Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy wkońcu Thirza odprowadziła go na kolej, łzy stały w oczach obojga, gdyż byli do siebie prawdziwie przywiązani i wiedzieli, że skoro raz wzięli tę sprawę w swe ręce, muszą ją konsekwentnie przeprowadzić do końca; równało się to conajmniej trzymiesięcznej rozłące.
— Będę pisał codziennie.
— I ja też, Bob.
— I będziesz się dzielnie trzymała?
— Tylko, o ile ty będziesz dzielny.
— Będę w Londynie o 5tej 5, a ona przyjeżdża 4ta 50. Daj całusa — niech djabli porwą tragarzy. Bóg z tobą. Przypuszczasz, że Nolli nie byłoby miło, gdybym od czasu do czasu przyjeżdżał?
— Myślę, że lepiej nie. Bo — bo — no, wiesz przecie.
— Tak, tak; wiem. — I wiedział rzeczywiście, gdyż w głębi duszy miał dużo prawdziwej delikatności.
Ostatnie słowa żony: — Jesteś strasznie kochany, Bob — dźwięczały mu w uszach przez całą drogę do Severn Junction.
Thirza wróciła do domu, opustoszałego teraz bez męża, córki, chłopców i służby. Zostały tylko psy i stara niania, której zwierzyła tajemnicę. Nawet w tej chronionej zewsząd lasami dolinie panował tej zimy dotkliwy mróz. Ptaki poukrywały się, żaden kwiat nie kwitł, a czerwonobrunatna rzeka wezbrała znacznie i płynęła wartko. Przez cały dzień chłodne powietrze rozdzierały odgłosy padających drzew, ścinanych w lesie za domem na podpory do rowów strzeleckich. Thirza zamierzała zająć się sama kuchnią; to też resztę przedpołudnia spędziła na sporządzaniu różnych smakołyków i zastanawiała się, coby czuła na miejscu Noel, chciała bowiem uniknąć wszystkiego, czemby mogła urazić dziewczynę. Po obiedzie pojechała na stację wiejską dorożką, tą samą, która odwiozła Cyryla Morlanda owej lipcowej no-