; na pewno byłam szczęśliwszą od paniusi. Jedno mnie tylko wciąż gryzło... że nie zostałam tutaj...
Zamilkła nagle, bezwiednie dotknąwszy tego punktu.
Ale Janina odparła łagodnie:
— Trudno, moje dziecko, nie zawsze można to robić, coby się chciało. Tyś także wdową, prawda?
Po chwili, głosem drżącym, spytała:
— Czy masz jeszcze... inne dzieci?
— Nie, proszę pani.
— A on, twój... twój syn... co się z nim dzieje? Czyś z niego zadowolona?
— Tak, proszę pani, dobry chłopak, a pracowity, że szukać. Ożenił się pół roku temu, i weźmie teraz mój folwark, skoro ja wróciłam do paniusi.
Janina, drżąc ze wzruszenia, szepnęła:
— Moje dziecko, więc ty już ze mną zostaniesz?
A Rozalia tonem stanowczym odparła:
— To się rozumie; przecież się już tak urządziłam.
I znów milczały przez długą chwilę.
Janina zaczęła bezwiednie porównywać swe życie z życiem Rozalii, jednakowoż bez goryczy, zobojętniała na niesprawiedliwe okrucieństwo losu.
Spytała:
— Czy mąż twój był dla ciebie dobry?
— Och, tak! Porządny był człowiek i umiał oszczędzać grosza. Umarł na suchoty.
Nagle, parta chęcią dowiedzenia się wszystkiego, Janina siadła na łóżku i rzekła:
— Moje dziecko, opowiedz mi wszystko, całe swoje życie. To mnie trochę uspokoi.
A Rozalia, przysunąwszy krzesło do łóżka, siadła i zaczęła mówić o sobie, o swym domu i otoczeniu, o wszystkich tych szczegółach, drogich wieśniakom, opisując podwórze, zabudowania, śmiejąc się z rzeczy dawnych, przypominających jej dobre chwile minione, i stopniowo podnosząc głos, jak przystało właścicielce folwarku, przywykłej do rozkazywania.
Skończyła oświadczeniem:
— Tak, dziś mam byt zabezpieczony. Mogą być spokojna.
I trochę zmieszana, dodała ciszej:
— A wszystko to zawdzięczam paniusi; to też teraz nie żądam żadnej zapłaty. Nie! nie! Jeśli się paniusia nie zgodzi, to odejdą!
Janina odparła:
— Przecież nie możesz służyć zadarmo!
— Ależ tak, właśnie tak, proszę paniusi. Za pieniądze? Paniusia chciałaby mi płacić? Kiedy ja mam tyle pieniędzy, co i pani. Czy to pani chociaż wie, ile zostało z majątku po tych wszystkich bazgraniach hipotecznych i pożyczkach, i procentach niezapłaconych, które wciąż rosną? Napewno paniusia nie wie! Otóż ja pani powiadam, że nie zostało już ani dziesiąć tysięcy dochodu rocznego. Słyszy pani? ani dziesięć tysięcy! Ale ja to uporządkuję, wszystko wnet uporządkuję.
Zaczęła mówić głośno, oburzając się, unosząc z powodu tych zaniedbanych interesów, grożących ruiną.
A zauważywszy błędny, pobłażliwy uśmiech na twarzy swej pani, zawołała oburzona:
— Nie trzeba się śmiać, proszę pani, bo bez pieniędzy jest człowiek gałganem.
Janina znów ujęła jej ręce i zatrzymała je w swoich; wciąż jeszcze zaprzątnięta tą samą myślą, rzekła powoli:
— Och! ja nie miałam w życiu szczęścia. Wszystko mi się na złe obróciło. Nieszczęście ciąży nad moim losem.
Ale Rozalia potrząsnęła głową przecząco.
— Nie trzeba tak mówić, paniusiu, nie trzeba tak mówić. Nieszczęśliwie pani wyszła za mąż, i tyle. Nie wychodzi się tak za mąż, gdy się nawet nie zna narzeczonego.
I mówiły tak w dalszym ciągu o swych losach, niby dawne przyjaciółki.
Świt szarzał, a one wciąż jeszcze rozmawiały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.