Śmierć Judasza (May, 1927)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Śmierć Judasza
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
tom Śmierć Judasza (zbiór)
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
ZAKOŃCZENIE

Dzięki Bogu, nie jest pan ranny! — zawołała Marta, wyciągając do mnie ręce. — A więc jednak się pan oszczędzał?
— Tak się oszczędzałem, że aż spadłem z konia.
— Ale nie wyrządził pan sobie żadnej krzywdy?
— Tacy odświętni jeźdźcy nigdy sobie nic złego nie robią.
— Niech pan nie kpi! Upadek z konia może mieć bardzo niebezpieczne następstwa. Chciałabym wiedzieć, jak to się stało?
— Później opowiem. Teraz muszę pani coś pokazać. Proszę iść ze mną!
Wspięliśmy się na wyżynę. Wskazałem jej brata, który siedział w trawie, zwrócony do nas plecami.
— Oto brat pani. Proszę do niego podejść; on pani coś pokaże.
— Co?
— Coś, co leży w tym oto pugilaresie. Proszę go wziąć!
— Czy pan dotrzyma mi towarzystwa?
— Nie. Muszę pośpieszyć do Łysiny, ale niebawem wrócę, albo przyślę po panią.
Wręczyłem jej pugilares. Ledwo uszedłem kilka kroków, usłyszałem za sobą radosne okrzyki. Obejrzawszy się, zobaczyłem rodzeństwo w gorącym uścisku.
Skoro ukazałem się na Łysinie, podszedł do mnie adwokat. Z ponurym wyrazem twarzy przemówił tonem zwierzchnika:
— Widziałem, jak pan odszedł z Mrs. Werner. Dokąd ją pan zaprowadził?
— Czemu się pan pyta?
— Ponieważ lady jest pod moją opieką, a zatem obchodzi mnie, kto jej dotrzymuje towarzystwa.
— Czy uważa pan towarzystwo Old Shatterhanda za nieodpowiednie?
Nie odpowiedział. — Dodałem:
— Potwierdź pan tylko, a polecisz do canonu! Mrs. Werner przekonała się dostatecznie, ile jest warta pana opieka. Nie mógł sennor nawet siebie przed niebezpieczeństwem uchować. — Ponieważ jestem tu z panem sam, co się nieprędko powtórzy, chcę skorzystać z okazji i zapytać pana, czy stary Hunter zostawił jakieś nieruchomości?
— Co sir nazywa nieruchomościami? — zapytał.
— Grunta, domy, place, hipoteki, prawo użytkowania, renty państwowe i t. d.
— Nie uważam za stosowne odpowiadać!
— A więc przypominam panu, że Dziki Zachód zna niezawodne środki rozwiązywania języka. Jeden z nich zaraz panu zademonstruję.
Wziąłem lasso i chciałem niem związać ręce Murphy’ego. Bronił się; wobec czego rzekłem:
— Cicho, bo pana powalę pięścią! Nie jesteśmy w New-Orleanie, gdzie mógł pan wobec mnie i Winnetou udawać wielkiego mecenasa. Tu obowiązują inne prawa, z któremi niebawem pana zapoznam.
Podniosłem go, poczem tak rozciągnąłem na ziemi, że krzyknął, z trudem chwytając oddech. Jednym końcem lassa związałem mu ręce, drugi zaś przymocowałem do stojącego wpobliżu rumaka, którego też dosiadłem. Z początku jechałem stępa, wskutek czego mógł iść za mną, ale skoro zacząłem cwałować — runął i, obijając się po ziemi, ryczał:
— Stój, stój! Będę odpowiadał!
Osadziłem konia, podciągnąłem lasso, adwokata na nogi.
— Dobrze! Ale niech się pan jeszcze raz tylko wzbrania, a puszczę konia w galop. Niech pan to sobie zapamięta! Jeśli przetrącę panu kości, winę będziesz musiał sobie przypisać.
— Odpowiem! — rzekł wściekły. — Ale niechno pan tylko przybędzie do New-Orleanu! Pociągnę pana do odpowiedzialności, i każę cię ukarać!
— Pięknie, Mr. Murphy! Wkrótce już nadarzy się sposobność; zamierzam bowiem odwieźć tam Meltonów, a ponieważ w tej sprawie muszę i z pana cośniecoś wyklepać, więc będzie pan mógł mnie zaskarżyć. Wątpię jednak, czy tamtejsi sędziowie będą się zbytnio zajmować tem, co się działo w New-Mexico, czy w Arizonie. Mają po szyję pracy z własną Louisianą. A zatem, odpowiadaj pan! Czy po Mr. Hunterze zostały jakie nieruchomości?
— Tak.
— Na pewno zachowały się spisy?
Ponieważ milczał, spiąłem konia.
— Stój, stój, zachowały się spisy! — zawołał. — W testamencie i pozostałych aktach.
— Nie staraj się pan, aby te dokumenty zginęły! I w Louisianie można pana związać lassem, coprawda nie przez tułów, lecz przez szyję. Jonatan Melton oczywiście spieniężył te nieruchomości?
— Tak.
— Ponieważ śpieszył się, zapewnie sprzedawał za grosze. Niech pan wymieni kupców!
Ociągał się z odpowiedzią, kiedy chwyciłem za cugle, zawołał:
— Ja, oraz inni jeszcze kupiliśmy wszystko.
— Ach tak! Wobec owych innych był pan pośrednikiem?
— Tak.
— Piękne rzeczy, sir, piękne rzeczy! Może pan przypłacić gardłem. Dlatego więc pan się aż tak przeraził, że puściłeś się w daleką podróż do Frisco, do prawowitych spadkobierców. Teraz to rozumiem! Będę więc i pana uważał niejako za jeńca. Poza tem muszę pana spytać, kto sprzedawał?
— Melton.
— Czy był prawnym spadkobiercą?
— Nie.
— Czyż więc ta sprzedaż ma znaczenie prawne?
— Nie.
— Jak prędko i świetnie odpowiadasz, kiedy cię przytroczą do siodła! Objekty sprzedaży muszą być zwrócone i to w tym stanie, w jakim się znajdowały w momencie kupna.
— Ale kto poniesie stratę, sir?
— Oczywiście, że nabywcy. Padli wszak ofiarą oszustwa.
— To mnie zupełnie zrujnuje!
— Nie szkodzi! Na podobnych interesach wkrótce odzyska pan majątek. Zresztą, te straty nie budzą współczucia, gdyż pan to właśnie poparł i błogosławił matactwa Meltona. Na dzisiaj dosyć! Później wrócę do tej sprawy, gdyż chętnie widzę zapał, z jakim odpowiadasz.
Zeskoczyłem z konia i uwolniłem adwokata. Odszedł; skrył się jak najdalej ode mnie. — —
Jonatan Melton leżał spętany na ziemi. Po walce z adwokatem miał spuchniętą twarz. Zobaczywszy mnie odwrócił się na drugi bok.
— Wyprawa wojenna skończyła się Mr. Melton, — rzekłem. — Pana przyjaciele wydali cię na sztych. Czy wciąż jeszcze mniema pan, że zdołasz dać drapaka?
Obrócił się do mnie i krzyknął:
— Nietylko umknę, ale ponadto odzyskam pieniądze!
— Zgóry panu winszuję! Poza tem mam dla pana radosną niespodziankę.
Wydałem pocichu rozkaz, aby sprowadzono jego ojca. Wraz z nim przybyli Franciszek i Marta. Ujrzawszy Meltona młodego, Melton starszy oniemiał na chwilę, ale wnet zawołał:
— A więc jednak, jednak! Jesteś schwytany. I ty jesteś schwytany! Komu to zawdzięczasz?
— Temu oto! — odparł Jonatan, wskazując na mnie.
— Temu kundlowi, który nas wszystkich zgubił? Gdzie masz pieniądze?
— Ten je zagarnął!
— Już nie on! Teraz są w ręku muzyka, któregośmy słyszeli w Albuquerque.
— Mylisz się, ojcze!
— Nie, widziałem, jak trzymał pugillares. Przyniosła mu śpiewaczka. Liczyli pieniądze.
— Tak jest, Mr. Melton. — wtrąciłem. — Lady i ten młody człowiek są jak panu wiadomo, właściwymi spadkobiercami po starym Hunterze. Dlatego wręczyłem im pugilares.
— Dla mnie! — roześmiał się szyderczo. — Niedługo będą go mieli!
— A potem znów wróci do pana — tak pan mniema? Już raz panu winszowałem, teraz winszuję, po raz drugi. Kiedy zaś pan odzyska pieniądze, powinszuję po raz trzeci i ostatni. Na tem chwilowo poprzestaniemy!
Nie uszło mojej uwagi, że Jonatan i Judyta zamieniają ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Zdawało się, że są pojednani. Dlatego na stronie rzekłem do Judyty:
— Sennora! Yuma odeszli wraz z Mogollonami. Wracają do puebla. Czy nie chciałaby pani pójść za ich przykładem?
Spojrzała na mnie zaintrygowana. Nie zdawała sobie sprawy z pobudek owego zapytania, rozumiała jednak, że nie nasunęła go życzliwość.
— Czy chce mnie pan uwolnić, abym mogła wrócić do puebla?
— Może.
— A więc zmienił pan swój sąd o mnie!
— Nie jest to przecież dowód słabości charakteru.
— Mężczyzna nie powinien myśleć dziś tak, a jutro inaczej!
— Nawet jeśli się dzisiaj myli? Więcej trzeba mieć siły charakteru, aby wyznać błąd, niż aby w błędzie wytrwać. — Mylnie panią potępiałem.
— Ah! Jakto?
— Uważałem panią za istotę złą, a pani jest tylko lekkomyślna.
— To nie jest komplement!
— Wcale nie chcę prawić komplementów. Nie wspólny interes sprzągł panią z Meltonem, lecz miłość. A zatem pani wina nie jest tak wielka, jak sądziłem, i została pani już w dostatecznej mierze ukarana. Nie chcę sennory bardziej jeszcze unieszczęśliwiać, wydając ją sądowi. Jesteś wolna! Może pani pójść, dokąd ci się żywnie podoba.
Słowa te wywarły zgoła inne wrażenie, niż należałoby przewidywać. Ja wszakże tego się właśnie wrażenia spodziewałem.
— Zostanę tutaj — odparła krótko i stanowczo.
— Z jakiego powodu?
— Należę do Jonatana. Tam gdzie on jest, tam i ja muszę być, i pójdę za nim wszędzie, dokądkolwiek on pójdzie.
— Istna Ruth! Niestety, nazywa się pani Judyta. Dopiero wczoraj omalżeście się nie pozabijali, a dzisiaj już nie chce go pani opuścić. Ta nagła zmiana uczuć musi mieć jakiś doniosły powód. Czy mogę wiedzieć, jaki?
— Czemu pan sam nie odgadnie! Widocznie stracił pan swój osławiony dar wszechprzenikliwości.
— O, bynajmniej, nie straciłem.
— Tak? No, więc powiedz pan, proszę!
Spojrzała na mnie z wyrazem takiego szyderstwa, że postanowiłem otworzyć karty.
— Kiedy się pani zdawało, że pieniądze znikły w wodzie, cała ta miłość do Meltona wzięła w łeb. Następnie dowiedziała się pani, że miljony są w ręku Mr. Vogla. Joanatan zaś twierdzi, że je odzyska z powrotem — i to miłość pani odżyła z nową siłą. Miarkuje sennora, że nie będę mógł jej strzec równo surowo, jak mężczyzna; a zatem, być może, nadarzy się pani sposobność zrzucenia więzów. Porem uwolni pani Jonatana. Oczywiście, że to się stanie w nocy. Odbierzecie pieniądze od Mr. Vogla i oboje ulotnicie się jak kamfora. Jak pani myśli, czy dobrze obgaduję myśli?
— O — bynajmniej!
To słowo, wypowiedziane z zająknięciem, przekonało mnie, że miałem słuszność.
— Pięknie! — dodałem. — Powinienem zabrać panią ze sobą, gdyż zasłużyłaś na karę. Ale musiałbym strzec pani z podwójną czujnością — wolę więc zwrócić jej wolność.
— Nic z tego! Każ mi odejść, a ja zostanę!
— Mr. Dunker!
Długi Dunker przybiegł w te pędy.
— Mister Dunker, czy chciałbyś wziąć na koń tę oto damę, jeśli nawet się będzie wzbraniała?
— Z rozkoszą! — roześmiał się. — Z rozkoszą tym większą, im bardziej się będzie wzbraniała. Czy mam zamienić ją w spokojniutki, bierny tłumok?
— Tak. Weź pan do pomocy dwóch Nijorów. Pojedziecie do Cienistego Źródła — tam się udali Mogollonowie i Yuma. Skoro tylko na nich natraficie, wydajcie im lady i wróćcie czem prędzej.
Well. Uwiniemy się szybko.
W tej chwili zbliżył się wódz Nijorów. Rozmawiając z nim, przyglądałem się jednocześnie rozpaczliwym wysiłkom Judyty. Dunker niewiele sobie z Żydówką robił zachodu. Związał ją, owinął kołdrami i wsadził na konia z pomocą dwóch Nijorów. Poczem odjechali. — —
Wódz zapytał, gdzie rozbijemy obóz. Nie uważałem za stosowne zostawać tutaj na Łysinie, gdyż nie należało ufać Mogollonom, aczkolwiek byli rozbrojeni. Gdyby naprzykład wrócili w nocy, bylibyśmy narażeni, wprawdzie nie na niebezpieczeństwo, ale bądź co bądź na nieprzyjemności. Dodajmy, że Nijorowie pragnęli co rychlej wrócić do domu. Nie dziw więc, że jednomyślnie postanowiliśmy wyruszyć do ich wioski rodzinnej.
Po upływie godziny byliśmy gotowi do wymarszu. Podzielono między wojowników zdobytą na wrogach broń i konie. Jeńców przytroczono do siodeł. Marta wsiadła do karocy — ja powoziłem. Pojechaliśmy, zostawiając na miejscu jednego czerwonego, aby przyprowadził Długiego Dunkera i jego obu towarzyszów skoro wrócą.
Nie będę opisywał dosyć uciążliwej podróży. Po dwóch godzinach przybyliśmy do wielokroć wspomnianej Doliny Mrocznej; następnie doścignął nas Dunker i oznajmił z uśmiechem, że się szarmancko pozbył lady, przekazując ją kilku nader czerwonym gentlemanom.
W niespełna godzinę przed wieczorem powitali nas z entuzjazmem mieszkańcy wioski, uprzedzeni przez gońca o naszem przybyciu.
Przez resztę tego dnia, a także przez następne, świętowano łatwe i skore zwycięstwo. Winnetou, Emery, Dunker i ja doznaliśmy przedniej gościnności. Oglądano nas z ciekawością i z czcią, jakgdybyśmy byli potomkami bogów. Bawiliśmy we wiosce przez pięć dni, napoły z musu, napoły dobrowolnie, albowiem byliśmy spragnieni wreszcie wypoczynku, tem bardziej, że oczekiwała nas daleka droga powrotna.
Stara karoca była tak roztrzęsiona, żeśmy musieli ją zostawić. Zato Nijorowle sklecili dla Marty lektykę z wygarbowanych skór, z rzemieni i żerdzi.
W dzień przed naszym wyjazdem oddział urządził polowanie na antylopy. My zostaliśmy w domu. Kiedy myśliwi wrócili, powstał we wiosce straszliwy zgiełk. Siedzieliśmy podówczas u wodza. Wyjrzeliśmy i — — oto niespodzianka! Myśliwi zamiast antylop, przyprowadzili ze sobą dwoje jeńców, a mianowicie jednego Mogollona i białą squaw, zwaną sennorą Judytą.
Jak się okazało, w odległości godziny jazdy od wioski myśliwi natknęli się na Żydówkę i sześciu Mogollonów. Z czerwonych zdołali schwytać tylko jednego, pozostałych pięciu ratowało się ucieczką. Ale, rzecz najbardziej zdumiewająca, wszyscy byli uzbrojeni we flinty. Skądże je wziąć mogli?
Z początku badaliśmy jeńca. Milczał uporczywie — niepodobna było słówka wydobyć. Następnie zwróciliśmy się do zdobyczy, która nie straciła nic ze swej bezczelnej arogancji.
— Czego pani szukała wpobliżu wioski? — zapytałem.
— Niech się pan domyśli! — odparła ze śmiechem.
— Oczywiście swego Jonatanka?
— Powiedziałam już panu, że należę do niego!
— Wie pani, że zrezygnowaliśmy z jej towarzystwa, ale może nie wie sennora, że jej towarzysze narażali na szwank życie, podchodząc tak blisko do Nijorów?
— To mnie nie obchodził.
— Skąd wzięli flinty?
— Nie powinien pan o tem wiedzieć.
— Czy przyszła pani mnie zmusić, abym ją ze sobą zabrał?
— Cóż innego mogłam mieć na celu?
— Uwolnienie Meltona.
— Czy sądzi pan, że ważyliśmy się wkroczyć do tak wielkiego obozu? Nie jesteśmy głupcami.
— W nocy można się było na to ważyć. Ale pani zamierzała co innego. Wyszła pani na zwiady, aby podglądać nasz wyjazd. Następnie chcieliście się udać za nami i napaść na nas. Odzyskalibyście Jonatana oraz pieniądze, a nadto Mogollonowie powetowaliby sobie klęskę.
— To dziwne, jaki z pana szczwany lis! — rzekła z uśmiechem ale wymuszonym; prawdopodobnie więc trafiłem w sedno.
— Smutne jest pani życie — powiedziałem — i skończy pani posępnie.
— Cóżto pana obchodzi! Jakie jest moje życie i jak ja skończę, to moja rzecz, a nie pańska!
— Skoro pani stale wchodzi nam w drogę, mamy prawo zająć się panią. Postaramy się już o to, abyś nie mogła nam zawadzać. Wódz Nijorów a nasz brat, przetrzyma panią tutaj w niewoli przez kilka tygodni. To będzie jedyny skutek pani obecnej, a zgoła niekobiecej przygody.
Znać było po niej przerażenie. Ale wnet się opanowała i rzekła zmienionym błagalnym głosem:
— Postąpi pan wobec mnie nader niesłusznie, sir! Nie chciałam bynajmniej oswobodzić Meltona, a pragnęłam tylko prosić pana, abyś mnie zabrał ze sobą.
— Prosić? I po co zabrałaś ze sobą sześciu towarzyszów? I do tego uzbrojonych? Pah! Niech pani kogo innego mami swoim syrenim głosikiem. Zostanie pani w niewoli przez kilka tygodni. Co potem, to rzecz pani, a nie nasza. A teraz, wara stąd! Niech mi się pani więcej na oczy nie pokazuje!
Odeszła, ale wnet się odwróciła i zapytała:
— A więc istotnie Melton będzie ukarany?
— Tak.
— To jedź pan. Ale nie ominie cię pewna przygoda, nawet jeśli mnie przy tym nie będzie!
Ta groźba była dowodem, że planowano na nas napad. Pięciu Mogollonów zdołało umknąć. Należało się spodziewać, że w nocy wkradną się do obozu, ciekawi losu swojej przywódczyni i współplemieńca. Przeto wieczorem zaciągnęliśmy dookoła wioski łańcuch wywiadowców, schowanych wysokiej trawie. Skutek sprawdził przewidywania. Czterech zdybaliśmy, tylko piąty zbiec zdołał. — —
Następnego dnia mogliśmy wyruszyć bez obawy. Odprowadzał nas przez kilka godzin oddział Nijorów, poczem byliśmy już zdani na własne siły. Konie ciągnęły lektykę Marty. Nijorowie postarali się dla was o dobre wierzchowce, dzięki czemu pędziliśmy z ogromną szybkością. Wyminęliśmy okolicę Góry Wężowej i Flujo blanco. Stąd skierowaliśmy się na tę samą drogę, którą przybyliśmy.
Meltona nadzieja ratunku słabła z dnia na dzień. Postaraliśmy się o to, aby nie mógł rozmawiać z ojcem, który wpadł jakiś stan osobliwy. Mamrotał wciąż niewyraźnie, budził się w nocy z krzykiem i bredził na jawie.
Po drugiej stronie małej Colorado dotarliśmy przed Acoma do miejsca, gdzie stary Melton zamordował brata. Rozbiliśmy na noc obóz koło grobu zamordowanego. Na tem upiornym miejscu bratobójstwa leżał jeszcze szkielet konia, pożartego przez sępy.
Gdyby nas zapytano, czemu tu właśnie urządzimy postój, nie umielibyśmy dać zadowalającej odpowiedzi.
Jedliśmy wszyscy, prócz starego Meltona. Leżał na ziemi i stękał. Naraz — księżyc dopiero co wypłynął na niebo — poprosił:
— Sir, uwolnij mi ręce!
— Czemu to? — zapytałem.
— Abym mógł je złożyć. Pragnę się modlić, sir!
Co za nieoczekiwana prośba! Czy mogłem odmówić? Naturalnie, że nie! Poleciłem ją spełnić Długiemu Dunkerowi, który siedział najbliżej Meltona.
Dunker natychmiast wykonał rozkaz. Melton, zanim ten jeszcze uwolnił mu ręce, spytał:
— Gdzie spoczywa mój brat, sir?
— Tuż przy panu. Pod głazami.
— Pogrzebcie mnie przy nim!
W tej samej chwili Dunker wydał okrzyk zgrozy. Ujrzeliśmy, jak schwycił Meltona za ręce.
— Co się stało? — zapytałem.
— Wyciągnął mi nóż z za pasa — odpowiedział Dunker.
— A więc odbierzcie mu żywo!
— Nie tak łatwo — mocno trzyma! Przebija się, przebija — — już za późno!
Podskoczyłem, odtrąciłem Dunkera, nachyliłem się nad starym. Z ust jego wydobywało się rzężenie. Trzymając nóż obiema rękami, aż po rękojeść wbił go sobie w serce. Po kilku sekundach skonał.
Cóż jeszcze mogę dodać? Kto naprawdę przeżył takie chwile, nie może o nich opowiadać, ani pisać. To sąd Boży, już tutaj na ziemi odbywający się i sprawujący po wsze czasy na wieki wieków! Na tem samem miejscu ta sama śmierć! Zakłuty! Czyż sam nie zapowiadałem w chwili niepojętej grozy, że zginie jak Judasz — z własnej ręki? Jakże prędko spełniły się moje odruchowe słowa!
Byliśmy tak oszołomieni, że mogliśmy tylko modlić się w milczeniu. — A Jonatan, jego syn? Leżał, spoglądając na księżyc, i nie wypowiedział ani słowa.
— Mr. Melton, zawołałem po pewnym czasie — czy słyszał pan, co się zdarzyło?
— Tak — rzekł spokojnie.
— Ojciec pana nie żyje.
Well, zakłuł się.
— Czy to pana nie boli?
— Dlaczego? Lżej mu teraz. Śmierć tutaj, na tem miejscu, była najlepszem wyjściem. Inaczej dyndałby na stryczku.
— Człowieku, człowieku, tak oto mówisz o własnym ojcu?
— Czy sądzi pan, że on o mnie mówiłby inaczej?
Wiedziałem, że ma słuszność, ale rzekłem:
— Stanowczo inaczej, zgoła inaczej!
— Nie, sir. Zdradziłby i wydał mnie tak samo, jak każdego innego, gdyby mu to mogło przynieść jakąś korzyść. Wtrąć go pan do wspólnego dołu z bratem, którego zamordował!
Ten brak serca i to okrucieństwo podziałały na mnie bardziej, niż sam czyn desperacki. Czy naprawdę mogą istnieć tacy ludzie? Niestety, tak! Ale czy można ich nazywać ludźmi? Nie należy do ostatniej chwili wątpić o poprawie — Bóg jest miłością, łaską, powściągliwością i miłosierdziem.
Pogrzebaliśmy nieboszczyka, nie wyciągnąwszy z jego piersi noża, tam, gdzie pragnął, — przy bracie. Poczem przebyliśmy znowu szmat drogi i znów rozłożyliśmy się obozem. Sądzę, że nikt, prócz Jonatana i Murphy’ego nie zmrużył tej nocy oka.
Następnego dnia przybyliśmy do Albuquerque; tam konie wypoczęły. Zdaliśmy władzom sprawę z naszych przeżyć i przygód, i poprosiliśmy o przydanie nam dwóch policjantów do strzeżenia Meltona. Dla Marty nabyliśmy powóz. Ruszylimy dalej po trakcie Canadian do fortu Bascom, a stąd traktem Red River do Missisipi i dalej aż do New-Orleanu.
Jak się zdumieli detektywi tamtejsi, gdyśmy sprowadzili złoczyńcę z najbardziej ukrytego zakątka Dzikiego Zachodu! I jakim szacunkiem otoczono nas, skoro wyszły najaw okoliczności sprawy. Winnetou, „książę scoutów“ stał się bohaterem dnia; ale nie udzielał się, tak samo zresztą, jak i my. Niestety, musieliśmy jednak bardzo wiele czasu tracić na składanie zeznań.
W mieście dowiedziano się, gdzie mieszka Marta i jej brat. Opowiadano sobie, że jest nader piękną lady i wspaniałą śpiewaczką. Odtąd przysyłano jej dziennie co najmniej pół tuzina propozycyj małżeńskich. Franciszek zaś otrzymywał przerażającą ilość projektów, które miały w krótkim czasie potroić, a nawet stokroć powiększyć przypadający mu w udziale majątek.
Istotnie, majątek ten został mu przyznany. Murphy, lękając się moich pogróżek, postarał się powetować straty, które sam wyrządził. Ale nikomu nie opowiedział, że go moje lasso nauczyło godnie odpowiadać. Znacznie zaś później przeczytałem jego sprawozdanie z ówczesnych przygód, które drukowano, o ile się nie mylę w „Crescent“. Ku mojemu zdumieniu przeczytałem czarne na białem, że Murphy wszystkiego dokonał, na wszystko się ważył, wszystko osiągnął sam jeden; Winnetou zaś, Emery, Dunker i ja odgrywaliśmy nieznaczne, pomocnicze role. Tak oto można się mylić co do własnych, dobrze w pamięci przechowywanych przeżyć! Od tego czasu lękałem się cokolwiek uczynić, powiedzieć, nawet pomyśleć, jeśli w promieniu trzech, czy pięciu mil znajdował się amerykański adwokat. Moje opowieści podróżnicze zostały przedrukowane w setkach amerykańskich pism i tysiącach książek, a nikt mnie nie zapytał o pozwolenie, nikt nawet nie przysłał egzemplarza, — czego zresztą żaden roztropny człowiek nie będzie żądał. Wydawcy amerykańscy zbili fortuny, jedynem zaś mojem honorarjum był grubjański list, który mi w odpowiedzi przysłał najbardziej oświecony z pośród tych panów. Reszta i tej fatygi sobie nie zadała. Lecz skoro nadomiar jeszcze przychodzi taki Mr. Fred Murphy i, zamiast poprostu przedrukować, przypisuje sobie twoje własne czyny, wówczas, człowieku, jeśli nie opuszcza cię dobry humor i jeśli dobrze życzysz swoim bliźnim, postanów odtąd nie wychylać się z domu, iżbyś też mógł raz przedrukować, co taki Mr. Murphy spisze zamiast ciebie, tłukąc się po szerokim świecie.
A koniec?
Długi Dunker wciąż jeszcze wędruje po Dzikim Zachodzie. O Emery’m czytelnik dowie się niebawem, Krüger-bej umarł, jak o tem pisały gazety, niestety, nie w jego malowniczym stylu. Jonatan Melton — fałszywy Small Hunter — został skazany na wieloletnie więzienie, ale niebawem umarł w swej celi. O Judycie zaś i jej ojcu nigdy już nic nie słyszałem.
A rodzina Voglów?
Nie mogę odpowiedzieć na to bez głębokiego wzruszenia. Nie w wielkich światowych pismach, lecz w prowincjonalnych małych gazetach czyta się czasami ogłoszenie tej mniej więcej treści:

Zdolne dzieci biednych uczciwych rodziców mogą być umieszczone i wychowane bezpłatnie w pensjonatach. Bliższe informacje i t. d.

Na zgłoszenie zjawia się zwykle bardzo miły i elegancki człowiek, aby zbadać dziecko. Jeśli odpowiada ono warunkom, zostaje sprowadzone do wielkiego, sympatycznie urządzonego domu, gdzie na bramie wisi miedziany szyldzik z napisem: FRANCISZEK VOGEL. Dziecko głodnego robotnika, czy biednej wdowy, które przekracza próg tego domu, opuszcza je po latach ze łzami wdzięczności, moralnie i fizycznie przygotowane wyśmienicie do walki życiowej. A kiedy kto zapyta tego miłosiernego pana, czemu oddaje się wychowaniu dzieci, któreby bez jego interwencji zmarniały, wówczas uśmiecha się łagodnie, czasem zaś, w chwilach wylewności, odpowiada:
— Ja sam byłem takim ubogim chłopcem. Mój ojciec nie przeczytał żadnego ogłoszenia, ale mimo to wyrwano mnie z odmętu życia! — —
A w pewnej wiosce górskiej wznosi się wysoki, uwieńczony wieżyczkami, otoczony pięknym ogrodem budynek. Zwiedziłem go, zaproszony przez właścicielkę. Nie znałem tej budowli, ponieważ przez długi czas przebywałem na obczyźnie, nie otrzymując nawet żadnych listów.
Jakże byłem zdumiony, kiedy zobaczyłem wspaniały budynek! Nad wysoką i szeroką bramą odczytałem złote zgłoski: „Ojczyzna opuszczonych“. Zadzwoniłem. Ukazała się stara schludnie ubrania mateczka, zapytała, czy pragnę widzieć panią Werner, i poprosiła, abym wymienił nazwisko. Skoro je wymieniłem, klasnęła w ręce i zawołała:
— A więc to pan jesteś owym dobrym panem Old Shatterhandem, o którym nam tak często i wiele czytała i opowiadała kochana pani Werner! O, musi pan poznać nasze schronisko; ja sama byłam niegdyś opuszczona i samotna na świecie!
Zaprowadziła mnie do skromnie urządzonego pokoju, w którym stała również skromnie ubrana kobieta. To była ona, niedawna śpiewaczka, obecna miljonerka, anioł wdów i sierot, i wszelkiego rodzaju opuszczonych.
— Nareszcie, nareszcie pan przybył! — rzekła, uśmiechając się poprzez łzy radości i wyciągając obie ręce. — Przedewszystkiem panu pragnęłam i powinnam była pokazać moje małe królestwo!
— Przybyłem z radością, albowiem zobaczę Zbawcę, — odpowiedziałem wzruszony.
— Zbawcę? — Jakto?!
— Czyż nie powiedział Chrystus: — „Kto przyjmie bliźniego w mojem imieniu, ten mnie przyjmie“! — Tu jest święte miejsce, pani Werner. Chciałbym zdjąć obuwie, jak Mojżesz, kiedy ujrzał Pana w płomieniach. Po długiem błąkaniu znalazła pani ojczyznę prawdziwą i dzieli ją pani z opuszczonymi. Dlatego panią kocham, Marto! Proszę, niech mi pani pokaże cały dom!
Pokazała mi cały dom. Prowadziło mnie miłosierdzie, owo miłosierdzie, które jest uczynną siostrą miłości. Jakże schludne i wygodne były mieszkania; Jakże błogo uśmiechały się do mnie te stare mateczki; jakże baraszkowały dzieci na dole w ogrodzie i jakże promiennie spoglądali na mnie chorzy z bieli poduszek! I jakże kierowały najcichsze skinienia ich pani, która była zarazem najradośniejszą ich wszystkich służką!
„Ojczyzna opuszczonych“! Co za piękne i kojące słowa! Kochany czytelniku, ja i ty będziemy kiedyś opuszczeni; wszystko, co do nas należy, zniknie przed naszem obumierającem spojrzeniem. Wtedy otworzą się dla nas bramy tamtej ojczyzny, o której mówił Zbawiciel: — „W domu mego ojca jest wiele mieszkań, a idę oto, aby je przygotować dla was!“ — — —

KONIEC
cyklu Szatan i Judasz


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.