Święty/Część II/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
1.

Thirza Pierson poznała pismo szwagra na kopercie, rzekła więc najspokojniej w świecie:
— Jest list od Teda.
Bob Pierson, z ustami pełnemi kiełbasy, zapytał z równym spokojem:
— Cóż pisze?
W trakcie czytania listu Thirza zrozumiała, że dać odpowiedź na to pytanie będzie jednem z najtrudniejszych zadań jej życia. Nowina zawarta w liście wzruszała i smuciła ją głęboko. Nieszczęście stało się tu, pod jej okiem! Tu u niej stał się ten nieszczęsny cud, który miał zaważyć na losach tylu osób! Stanęły jej przed oczyma rysy Noel, nieprzytomne i pełne namiętności, kiedy zatrzymała się przed drzwiami swego pokoju w noc odjazdu Cyryla Morlanda — więc instynkt jej nie zawiódł!
— Prosi cię. żebyś pojechał do Londynu i został z nim jakiś czas, Bob.
— Czemu nie chce, żebyśmy przyjechali razem?
— Chce, żeby Nolli przyjechała tu do mnie, Nolli czuje się niezupełnie dobrze.
— Czuje się niedobrze? Cóż jej dolega?
Powiedzieć prawdę wydawało się Thirzy nielojalnością wobec własnej płci: powiedzieć nieprawdę, nielojalnością wobec męża. Na decyzję jej wpłynął ostatecznie wzgląd na faktyczny stan rzeczy, nie na zasady. Bob powie pewnie za chwilę: — Dawaj ten list, — a wtedy będzie to musiała uczynić. Rzekła więc spokojnie:
— Pamiętasz ten wieczór, kiedy Cyryl Morland odjechał, a Noel zachowała się tak dziwnie? Widzisz, mój kochany, Nolli będzie miała dziecko z początkiem marca. Biedny chłopak nie żyje — poległ za ojczyznę.
Widziała, jak krew czerwoną falą napłynęła do jego twarzy.
— Co?
— Biedny Edward jest straszliwie zdenerwowany. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. Mam wyrzuty sumienia. — Instynkt kazał jej użyć tych słów.
— Ty masz wyrzuty sumienia? Nonsens! Ten młody... — urwał.
Thirza rzekła spokojnie:
— Nie, Bob; jestem pewna, że z tych dwojga, winę ponosi Noel; była tego dnia w desperackim nastroju. Czy nie pamiętasz wyrazu jej twarzy? Ach, ta wojna! Przewróciła cały świat do góry nogami. W tem leży jedyna pociecha, wszystko teraz jest nienormalne.
Bob Pierson posiadał w znacznie silniejszym stopniu, niż większość ludzi, tajemnicę szczęścia, gdyż umiał utonąć w chwili obecnej aż do utraty świadomości. Czy jadł jajko, czy ścinał drzewo, czy siedział w Trybunale, czy robił rachunki, czy sadził ziemniaki, czy patrzył na księżyc, czy jechał na swym kucu, czy czytał ustęp z Biblji — czynił to całą duszą, żadna cząstka jego jaźni nie stała na boku, aby patrzeć jak postępuje lub zastanawiać się, czemu tak właśnie postępuje, a nie inaczej, czy lepiej. Rósł, jak drzewo korkowe; postępował jak wielki, łagodny pies. Smutki jego, gniewy i radości proste były, jak u dziecka i równie nieskomplikowane, jak jego trochę hałaśliwy sen. Małżeństwo to było wyjątkowo dobrze dobrane, gdyż Thirza posiadała ten sam sekret szczęścia, chociaż przejęcie się chwilą nie przeszkadzało jej — jak przystało kobiecie — w obserwacji innych; kto wie, czy na tem właśnie nie polegało u niej przejęcie się chwilą. Żadne z nich nie miało skłonności do filozofowania, a jednak byli najbardziej filozoficzną parą, jaką można było spotkać w świecie istot, obdarzonych świadomością. Życie codzienne miało ciągle jeszcze dla tych dwojga swój prymitywny urok. Było dla nich rzeczą naturalną utonąć bez reszty w życiu — w tej dziwnej, nieskończonej plątaninie chwil, rzeczy, czynów i słów, w tem tajemniczem a ożywczem spotkaniu się niezliczonych ludzi; nigdy jednak nie zastanawiali się nad tem, czy życie pochłania ich, czy nie, nie zajmowali też żadnego zdecydowanego stanowiska wobec życia i śmierci — co było dla nich prawdziwem błogosławieństwem w czasach, w których żyli.
Bob Pierson chodził więc po pokoju tak pochłonięty zdziwieniem i smutkiem, że czuł się prawie szczęśliwy.
— Na Boga! — rzekł — jakaż brzydka sprawa! I to właśnie Nolli! Jestem zrozpaczony, Thirzo; zupełnie zrozpaczony. — Ale za każdem powtórzeniem słowa, określającego jego smutek, głos Boba stawał się weselszy; Thirza wyczuła, że pierwsze, najsilniejsze wzruszenie szczęśliwie minęło.
— Kawa ci stygnie! — rzekła.
— Co radzisz? Czy mam pojechać?
— Myślę, że będziesz błogosławieństwem dla biednego Teda; podtrzymasz go na duchu. Ewa ma wakacje dopiero na Wielkanoc; będę więc mogła być całkiem sama i doglądać Nolli. Służba dostanie urlop, niania i ja będziemy prowadzić gospodarstwo. Cieszę się już zgóry na myśl o tem.
— Dobra z ciebie kobieta, Thirzo! — Ujął rękę żony i podniósł ją do ust. — Niema drugiej takiej na całym ś wiecie.
Uśmiech rozjaśnił oczy Thirzy.
— Podaj mi filiżankę; dam ci świeżej kawy.
Postanowiono wprowadzić plan w życie w połowie miesiąca. Thirza używała całego swego dowcipu, by wpoić w męża przekonanie, że jedno niemowlę mniej, czy więcej nie zaważy na losach świata, i tak już liczącego miljard dwieście miljonów ludzi. Jednak silniejsze u mężczyzn poczucie familijnego honoru nie pozwalało Bobowi pogodzić się z myślą, że to dziecko będzie takie same, jak każde inne.
— Na Boga, — mawiał. — Nie mogę się poprostu z tem oswoić; w naszej rodzinie! A nadomiar Edward jest proboszczem! Co poczniemy, u licha?
— Jeżeli Nolli się zgodzi, moglibyśmy zaadoptować dziecko. Odwróci to trochę moje myśli od chłopców.
— Świetny pomysł! Ale Edward jest dziwakiem. Znajdzie na poczekaniu jakąś doktrynę o pokucie za grzechy.
— Ach, niech tam! — rzekła Thirza szorstko.
Myśl o pobycie w mieście nie była Bobowi Piersonowi niemiła. Skończył robotę w Trybunale, ziemniaki były wykopane, marzyła mu się więc praca dla Ojczyzny, może w wydziale bezpieczeństwa, i codzienne kolacje w swym klubie. Im bliżej będzie frontu, im więcej będzie mógł rozprawiać o wojnie, tem więcej będzie mógł — o tem był przekonany — zdziałać dla Ojczyzny. Zażąda jakiejś pracy odpowiadającej jego inteligencji. Żałował szczerze, że Thirza nie pojedzie z nim razem; tak długie rozstanie będzie dla niego z pewnością ciężką próbą. Wzdychał i rozczesywał palcami bokobrody. A jednak dla Ojczyzny i dla Nolli trzeba się było zdobyć na tę ofiarę!
Kiedy wkońcu Thirza odprowadziła go na kolej, łzy stały w oczach obojga, gdyż byli do siebie prawdziwie przywiązani i wiedzieli, że skoro raz wzięli tę sprawę w swe ręce, muszą ją konsekwentnie przeprowadzić do końca; równało się to conajmniej trzymiesięcznej rozłące.
— Będę pisał codziennie.
— I ja też, Bob.
— I będziesz się dzielnie trzymała?
— Tylko, o ile ty będziesz dzielny.
— Będę w Londynie o 5tej 5, a ona przyjeżdża 4ta 50. Daj całusa — niech djabli porwą tragarzy. Bóg z tobą. Przypuszczasz, że Nolli nie byłoby miło, gdybym od czasu do czasu przyjeżdżał?
— Myślę, że lepiej nie. Bo — bo — no, wiesz przecie.
— Tak, tak; wiem. — I wiedział rzeczywiście, gdyż w głębi duszy miał dużo prawdziwej delikatności.
Ostatnie słowa żony: — Jesteś strasznie kochany, Bob — dźwięczały mu w uszach przez całą drogę do Severn Junction.
Thirza wróciła do domu, opustoszałego teraz bez męża, córki, chłopców i służby. Zostały tylko psy i stara niania, której zwierzyła tajemnicę. Nawet w tej chronionej zewsząd lasami dolinie panował tej zimy dotkliwy mróz. Ptaki poukrywały się, żaden kwiat nie kwitł, a czerwonobrunatna rzeka wezbrała znacznie i płynęła wartko. Przez cały dzień chłodne powietrze rozdzierały odgłosy padających drzew, ścinanych w lesie za domem na podpory do rowów strzeleckich. Thirza zamierzała zająć się sama kuchnią; to też resztę przedpołudnia spędziła na sporządzaniu różnych smakołyków i zastanawiała się, coby czuła na miejscu Noel, chciała bowiem uniknąć wszystkiego, czemby mogła urazić dziewczynę. Po obiedzie pojechała na stację wiejską dorożką, tą samą, która odwiozła Cyryla Morlanda owej lipcowej nocy; stangret ich został bowiem wzięty do wojska, a konie zarekwirowane.
Noel była zmęczona i blada, ale spokojna — zbyt spokojna. Thirza miała wrażenie, że wypiękniała bardzo. Rysy wysubtelniały, oczy pełne były zamyślenia. W powozie ujęła jej rękę i uścisnęła ją mocno. Prócz tego uścisku i zdawkowych słów Noel: — Dziękuję ci bardzo, ciociu, żeś mi pozwoliła przyjechać; jesteście dla mnie obydwoje strasznie dobrzy — nie poruszały obie drażliwego tematu.
— Niema nikogo w domu, moja droga, prócz starej niani. Boję się, że będzie ci się bardzo nudziło; ale myślalam, żeby cię nauczyć gotowania; to się bardzo przyda.
Uśmiech, który przebiegł po twarzy Noel, zabolał Thirzę.
Przygotowała dla Noel tym razem inny pokój niż zwykle. Na kominku płonął ogień, na stole stały chryzantemy i lśniące miedziane świeczniki, wszystko urządzone było nadzwyczaj miło.
Wieczorem odprowadziła dziewczynę na górę, zatrzymała się na chwilę przy ogniu i rzekła:
— Wiesz, Nolli, nie mogę tego absolutnie uważać za nieszczęście. Dać komuś życie w dzisiejszych czasach, powinno uszczęśliwiać, bez względu na warunki, w jakich się to dzieje. Szkoda, że jestem już na to za stara; wtedy czułabym, że jeszcze mogę się na coś przydać. Dobranoc, moja droga; jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, zapukaj w ścianę. Jestem obok. Bóg z tobą!
Po bladej twarzy Noel poznała, że dziewczyna była silnie wzruszona mimo pozornej obojętności; wyszła z pokoju zdziwiona umiejętnością bratanicy panowania nad sobą.
Nie spala jednak dobrze; widziała przed sobą ustawicznie Noel, rzucającą się w swem wielkiem łóżku; widziała, jak olbrzymie jej szare źrenice patrzą przed siebie w ciemność.

2.

Bracia Pierson przywitali się przy kolacji; spotkanie ich było charakterystyczne ze względu na typowo angielską powściągliwość obu. Różnili się tak bardzo od siebie i przebywali ze sobą tak mało od dni wczesnej młodości, spędzonych w starym domu w Buckinghamshire, że byli właściwie obcymi sobie ludźmi, których łączyły jedynie owe potężne więzy odległych wspólnych wspomnień. Rozmawiali więc o tych wspomnieniach i o wojnie. Poglądy ich zgadzały się w ogólnych zarysach, co do szczegółów mieli różne zapatrywania. Obaj, naprzykład, byli przekonani, że wiedzą wiele o Niemczech i innych obcych krajach, a naturalnie żaden z nich nie znał właściwie żadnego kraju, poza ojczyzną; wprawdzie obaj robili swego czasu dość dalekie podróże, jednak interesowali się jedynie rzeczami czysto zewnętrznemi, kościołami i zachodami słońca. Dalej obaj utrzymywali, że są demokratami, choć żaden z nich nie znał właściwego znaczenia tego wyrazu i choć obaj czuli, że właściwie nie można zaufać robotnikowi; obydwaj też czcili kościół i króla. Obaj nie znosili militarystycznego systemu, choć uważali go za konieczny. Obaj w zasadzie sprzyjali projektowi samorządu dla Irlandji, choć uważali, że udzielenie tego samorządu jest niemożliwością. Obaj życzyli sobie zakończenia wojny, ale uważali, że należy ją dalej prowadzić aż do zupełnego Zwycięstwa, choć żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, na czem to ma polegać. Tyle co do spraw ogólnych. Co do bardziej szczegółowych zagadnień, jak naprzykład co do strategji, czy co do wodzów duchowych ojczyzny, mieli różne zdania. Edward był zwolennikiem polityki Zachodu, Robert natomiast polityki Wschodu, co było naturalne u człowieka, który dwadzieścia pięć lat życia spędził na Ceylonie. Edward sympatyzował z dymisjonowanym rządem, Robert z nowym. Żaden z nich nie miał specjalnych przyczyn swej partyjnej przynależności poza argumentami, wyczytanemi w gazetach. I jakieżby właściwie inne przyczyny mieć mogli? Edward nie lubił prasy koncernu Harmsworth, Robert natomiast uważał ją za pożyteczną. Robert był gwałtowny i nie umiał skoncentrować myśli; Edward miał usposobienie marzycielskie, nieco dydaktyczne; Robert uważał, że biedny Ted wygląda jak cień; Edward uważał, że biedny Bob wygląda jak księżyc w pełni. Powierzchowność ich, zarówno jak zapatrywania i głosy, tworzyły rzeczywiście dziwny kontrast; ciemne i blade oblicze Edwarda z wąskiemi, zapadłemi policzkami i krótką, spiczastą bródką — i czerwona, szeroka, pełna twarz Roberta okolona bokobrodami. Rozeszli się, uścisnąwszy sobie serdecznie dłonie na dobranoc.
Tak zaczęło się to dziwaczne współżycie dwóch braci, na które składało się pół godziny, spędzonej przy wspólnem śniadaniu, podczas którego każdy czytał swoją gazetę; kolację jedli razem może trzy razy na tydzień. Każdy z nich uważał brata za dziwaka, ale trwał dalej w jaknajlepszem o nim mniemaniu. A w głębi duszy obydwu instynkt przynależności rodowej wzrastał i kazał im trzymać się razem w nieszczęściu. O nieszczęściu tem jednak nie mówili ze sobą nigdy, choć Robert niejednokrotnie zniżał nieznacznie gazetę i przypatrywał się bratu z nad okularów zsuniętych nisko na kształtny nos; mała zmarszczka współczucia pojawiała się wtedy na jego czole pomiędzy krzaczastemi brwiami. Czasem spotykał się ze wzrokiem Edwarda, którego oczy odrywały się od gazety, aby spojrzeć — nie na brata wprawdzie, ale na groźną wizję przyszłości. W takich wypadkach Robert poprawiał gwałtownym ruchem okulary, przeklinał zły druk gazety i przepraszał Edwarda za to, że kinie. Myślał przytem: — Biedny Ted! Powinien pić czerwone wino i... i zabawić się jakoś i zapomnieć. Co za szkoda, że jest proboszczem.
W listach do Thirzy opłakiwał ascetyzm Edwarda. — Nie je nic, nie pije nic, pali raz na sto lat marnego papierosa. Żyje samotnie, jak pustelnik. Straszna szkoda, że owdowiał. Czekam tylko z dnia na dzień, aż mu skrzydła wyrosną u ramion; ale — do licha! — nie mają się nawet czego uczepić, taki jest chudy. Przyślij mi trochę kwaśnej śmietany, może go nakłonię do zjedzenia. — Kiedy śmietana nadeszła, nakłonił Edwarda, żeby zjadł trochę, ale przy podwieczorku spostrzegł, że zjadł resztę sam. — Nigdy nie rozmawiamy o Nolli — pisał; — mam zawsze zamiar pomówić z nim otwarcie i powiedzieć mu: — Głowa do góry! — ale kiedy przychodzi do tego, tracę rezon, gdyż, prawdę mówiąc, ta rzecz gnębi mnie także i nie mogę jej w żaden sposób strawić. My, Piersonowie, jesteśmy bardzo starą rodziną, która od nocy św. Bartłomieja, kiedy założyciel naszego rodu, Hugenota przyjechał do Anglji, cieszyła się zawsze o ile wiem, powszechnym szacunkiem. Jedyną czarną owcą w naszej rodzinie jest kuzynka Leila. A propos, widziałem ją tu kiedyś; przyszła do nas, aby się zobaczyć z Tedem. Pamiętam mój pobyt u niej i u jej pierwszego męża, młodego Fane‘a w Simla w drodze powrotnej do domu tuż przed naszym ślubem. Mój Boże! Dziwne to było małżeństwo; wszyscy młodzi chłopcy z całej okolicy kręcili się koło niej, a młody Fane robił wrażenie cynicznego upiora z tamtego świata. Nawet teraz Leila nie może się całkiem powstrzymać od zarzucania sideł na Teda, a Ted daje się łapać i myśli, że Leila jest uosobieniem poświęcenia i że praca w szpitalu odmieniła ją do szpiku kości. Biedy, stary Ted; większego marzyciela niema na całym świecie“.
„Gracja i mąż jej zjechali do nas na weekend“, pisał w późniejszym liście. „Nie lubię jej tak bardzo, jak Nolli; jest dla mnie za poważna i już zanadto prosto z mostu. Mąż jej natomiast — to, zdaje się, człowiek do rzeczy, ale wściekle wolnomyślny. Żrą się z biednym Tedem, jak pies z kotem. W sobotę była u nas znowu Leila na kolacji a oprócz niej niejaki pan Fort. Leila ma słabość do niego, widziałem to na pierwszy rzut oka, ale biedny stary Ted nie widzi tego naturalnie. Lekarz i Ted przedyskutowali wszystko od nieba do piekła. Lekarz powiedział coś, co mnie uderzyło: „Czem różnimy się od zwierząt? Siłą woli; niczem innem. Czemże innem jest ta wojna, jeśli nie karnawałem śmierci, udowadniającym niezłomność ludzkiej woli?“ Zapisałem sobie to, zaraz po powrocie do mego pokoju, żeby ci to powtórzyć. Mądry z niego chłop. Wierzę w Boga, jak ci wiadomo, ale muszę przyznać, że w dyskusji biedny stary Ted nie ma wielkiej siły przekonania kogokolwiek swemi ciągle powtarzającemi się zdaniami: „Powiedziano nam to“ i „Powiedziano nam tamto“. Nikt nie wspomniał słowem o Nolli. Muszę pomówić szczerze z Tedem; musimy wiedzieć, jak mamy postępować, kiedy będzie już po wszystkiem“.
Jednak dopiero w połowie marca, po dwumiesięcznem wspólnem spożywaniu śniadań i obiadów, został poruszony ten temat i do tego nie przez Roberta. Edward, stojący po obiedzie przy kominku w swej zwykłej pozie, z nogą opartą o kratę a ręką o gzyms, utkwił wzrok w płomieniach i rzeki:
— Nie prosiłem cię jeszcze o przebaczenie, Bobie.
Robert, siedzący jeszcze przy stole nad szklanką czerwonego wina, wzdrygnął się, spojrzał na plecy Edwarda, obciągnięte czarnym strojem duchownego i odparł:
— Ależ mój drogi!
— Było mi bardzo trudno mówić z tobą o tem.
— Rozumiem, rozumiem! — Zapadło milczenie, podczas którego oczy Roberta wędrowały po ścianach, szukając natchnienia. Napotkały tylko portrety zmarłych Piersonów — typowe olejne obrazy — i wróciły znowu na stół jadalni. Edward mówił dalej do ognia:
— Wszystko wydaje mi się ciągle jeszcze niewiarygodne. Dzień i noc myślę o tem, co mi teraz obowiązek nakazuje czynić.
— Nic! — zawołał Robert. — Zostaw dziecko Thirzy; będziemy się niem opiekowali, a jak Nolli znów całkiem wyzdrowieje, pozwól jej pracować dalej w szpitalu. Zobaczysz, że Nolli w krótkim czasie przyjdzie do równowagi. — Widział, że brat potrząsa głową i pomyślał: — No tak; teraz znów zaczną się jakieś przeklęte skrupuły.
Edward odwrócił się ku niemu:
— Jesteście oboje bardzo kochani, ale byłoby niesprawiedliwością i tchórzostwem, gdybym pozwolił na coś podobnego.
Roberta ogarnęła niechęć, jaka budzi się w sercu ojca, który widzi, że inny ojciec rozporządza się życiem dzieci.
— Do licha, mój drogi, przecież to Nolli musi tę sprawę rozstrzygnąć. Jest teraz kobietą, nie zapominaj o tem.
Nikły uśmiech przebiegł przez posępną twarz brata.
— Kobietą? Mała Nolli! Bob, narobiłem strasznych rzeczy z mojemi córkami. — Osłonił usta dłonią i odwrócił się znowu do ognia. Robert czuł, że go łzy duszą w gardle.
— Tam do djabła, mój stary, wcale tak nie myślę. Jak właściwie miałeś postępować? Bierzesz na siebie za dużo odpowiedzialności. Mimo wszystko twoje dziewczęta są udane. Nolli jest slodkiem stworzeniem. To wszystko przez te modne prądy i wojnę. Głowa do góry! Zobaczysz, że się wszystko dobrze ułoży. — Podszedł do brata i położył mu rękę na ramieniu. Edward jakby zesztywniał pod tem dotknięciem.
— Nic się nigdy nie układa samo — rzekł. — Trzeba każdej rzeczy spojrzeć prosto w oczy; wiesz o tem, Bob.
Warto było widzieć Roberta w tej chwili. Policzki jego wydęły się i zapadły się znowu, jak u psa, który otrzymał naganę. Zaczerwienił się silnie i zaczął dzwonić pieniędzmi w kieszeni.
— Jest coś w tem, zapewne — rzekł szorstko. — Mimo wszystko jednak decyzja należy do Nolli. Zobaczymy co Thirza powie. W każdym razie niema pośpiechu. Szkoda tylko, że jesteś proboszczem; dość kłopotu i bez tego.
Edward potrząsnął głową.
— Moje stanowisko nie ma żadnego znaczenia; ważna dla mnie jest jedynie myśl o mojem dziecku, o dziecku mojej żony. Wiem, że to tylko duma; ale nie mogę jej zgnębić. Nie mogę jej zwalczyć. Niech mi Bóg przebaczy, ale buntuję się.
Robert pomyślał: — Na Boga, bierze sobie tę sprawę porządnie do serca! No, jabym to samo zrobił na jego miejscu! A nawet i tak to czynię! — Wyjął fajkę i zaczął ją napełniać, wpychając tytoń głębiej i głębiej.
— Nie jestem światowcem — mówił dalej brat — nie mam styczności z wielu sprawami. Myśl, że przyłączam się do reszty świata w potępianiu mojej córki, jest dla mnie prawie nie do zniesienia; może nie czynię tego z tych samych przyczyn, co inni — nie wiem; wierzę, że przyczyny moje są inne, ale i ja ją potępiam.
Robert zapalił fajkę.
— Uspokój się, mój drogi, — rzekł. — Nieszczęście się stało. Ale ja na twojem miejscu pomyślałbym sobie: Nolli popełniła szaleństwo i głupstwo, ale, do licha, jeśli kto powie słowo przeciw niej, to mu kark skręcę. I wierz mi, będziesz tak czuł w istocie, gdy do tego przyjdzie. — Wypuścił wielki kłąb dymu, który przesłonił mu brata. Krew, tętniąca mu w skroniach, nadawała głosowi Edwarda głuche brzmienie.
— Nie wiem; starałem się patrzeć jasno na tę sprawę. Modliłem się, by mi Bóg wskazał, gdzie leży mój i jej obowiązek. Zdaje mi się, że Nolli nie zyska spokoju duszy, zanim nie odpokutuje winy jawnem cierpieniem; że sąd świata jest krzyżem, który będzie musiala nosić; szczególnie w obecnych czasach, kiedy cały świat tak mężnie cierpi. A jednak to wszystko wydaje mi się takie surowe, takie gorzkie, — moja biedna mała Nolli!
Nastąpiło milczenie, przerywane jedynie pykaniem fajki Roberta. Wkońcu rzekł porywczo:
— Nie pojmuję cię, Ted; zupełnie cię nie pojmuję. Mojem zdaniem człowiek powinien chronić swoje dzieci, jak tylko umie najlepiej. Powiedz jej, co ci się żywnie podoba, ale nie pozwól tego czynić światu. Do licha, świat jest jedną wstrętną wylęgarnią plotek. Uważam się za światowca, ale kiedy chodzi o sprawy prywatne, wtedy umiem sobie zakreślić pewne granice. To, co mówisz, wydaje mi się — wydaje mi się nieludzkie. Co Jerzy Laird o tem myśli? To rozsądny chłop. Myślę, żeś się go pytał — a raczej, żeś się go nie pytał. — Ujrzał bowiem, że ów specyficzny uśmieszek pojawił się na twarzy Edwarda.
— Nie, — rzekł, — nie pytałbym s!ę chyba Jerzego Laird o jego zdanie.
Robert uświadomił sobie nagle, jak uparcie samotny był ten szczupły, czarno odziany człowiek, którego palce bawiły się małym złotym krzyżykiem. — Na Boga — pomyślał. — Zdaje mi się, że Ted jest jak owi dziwacy na Wschodzie, którzy odchodzą od ludzi na pustynię. Otoczył się wizjami i rzeczami, które nie istnieją w rzeczywistości. Żyje w jakimś nierealnym świecie, którego nie możemy zrozumieć. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby słyszał głosy, jak — no, jakże się nazywa? T, tt! Szkoda go! — Ted pozorami zwodził cały świat. Był bardzo łagodny, był naturalnie gentelmanem i to go maskowało; ale w głębi duszy — krył się typowy asceta, fakir! Boba Piersona opanowało uczucie bezradności; zrozumiał, że ma do czynienia z czemś dla siebie niepojętem; podszedł z powrotem do stołu i zasiadł ponownie przy winie.
— Zdaje mi się — rzekł nieco ostrym głosem, — że lepiejby było poczekać, aż się kurczę wylęgnie,;anim się niem rozporządzimy. — Zrobiło mu się jednak zaraz żal własnej szorstkości, wychylił więc w zakłopotaniu resztę wina. Kiedy napój przepływał mu przez podniebienie, pomyślał: — Biedny Ted! Nawet nie pije — o ile mogłem zauważyć, nie ma żadnej przyjemności w życiu poza spełnianiem swego obowiązku, i nawet nie wie dobrze, jaki jest ten obowiązek. Niema wielu takich, jak on — na szczęście! A jednak go kocham. Biedny chłop!
„Biedny chłop“ ciągle jeszcze patrzył w płomienie.

3.

O tej samej godzinie, w której toczyła się rozmowa między braćmi — myśli bowiem i uczucia mają tajemniczą zdolność przenoszenia się na falach przestrzeni — Noel powiła syna Cyryla Morlanda, trochę przed właściwym terminem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.