Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwilę od jego twarzy, wzbudziły w nim falę rozdrażnienia.
— Dusza twoja jest w wielkiem niebezpieczeństwie i widzę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa. Zwróć się do Boga o pomoc, a w świetle Jego miłosierdzia wszystko wyda ci się inne.
Dziewczyna odparła z zadziwiającym spokojem.
— Nie chcę dziecka!
Ta uwaga wstrząsnęła nim, jakby usłyszał okropne przekleństwo.
— Hilda pracowała przy amunicji — rzekła matka tonem wyjaśnienia, — zarabiała cztery funty tygodniowo. Mój Boże, jeszcze taka strata w dodatku!
Dziwny, prawie że okrutny uśmieszek wykrzywił wargi Piersona.
— Kara Boża! — rzekł. — Dobranoc, Mrs. Michett. Dobranoc, Hildo. Jeżeli będę wam potrzebny, poślijcie po mnie.
Wstały; uścisnęły mu rękę; nagle zauważył, że drzwi były otwarte i że Noel stała na progu. Nie słyszał, jak otworzyła drzwi; nie miał pojęcia, jak długo mogła tam stać. Twarz jej i postać wyrażały niezwykłe skupienie. Patrzyła uważnie na dziewczynę, która w przejściu podniosła głowę tak, że ciemne oczy spotkały się z czarnemi. Drzwi się zamknęły. Noel została z nim sama w pokoju.
— Wróciłaś dziś wcześniej, dziecko drogie? — rzekł Pierson. — Weszłaś bardzo cicho.
— Tak; słyszałam wszystko.
Dźwięk jej głosu przejął go lekkiem drżeniem. Twarz jej miała ów opętany wyraz, którego się zawsze tak obawiał.
— Co słyszałaś?
— Słyszałam, jak mówiłeś „Kara Boża“. Mnie powiesz pewnie to samo. Tylko, że ja pragnę mego dziecka.