Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobra z ciebie kobieta, Thirzo! — Ujął rękę żony i podniósł ją do ust. — Niema drugiej takiej na całym ś wiecie.
Uśmiech rozjaśnił oczy Thirzy.
— Podaj mi filiżankę; dam ci świeżej kawy.
Postanowiono wprowadzić plan w życie w połowie miesiąca. Thirza używała całego swego dowcipu, by wpoić w męża przekonanie, że jedno niemowlę mniej, czy więcej nie zaważy na losach świata, i tak już liczącego miljard dwieście miljonów ludzi. Jednak silniejsze u mężczyzn poczucie familijnego honoru nie pozwalało Bobowi pogodzić się z myślą, że to dziecko będzie takie same, jak każde inne.
— Na Boga, — mawiał. — Nie mogę się poprostu z tem oswoić; w naszej rodzinie! A nadomiar Edward jest proboszczem! Co poczniemy, u licha?
— Jeżeli Nolli się zgodzi, moglibyśmy zaadoptować dziecko. Odwróci to trochę moje myśli od chłopców.
— Świetny pomysł! Ale Edward jest dziwakiem. Znajdzie na poczekaniu jakąś doktrynę o pokucie za grzechy.
— Ach, niech tam! — rzekła Thirza szorstko.
Myśl o pobycie w mieście nie była Bobowi Piersonowi niemiła. Skończył robotę w Trybunale, ziemniaki były wykopane, marzyła mu się więc praca dla Ojczyzny, może w wydziale bezpieczeństwa, i codzienne kolacje w swym klubie. Im bliżej będzie frontu, im więcej będzie mógł rozprawiać o wojnie, tem więcej będzie mógł — o tem był przekonany — zdziałać dla Ojczyzny. Zażąda jakiejś pracy odpowiadającej jego inteligencji. Żałował szczerze, że Thirza nie pojedzie z nim razem; tak długie rozstanie będzie dla niego z pewnością ciężką próbą. Wzdychał i rozczesywał palcami bokobrody. A jednak dla Ojczyzny i dla Nolli trzeba się było zdobyć na tę ofiarę!