Święty/Część II/Rozdział dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Ilekroć w jakiejś rodzinie pojawi się prawdziwa i do tego niemiła tajemnica, którą trzeba starannie ukrywać przed jednym z jej członków, osoba ta popada zazwyczaj w zupełne osamotnienie. Pierson jednak żył w samotności od lat piętnastu, nie odczuwał więc może w samotności od lat piętnastu, nie odczuwał więc może tak silnie tej zmiany. Marzycielskość jego usposobienia powodowała w nim dziwną samowystarczalność, którą tylko gwałtowne wstrząsy mogły zamącić. Wypełniał dalej swe codzienne obowiązki, które zakrzepły dla niego i tak stwardniały, jak owe kostki bruku na jego codziennej drodze do pracy i do domu.
Zdanie malarza, że zajęcie jego nic miało żadnej styczności z otaczającem go życiem, nie było zupełnie słuszne. Był przecież obecny przy narodzinach, przy ślubach i przy śmierci. Pomagał ludziom, gdy gnębiła ich bieda lub choroba. W niedzielne popołudnia opowiadał dzieciom przypowiastki z Biblji, zaopatrywał głodnych w strawę ze swojej kuchni. Nigdy nie oszczędzał siebie, miał zawsze otwarte uszy na ludzkie prośby. A jednak nie rozumiał ich i oni to czuli. Miało się wrażenie, jakby on albo oni cierpieli na kurzą ślepotę. Oni widzieli inne kolory, on inne.
Jedna z ulic jego parafji wychodziła na główną arterję komunikacyjną i stała się z tego powodu nowym terenem łowieckim dla kobiet lekkich obyczajów. Dla obrony ogólnego bezpieczeństwa zostały one obecnie wydalone przez władze miejskie ze swych dawnych stanowisk i musiały wyczekiwać w ciemnościach. To zło właśnie gnębiło Piersona zawsze, jak zmora. Abstynencja, pod której znakiem żył, kazała mu osądzić tę sprawę szczególnie surowo, choć z natury nie skłaniał się do surowości. Więc chociaż pozornie stał zawsze wobec tej kwestji na stanowisku chłodnego potępienia, rozgrywała się w jego duszy bardzo osobista i zacięta walka. Przyłączał się do potępiających wprawdzie nie ze strachu przed własnemi instynktami — na to miał smak zbyt wybredny, a zresztą był za bardzo gentlemanem i w dodatku kapłanem, — czynił to jednak w obawie, że okaże się zbyt pobłażliwy wobec grzechu, wobec czegoś potępionego przez Boga. Był jakby obowiązany patrzeć na występek z punktu widzenia, odpowiadającego jego stanowisku. Kiedy podczas spaceru przechodził koło jednej z tych kobiet, bezwiednie wydymał wargi i marszczył brwi. Ciemność, zalegająca ulicę, nadawała im tyle czaru, tyle djabelskiej potęgi królowania nad nocą. Prócz tego były niebezpieczne dla żołnierzy, a żołnierze znowu zagrażali owieczkom jego stada. Od czasu do czasu dochodziły do jego uszu nieszczęścia rodzinne jego parafjan; żołnierze zawracali głowy młodym dziewczętom, i w rezultacie często czekało je macierzyństwo. Dziewczyny te wydawały mu się bardzo pożałowania godne; nie mógł im jednak wybaczyć płochości i tego, że wodziły na pokuszenie młodych dzielnych ludzi walczących już, lub mających wyruszyć do Walki. Urok, jaki otaczał żołnierzy, nie był dostatecznem usprawiedliwieniem. Ilekroć mu donoszono o narodzinach takich dzieci, zwoływał założony przez siebie komitet, składający się z trzech mężatek i dwóch niezamężnych pań, które odwiedzały matki i w razie potrzeby umieszczały dzieci w żłobku; dzieci te bowiem w czasie wojny nabrały nowego znaczenia dla ojczyzny i — biedne maleństwa! — nie powinny w żadnym wypadku ponosić odpowiedzialności za winy matek. Sam nie stykał się z temi młodemi matkami; nie wiedział, jak się wobec nich zachować, a może obawiał się w głębi serca, że nie okaże się dość surowy. Jednak razu pewnego znalazł się niespodzianie wobec takiej dziewczyny.
W wieczór Sylwestrowy, kiedy siedział po herbacie w gabinecie (godzinę tę starał się mieć zawsze wolną dla swych parafjan), oznajmiono mu przybycie niejakiej Mrs. Michett, żony drobnego księgarza, która przychodziła czasami do Komunji. Weszła w towarzystwie młodej, czarnookiej dziewczyny, w szerokim płaszczu mysiego koloru. Na jego zaproszenie usiadły naprzeciw wielkiej bibljoteki w dwóch zielonych skórzanych fotelach, które zniszczyły się już na usługach parafji. Pierson, siedzący za biurkiem, odwrócił się ku nim, splótł swe długie palce muzyka i czekał. Kobieta wyciągnęła chusteczkę i zaczęła ocierać oczy; dziewczyna siedziała cicho, jak myszka, do której w swym popielatym płaszczu była dziwnie podobna.
— Słucham pani, Mrs. Michett — rzekł wkońcu łagodnie.
Kobieta wytarła nos z determinacją, odłożyła chusteczkę i zaczęła:
— Chodzi o Hildę, sir. Nigdybyśmy się czegoś podobnego nie spodziewali, Michett i ja, nigdybyśmy nie myśleli, że coś takiego spadnie na nas tak znienacka. Myślałam sobie, że najlepiej zrobię, jak ją tu przyprowadzę. Biedaczka. To wszystko przez wojnę. Ostrzegałam ją tysiąc razy; ale trudno, stało się, spodziewa się za miesiąc dziecka, a chłopak jest we Francji.
Pierson odwrócił instynktownie oczy od dziewczyny, która nie odrywała wzroku od jego twarzy. Przypatrywała mu się z obojętnością, jakby już dawno przestała zastanawiać się nad swym losem, pozostawiając te rozmyślania innym.
— To smutne, — rzekł; — bardzo, bardzo smutne.
— Tak, — szepnęła Mrs. Michett; — właśnie to samo mówię Hildzie.
Dziewczyna spuściła na chwilę oczy, potem zaczęła się znowu przypatrywać z obojętnością Piersonowi.
— Jak się ten młody człowiek nazywa i w jakim pułku służy? Możeby mógł dostać urlop, przyjechać i ożenić się odrazu z Hildą.
Mrs. Michett pociągnęła nosem.
— Ona nie chce powiedzieć, sir. No, Hilda, powiedz księdzu proboszczowi. — W głosie jej brzmiała szczerze błagalna nuta. Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. — Taka już jest, sir; ani słowa nie chce powiedzieć. Darmo jej mówię: Musimy wobec tego myśleć, że było ich więcej, niż jeden. A to wstyd dla nas!
Dziewczyna ciągle jeszcze milczała.
— Niech pan sam z nią pomówi, sir; ja już doprawdy nie wiem, co mam robić.
— Dlaczego nie chcesz nam dać odpowiedzi, moje dziecko? — rzekł Pierson. — Jestem pewny, że chłopak będzie chciał zrobić, co do niego należy.
Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową i przemówiła poraź pierwszy:
— Nie wiem, jak się nazywa.
Twarz Mrs. Michett drgnęła.
— Mój Boże! — rzekła. — I pomyśleć, że nam nigdy nawet i tego nie powiedziała!
— Nie wiesz, jak się nazywa? — szepnął Pierson. — Ale jakże, jakże mogłaś — przerwał, ale twarz jego zasępiła się. — Przecież z pewnością nigdy nie zrobiłabyś czegoś podobnego niepowodowana uczuciem? Powiedz, dziecko, jakże się to wszystko stało?
— Nie wiem, — powtórzyła dziewczyna.
— To przez spacery po parkach — rzekła Mrs. Michett z poza chusteczki. — I pomyśleć, że to będzie nasz pierwszy wnuczek! Krzyż Pański z tą Hildą; cicha, bo cicha, ale ten upór.
Pierson spojrzał na dziewczynę, której rysy wyrażały najzupełniejszą obojętność. Apatja jej i coś, jakby zaciętość drażniły go.
— Nie rozumiem, — rzekł, — jak się mogłaś tak zapomnieć, moje dziecko. To doprawdy pożałowania godne.
Mrs. Michett szepnęła:
— Tak, sir; dziewczęta wbijają sobie teraz w głowę, że nie będzie dla nich chłopców.
— To prawda, — rzekła dziewczyna posępnie.
Pierson zacisnął wargi.
— Cóż mogę zrobić dla pani, Mrs. Michett? — rzekł. — Czy córka chodziła do kościoła?
Mrs. Michett żałośnie potrząsnęła głową.
— Nie chodzi od czasu, jak ma rower.
Pierson wstał z krzesła. Stara historja! Rozluźniony nadzór i dyscyplina, a w rezultacie te gorzkie owoce!
— Jeżeli pani będzie potrzebna nasza ochronka, proszę tylko przyjść do mnie. — Zwrócił się do dziewczyny: — A ty, moje dziecko, — czy to ciężkie doświadczenie nie wzruszy twego serca? Moje dziecko, wszyscy musimy panować nad sobą, nad naszemi namiętnościami i nad naszą bezmyślną przekorą, a szczególnie w takich czasach, jak obecne, kiedy ojczyzna potrzebuje silnych, opanowanych i niemyślących o sobie obywateli. Jestem pewny, że masz dobre serce.
Ciemne oczy dziewczyny, nieodrywające się ani na chwilę od jego twarzy, wzbudziły w nim falę rozdrażnienia.
— Dusza twoja jest w wielkiem niebezpieczeństwie i widzę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa. Zwróć się do Boga o pomoc, a w świetle Jego miłosierdzia wszystko wyda ci się inne.
Dziewczyna odparła z zadziwiającym spokojem.
— Nie chcę dziecka!
Ta uwaga wstrząsnęła nim, jakby usłyszał okropne przekleństwo.
— Hilda pracowała przy amunicji — rzekła matka tonem wyjaśnienia, — zarabiała cztery funty tygodniowo. Mój Boże, jeszcze taka strata w dodatku!
Dziwny, prawie że okrutny uśmieszek wykrzywił wargi Piersona.
— Kara Boża! — rzekł. — Dobranoc, Mrs. Michett. Dobranoc, Hildo. Jeżeli będę wam potrzebny, poślijcie po mnie.
Wstały; uścisnęły mu rękę; nagle zauważył, że drzwi były otwarte i że Noel stała na progu. Nie słyszał, jak otworzyła drzwi; nie miał pojęcia, jak długo mogła tam stać. Twarz jej i postać wyrażały niezwykłe skupienie. Patrzyła uważnie na dziewczynę, która w przejściu podniosła głowę tak, że ciemne oczy spotkały się z czarnemi. Drzwi się zamknęły. Noel została z nim sama w pokoju.
— Wróciłaś dziś wcześniej, dziecko drogie? — rzekł Pierson. — Weszłaś bardzo cicho.
— Tak; słyszałam wszystko.
Dźwięk jej głosu przejął go lekkiem drżeniem. Twarz jej miała ów opętany wyraz, którego się zawsze tak obawiał.
— Co słyszałaś?
— Słyszałam, jak mówiłeś „Kara Boża“. Mnie powiesz pewnie to samo. Tylko, że ja pragnę mego dziecka.
Stała plecami zwrócona do drzwi, zawieszonych kotarą. Na tle ciemnej materji twarzyczka jej wydawała się bardzo młoda i drobna, oczy ogromne. Jedną ręką dotykała bluzki tuż nad sercem.
Pierson wlepił w nią oczy i chwycił za poręcz krzesła, na którem siedział przed chwilą. Nauczony przez cale życie trzymać swe uczucia na wodzy opanował się nawet w tym pierwszym momencie niejasnego przerażenia. Wykrztusił zaledwie słowo:
— Nolli!
— To szczera prawda, — powiedziała, odwróciła się i wyszła z pokoju.
Piersonowi zakotłowało wszystko przed oczyma; byłby upadł, gdyby się ruszył z miejsca. Nolli! Przysunął się mozolnie do krzesła i usiadł z trudem. Rozedrgane nerwy wywołały w nim straszliwe, bezlitosne uczucie: zdawało mu się, że Noel siedzi na jego kolanach z jasną główką opartą o jego policzek, jak to zwykle czyniła jako mała dziewczynka. Czul wyraźnie łaskotanie jej włosów na skórze; uczucie to było zawsze dla niego największem ukojeniem od czasu śmierci żony. W tej chwili duma jego skurczyła się, jak kwiat trzymany nad ogniem. Cała ta niezgłębiona, a tajemna duma ojca, który kocha, podziwia i czci zmarłą żonę w dzieciach, jakie mu pozostawiła; który, choć pokorny z natury, nie docenia swojej dumy, aż stanie wobec gorzkiej próby; cała ta długo żywiona duma kapłana, który przez ciągłe pouczanie i napominanie innych ludzi udrapował się w pewną wyższość, choć sobie wcale nie zdawał z tego sprawy — cała ta duma zwiędła w jego duszy. Serce ściągnęło mu się boleśnie; zerwał się w niem krzyk, jak skarga torturowanego zwierzęcia, które nie wie, za co spotyka je męka. Ileż to razy każdy człowiek używa słów: — Boże, Boże, czemuś mnie opuścił! — Zerwał się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju, jakby szukając drogi wyjścia z klatki udręczeń, w jakiej się znajdował. W myślach jego i uczuciach mieszały się w najdziwniejszy sposób pojęcia duchowe i świeckie; ostracyzm społeczny, jej dusza zagrożona, dopust Boży! Przyszłość! Na myśl o niej wyobraźnia odmówiła mu posłuszeństwa. Podszedł do małego fortepianu, otworzył go i zamknął z powrotem; wziął kapelusz i wykradł się z domu. Szedł śpiesznie, nie wiedząc sam dokąd. Wieczór był pogodny — powietrze bardzo mroźne i ostre. Szybki ruch w chłodzie i zupełnem milczeniu sprawił mu pewną ulgę. Uciekł od Noel, tak jak ona uciekła od ojca po wyjawieniu swej tajemnicy. Ludzie strapieni idą szybko. Niebawem doszedł do rzeki i zaczął iść na zachód, wzdłuż jej wału. Księżyc stał na niebie pełen blasku, prawie że w pełni; stalowa jego poświata srebrzyła falującą wodę. Okrutna noc! Podszedł do obelisku i oparł się o jego kamienną podstawę; świadomość tego, co usłyszał, przejęła go nagłym spazmem rozpaczy. Przed oczyma stanęła mu zmarła żona, wyczarowana jakby cudem z przeszłości; zdawało mu się, że oczy jej patrzą na niego ze skargą:
— Jakże to opiekowałeś się Nolli, że jej się coś takiego stać mogło?
Twarz żony zlewała się powoli z błyszczącą w księżycu twarzą sfinksa, patrzącą wprost na niego; szeroka, ponura twarz z wydętemi nozdrzami, wargami pełnemi okrucieństwa, szeroko rozwartemi oczyma bez źrenic, ożywiona i rozsrebrzona księżycową poświatą — uosobienie cudownej, a ślepej energji życiowej, dręczącej i nękającej bezlitośnie ludzkie serca. Spojrzał w te oczy z trwożliwem wyzwaniem. Potwór z ludzką głową, siedzący pełen siły i beztroskiej pogody na ogromnych, opatrzonych szponami łapach — potwór, któremu jego wyobraźnia i światło księżyca nadawały pozory życia, zdawał się Piersonowi pokusą do zaprzeczenia istnienia Boga oraz wszelkiej ludzkiej cnoty.
Potem zbudziło się w nim poczucie piękna; stanął tak, żeby widzieć w srebro ujęte boki potwora, żebra, olbrzymie muskuły i ogon, którego koniec wił się na biodrze, jak łeb węża. Pełen niesamowitego życia i okrutnego piękna był ten twór ludzkiej ręki. Wyrażał coś z duszy ludzkiej, coś bezlitosnego i dalekiego od miłości, lub może tylko zaczajone okrucieństwo ludzkiego losu. Pierson wzdrygnął się i zaczął iść dalej wzdłuż bulwaru, prawie że pustego z powodu przejmującego zimna. Doszedł do miejsca, skąd mógł widzieć wejście do kolejki podziemnej — małe ludzkie postacie poruszały się w świetle pomarańczowych i czerwonych światełek. Oczy jego zatrzymały się na tym pełnym ciepła i życia obrazie. A może wszystko było tylko snem? Może ta kobieta i jej córka wcale nie przyszły? Może. Noel była tylko nierealną zjawą, a jej słowa wybrykiem jego rozigranych nerwów? Ale w tejże chwili ujrzał znów wyraziście jej twarzyczkę na tle ciemnego materjału kotary, ruch ręki, kiedy dotknęła bluzki, usłyszał swój własny, przerażony okrzyk: — Nolli! — To nie była iluzja, nie było złudzenie! Gmach, wznoszony przez całe życie, leżał w gruzach. Przed oczyma stanęło mu nagle dziwne niesamowite zbiorowisko twarzy ludzkich; twarze, które uważał za przyjazne, oblicza dobrych mężczyzn i kobiet znanych mu dawniej, lecz w tej chwili zupełnie nieznajomych, — wszystkie zbiegały się teraz koło Noel i wskazywały na nią palcami. Cofnął się przed tą wizją, nie mógł jej znieść, nie mógł pojąć swej klęski. Myśl jego uleciała z ulgą, choć z bolesnem poczuciem nierzeczywistości do wszystkich tych wakacyj letnich, spędzonych z obydwiema córkami w Szkocji, Irlandji, Kornwalji czy Walji, wśród jezior i gór. Te zachody słońca, te liście, mieniące się złotem, ptaki, zwierzęta, owady, którym się razem przypatrywali. Ich młodość, zapał i zaufanie, z jakiem się do niego odnosiły, dały mu tyle ciepła i radości. Jeżeli wszystkie te wspomnienia były prawdą, to rzeczywistość z pewnością nie mogła być prawdą. Poczuł nagle, że musi prędko wracać do domu, iść prosto do Noel i powiedzieć jej, że postąpiła okrutnie wobec niego, lub upewnić się, że była w owej chwili nieprzytomna. Uniósł się nagłym gniewem, który wzrastał z każdą chwilą. Gniew jego skierował się przeciw Noel, przeciw wszystkich ludziom, przeciw samemu życiu. Wetknął ręce głęboko w kieszenie cienkiego, czarnego palta i wszedł do wąskiego, oświetlonego tunelu stacji kolejki podziemnej, który prowadził zpowrotem w tłumne ulice. Nim jednak doszedł do domu, gniew opuścił go zupełnie; jedynem uczuciem, jakie go wypełniało, było niesłychane znużenie. Minęła już dziewiąta, zrozpaczone dziewczęta sprzątnęły już ze stołu. Noel poszła na górę do swego pokoju. Nie miał na nic odwagi, siedział więc bez kolacji przy swym małym fortepianie; palce jego wędrowały po klawiszach, uderzając miękkie smutne akordy; może Noel słyszała lekkie, drżące tony muzyki poprzez swe niespokojne sny. Trwał tak przy fortepianie, aż do czasu, kiedy musiał iść na sylwestrowe nabożeństwo o północy.
Po powrocie otulił się kocem i położył się na starej kanapie w swym gabinecie. Kiedy służąca weszła następnego ranka, aby wyczyścić kominek i podłożyć ogień, zastała go jeszcze śpiącego. Stanęła i przypatrywała mu się; uczucie czci odmalowało się na jej szerokiej, miłej, świeżej buzi. Pierson leżał z twarzą opartą na dłoni, ciemne, lekko siwiejące włosy nie były rozwichrzone, tak, jakby się nie był przez całą noc poruszył; drugą ręką przyciskał do piersi koc, z pod którego wyglądały obute nogi. Oczom młodej dziewczyny wydawał się straszliwie zaniedbany. Spoglądała z zaciekawieniem na jego zapadłe policzki, na czoło poorane bruzdami i na ocienione ciemnym zarostem wargi, tak mocno zaciśnięte, nawet przez sen. Świątobliwe życie nie czyniło człowieka najwidoczniej szczęśliwym! Uwagę jej przykuwały szczególnie płowe rzęsy, spoczywające na policzkach, delikatne poruszenia twarzy i całej postaci przy każdym oddechu i drgające nozdrza, z których z łagodnym świstem wydobywało się powietrze. Zbliżyła się i pochyliła nad leżącym; opanowała ją dziecinna chęć policzenia tych rzęs. Wargi jej rozwarły się, gotowe powiedzieć: — Och — na wypadek, gdyby się zbudził. Patrzyła na lekkie drgawki, które od czasu do czasu przelatywały po jego twarzy i było jej go „strasznie żal“. Był wielmożnym panem, miał pieniądze, co niedziela słuchała jego kazania, nie był też jeszcze taki stary — czegóż więcej można było sobie życzyć? A jednak — wyglądał taki zmęczony z temi zapadłemi policzkami. Żal jej go było; wydawał jej się bezradny i samotny, kiedy leżał tak na kanapie, zamiast iść do łóżka, jak się należy. Westchnęła i na palcach poszła do drzwi.
— Czy to ty, Bessie?
Dziewczyna odwróciła się:
— Tak, sir. Bardzo mi przykro, że pana zbudziłam, sir. Szczęśliwego Nowego Roku, sir!
— Ach prawda. Szczęśliwego Nowego Roku, Bessie. Ujrzała, jak jego zwykły uśmiech zamarł, jak twarz jego zmartwiała; widok ten przestraszył ją, wybiegła więc szybko z pokoju. Pierson przypomniał sobie wszystko. Leżał pięć minut bez ruchu, patrząc. osłupiałym wzrokiem w przestrzeń. Potem wstał, złożył odruchowo pled i spojrzał na zegarek. Ósma! Poszedł na górę, zapukał do drzwi Noel i wszedł.
Rolety były już podniesione, ale Noel leżała jeszcze w łóżku. Stanął przy niem i spojrzał na córkę.
— Szczęśliwego Nowego Roku, drogie dziecko — rzekł; można było widzieć, jak drżał na całem ciele. Wyglądała tak młodo i niewinnie; twarzyczka jej, po całonocnym śnie, była tak dziecinnie krągła i świeża, że znowu powstała w nim myśl: — Musiałem chyba śnić. — Nie poruszyła się, ale rumieniec zabarwił jej policzki. To nie sen, nie sen! Drżącym głosem rzekł:
— Nie mogę uwierzyć. Myślałem — myślałem, że możem źle słyszał. Czy tak było, Nolli? Czym źle słyszał?
W odpowiedzi jedynie potrząsnęła głową.
— Powiedz mi wszystko — rzekł; — na miłość Boską!
Wargi jej poruszyły się; usłyszał szept:
— Niema nic więcej do powiedzenia. Gracja i Jerzy wiedzą, Leila także. To się nie da odrobić, tatusiu. Może nie byłabym sobie tak bardzo chciała zabezpieczyć Cyryla, gdybyś nie był usiłował przeszkodzić nam — czasem cieszę się, że się tak stało, bo będę coś miała po nim. — Spojrzała na ojca. — Ostatecznie, to to samo, jakbyśmy się pobrali; tylko że pierścionka niema. Nie warto teraz mówić ze mną o tem, przemyślałam już Wszystko po tysiąc razy. Nic z tego, co mi powiesz, nie będzie dla mnie nowością; widzisz, powiedziałam sobie już wszystko sama. Nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z losem.
Wyciągnęła z pod kołdry gorącą rękę i uścisnęła mocno dłoń ojca. Rumieńce jej stały się jeszcze żywsze, oczy błyszczały.
— Och, tatusiu! Wyglądasz zmęczony! Czy się nie położyłeś do łóżka? Biedny tatusiu!
Gorący uścisk jej ręki i słowa: — Biedny tatusiu — napędziły mu łzy do oczu. Łzy te stoczyły się powoli po policzkach; zakrył twarz wolną ręką. Uczuł, jak Noel ściskała konwulsyjnie jego dłoń, podniósł ją do ust, ucałowała i uwolniła z uścisku.
— Nie płacz! — powiedziała i odwróciła się twarzą do ściany.
Pierson zwalczył wzruszenie i rzekł całkiem spokojnie:
— Czy wolisz zostać w domu, dziecko drogie, czy chcesz się udać gdzieindziej?
Noel zaczęła się niespokojnie rzucać na poduszce, jak dziecko w gorączce, któremu włosy weszły do oczu i ust.
— Och, nie wiem; co za różnica?
— Kestrel... Czy nie chciałabyś tam pojechać? Twoja ciotka — mógłbym napisać do niej.
Noel patrzyła na niego przez chwilę; przechodziła najwidoczniej wewnętrzną walkę.
— Tak, — rzekła, — pojechałabym, tylko, żeby wujcia Boba nie było.
— Możeby wuj przyjechał tu do mnie, żeby mi dotrzymać towarzystwa.
Odwróciła głowę; widział, że znowu rzuca się niespokojnie pod kołdrą.
— Nie zależy mi na tem, — rzekła; — wszystko jedno, gdzie.
Pierson położył chłodną dłoń na czole córki.
— Spokojnie! — rzekł i ukląkł koło łóżka. — Ojcze miłosierny — szepnął — daj nam siłę do przetrwania tej straszliwej próby. Weź me ukochane dziecko pod Twoją opiekę i, wróć jej spokój duszy; i oświeć mnie i pokaż mi jak zgrzeszyłem, jak zawiniłem wobec Ciebie i wobec niej. Oczyść nasze serca i wzmocnij serce mego dziecka i moje serce.
Myśli jego biegły dalej, nieskładne i zmęczone, formując zdania modlitwy; przerwał mu głos Noel:
— Wcale nie zawiniłeś; czemu mówisz o winie — przecież to nieprawda; i nie módl się za mnie, tatusiu.
Pierson podniósł się z klęczek i odsunął się od łóżka. Czuł się niemile dotknięty jej słowami, a jednocześnie bał się odpowiedzieć na nie. Wtuliła głowę głęboko w poduszkę i patrzyła na sufit.
— Będę miała syna; Cyryl nie umrze zupełnie. I nie chcę, by mi ktoś cokolwiek przebaczał.
Zdawał sobie niejasno sprawę, ile musiała przemyśleć i przecierpieć, zanim osiągnęła harde opanowanie, które robiło na nim wprost wrażenie bluźnierstwa. Jednak, mimo całego zamieszania, jakie opanowało jego serce, nie mógł się oprzeć myśli, że twarz córki, w ujęciu krótkich falujących się miękko włosów, była bardzo piękna. Ta wtył odrzucona głowa, odsłaniająca zgięcie szyi i poruszająca się z ustawicznym niepokojem w cieple miękkiej poduszki, buntowała się z taką namiętnością przeciw życiu! Pierson milczał.
— Chcę, żebyś wiedział, że ja jestem wszystkiemu winna. Nie umiem udawać. Będę się naturalnie starała czynić wszystko, co w mojej mocy, by ci oszczędzić niepotrzebnego zmartwienia. Tak mi cię żal, mój biedny tatusiu; ach, tak mi cię żal!
Obróciła się niesłychanie lekkim i szybkim ruchem i wtuliła głowę w poduszki, tak, że mógł widzieć jedynie rozsypane włosy i kołdrę, pod którą drżały jej ramiona. Chciał pogłaskać te włosy, ale potrząsnęła głową, więc wyszedł cicho z pokoju.
Nie zeszła nadół na śniadanie; a kiedy skończył swą nieszczęsną herbatę, mechanizm codziennego życia zaprzągł go z miejsca w swe tryby. Nowy Rok! Miał mnóstwo roboty. A przedewszystkiem musiał wystąpić z wesołą twarzą przed swoją trzódkę, musiał znaleźć dla każdej ze swych owieczek słowo nadziei i zachęty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.