Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ste były, jak u dziecka i równie nieskomplikowane, jak jego trochę hałaśliwy sen. Małżeństwo to było wyjątkowo dobrze dobrane, gdyż Thirza posiadała ten sam sekret szczęścia, chociaż przejęcie się chwilą nie przeszkadzało jej — jak przystało kobiecie — w obserwacji innych; kto wie, czy na tem właśnie nie polegało u niej przejęcie się chwilą. Żadne z nich nie miało skłonności do filozofowania, a jednak byli najbardziej filozoficzną parą, jaką można było spotkać w świecie istot, obdarzonych świadomością. Życie codzienne miało ciągle jeszcze dla tych dwojga swój prymitywny urok. Było dla nich rzeczą naturalną utonąć bez reszty w życiu — w tej dziwnej, nieskończonej plątaninie chwil, rzeczy, czynów i słów, w tem tajemniczem a ożywczem spotkaniu się niezliczonych ludzi; nigdy jednak nie zastanawiali się nad tem, czy życie pochłania ich, czy nie, nie zajmowali też żadnego zdecydowanego stanowiska wobec życia i śmierci — co było dla nich prawdziwem błogosławieństwem w czasach, w których żyli.
Bob Pierson chodził więc po pokoju tak pochłonięty zdziwieniem i smutkiem, że czuł się prawie szczęśliwy.
— Na Boga! — rzekł — jakaż brzydka sprawa! I to właśnie Nolli! Jestem zrozpaczony, Thirzo; zupełnie zrozpaczony. — Ale za każdem powtórzeniem słowa, określającego jego smutek, głos Boba stawał się weselszy; Thirza wyczuła, że pierwsze, najsilniejsze wzruszenie szczęśliwie minęło.
— Kawa ci stygnie! — rzekła.
— Co radzisz? Czy mam pojechać?
— Myślę, że będziesz błogosławieństwem dla biednego Teda; podtrzymasz go na duchu. Ewa ma wakacje dopiero na Wielkanoc; będę więc mogła być całkiem sama i doglądać Nolli. Służba dostanie urlop, niania i ja będziemy prowadzić gospodarstwo. Cieszę się już zgóry na myśl o tem.