Ładny chłopiec/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

We wspaniałym salonie niedawno otwartego hotelu Europejskiego, czyniono wielkie przygotowania do uroczystego obiadu, wedle wszelkich reguł i zwyczajów, wszystkim inauguracyom, jubileuszom i przyjęciom właściwych.
Starszy kelner mający zwierzchni dozór nad zastawą stołu na dwadzieścia kilka osób, z głową ufryzowaną upomadowaną i włosami przedzielonemi artystycznie, we fraku czarnym, w bucikach lakierowanych, przechadzał się rozpatrując w zastawie, aby jéj nic zarzucić nie można.
Spojrzenie nań obudzało zaufanie. Mąż był lat średnich, acz może klasycznie nie piękny, ale z takim wyrazem ufności nie zachwianéj w siebie, z taką powagą patrzący na świat, tak pełen taktu i wytrwałości iż o szaréj godzinie można było omylić się o jego pozycyi socyalnéj i wziąć go za gatunek hrabiego pośledniejszego rodzaju. Coś Don-Żuanowskiego miał téż w sobie, dającego się domyślać, iż tkliwe serca niewiast chodzących ze szczotkami i ścierkami, pożerać musiał tuzinami. Chód jego, postawa, maniery, czy ręce trzymał w kieszeniach, czy je zakładał za siebie, czy jedną z nich wpuszczał za kamizelkę — miały taki chic, iż po nim edukacyą zagraniczną poznać było łatwo i domyślać się w nim polyglotty. W istocie jegomość ten mówił źle po polsku, nie dobrze po niemiecku, szkaradnie po francuzku, ohydnie po angielsku i niewiem już jak po rusku. Rozmówić się jednak mógł z każdym, jeśli nie jednym z tych języków, to kilku z sobą umiejętnie połączonemi.
Ponieważ nazwisko jego krajowe, pospolite zapewne, brzmiéć musiało za nadto trywialnie, znano go tu pod imieniem Monsieur Jacques.
W téj chwili właśnie pan Żak spoglądał na złoty remontuar, który dobył z kamizelki czarnéj z podkładką białą, i spokojnie nazad utopiwszy go w kieszeni, w zwierciadle przypatrywał się tak ogolonéj brodzie, jak gdyby na niéj nigdy nic nie rosło, i tak uczesanym bakembardom, w kształcie olbrzymich kotletów, jak gdyby w Londynie były obstalowane.
Około stołu nie było już nic do czynienia. W pośrodku jego stał wazon przepyszny porcelanowy ze świeżym bukietem od Hozera, dwa pomniejsze, lecz równie artystycznie ułożone, ustawione były po rogach. Między niemi cukierki na srebrnych gieridonikach, wśród których piorunujące widać było — biszkopty i na talerzykach desery, z sympatyczną ułożone skrzętnością. Żaden talerzyk i miseczka nie ważyły się wyjść za linię oznaczoną. Równie sympatycznie ustawione były kieliszki obiecujące jakie sześć gatunków win, nie licząc szampańskiego. Począwszy od malutkich, do wcale sporych, miały one wszelkie pożądane rozmiary. Butelki wina czerwonego i białego jak policyanci na warcie rozpuszczone były pomiędzy nakryciami. Serwety kunsztmistrz pewien poskładał na talerzach w najfantastyczniejszych kształtach łódek, kapeluszów, pugilaresów, popisując się z niesłychaném bogactwém wyobraźni.
Wszystko to cieszyło Żaka, bo pod jego okiem i kierunkiem dokonane zostało. Mógł już ręce teraz w tył założyć i chodzić spokojny w sumieniu, ale nie uczynił tego jedynie ażeby nie zmiąć mankietków karbowanych, u których przepyszne guzy talerzykowate wydatne były. Na rękach téż pierścieni dużych, rycerskich nie brakło; pierścieni, których każdy niemiec szanujący się wkłada kilka przy każdéj uroczystości.
Chociaż stół istotnie czarodziejsko i olśniewająco wyglądał, niepodobna wyrazić z jak filozoficzną obojętnością na ten przepych i wytworność patrzał mąż co już wiele przeżył podobnych obiadów i widział ich ruiny.
W jego wyobraźni malowało się może już to, w co stół po kilku godzinach się miał obrócić — plamy czerwonego wina, pstrocizny sosów, pomięte serwety, powywracane solniczki, ogołocone desery, obłamki chleba — jedném słowem Baltazarowa ruina.
Vanitas vanitatum! Patrzał na rozłożone drukowane kartki z rejestrem nieuchronnych potraw, niezbytym łososiem z holenderskim sosem, nieuchronnym groszkiem zielonym i lodami, nie czując apetytu ku żadnéj z tych potraw, które codzień powonienie jego łechtały i stały się dlań nieznośnemi. Na tapiokę nieszczęśliwy patrzéć nie mógł, wąchał i jadł ją codziennie. Znał téż wszystkie tajemnice szampana i rzeczywistą wartość win, w których najlepsze były etykiety. Z góry spoglądał na to — Vanitas vanitatum!
Żak rozumiał już tylko jeden dobry, prawdziwy Cognac — reszta była dlań złudzeniem, któremu uwodzić się nie dawał. Był to, jak mówią francuzi — un homme serieux. Dla tego i w sosy nie wierzył, nazywając je blagą.
Przeszedłszy się razy kilka po sali, i wysławszy podwładną służbę po zapasy wina, sam, poły fraka rozłożywszy szeroko, siadł Żak na kanapie. Miał prawo do tego. Był znużony, oczy mu się kleiły, spędził część nocy bezsennie, a drugą — nie w swém mieszkaniu. Ziewał niemal życiem znudzony, nie miało już ono dlań wdzięku, nie posiadało tajemnic, w hotelu uczy się najlepiéj filozofii praktycznéj. Nie wierzył w ludzi Żak — nadto wielu obojéj płci oglądał w szlafrokach. Marzył tylko teraz o nabyciu kiedyś podobnej instytucyi i exploatowaniu jéj na własną rękę, podrzędne acz dystyngowane stanowisko, jakie zajmował — nieodpowiadało już jego ukształceniu, zdolnościom i poczuciu godności osobistéj.
Z pewną dumą Żak przypominał sobie kolebkę swą, młodość, maluczkie i skromne karjery początki, i genialne prawdziwie zużytkowanie szczęśliwego składu okoliczności, które go wyniosły do dostojeństwa pierwszego kelnera w wielkim hotelu. Przypomniał sobie owe brudne izdebki na folwarku w majątku hrabiów, gdzie ojciec jego ekonomował, bosonogie swe wycieczki do inspektów, walki z indykami, boje staczane z gęsiami, placki które mu matka dłonią macierzyńską dawała, bizun ojcowski i tajemnicze wędrówki do kredensu hrabiów. Tu on po raz pierwszy, stawszy się ulubieńcem starego kamerdynera, nabrał gustu do stołowéj zastawy, wtajemniczony został w kredensowe ustawy i prawidła, tu zlizując talerze uczył się rozróżniać sosy i gardzić ich zwodniczemi wdzięki.
Wszystko to teraz jak we śnie przechodziło przed jego oczyma... Ciężkie zapasy z abecadłem, pracowita czytania nauka, pasowanie się z piórem nieposłuszném, potém, przez miłość niezależności i swobody, ucieczka ze szkół i rzucenie się na fale losów niepewnych. Potém przykry powrót przymusowy do rodzicielskiego folwarku, gdzie go na ławce twardéj wyciągnięto. Z niezachwianym umysłem, Żak przypominał, jak powtórnie drapnął i nieoparł się aż zagranicą, jak nowicyat odbył u niemców, wędrował, podróżował, doskonalił się w hotelach szwajcarskich, praktykował w Paryżu i Londynie, aż nareszcie wrócił na ziemię ojczystą, zbogacony doświadczeniem, przynosząc jéj swych studyów owoce. Tu już nie zastał ani rodziców, ani rodziny, ani spadku żadnego, jedyny brat gdzieś się zapodział — nic go nie wiązało do niczego, panem był siebie.
Długo marzył Żak, iż nastręczy się zręczność zdobycia jakiegoś serca wdowiego, oprawnego w złoto, mającego mu drogę dalszą utorować do fortuny ktoréj pożądał — z tych jednak marzeń wyleczyła go rzeczywistość. — Serc do zdobycia były massy, ale wszystkie bezposażne, postanowił się więc opierać tylko na sobie i własnym siłom zawdzięczać swe wyniesienie.
Właśnie drzémiąc przechodził myślą po strunach tych wspomnień, gdy drzwi się otwarły z trzaskiem, jakiego nie mógł się dopuścić nikt, chyba ten co za obiad miał płacić. W istocie wszedł był otyły, z brwiami ciemnemi, pysznéj postawy mężczyzna we fraku, nie zdejmując kapelusza z głowy. Żak, wiedząc co sobie był winien, nie poruszył się zbyt szybko na widok jego, wstał z godnością powoli.
— A cóż monsieur Jacques? — zawołał wchodzący — wszystko jak należy?
Żak wskazał na stół ręką — jakby mówił. — Patrz, sądź, admiruj! jestem spokojny.
Amfitrion poszedł ku stołowi, i z wyrazem ukontentowania go obejrzał, wziął do ręki menu — i począł się w niém rozpatrywać.
— O! — zawołał — Punch a la Romaine nie postawiony!
— To nie moja wina.
— Melon, w miejscu — mówił gospodarz z miną znawcy — jarzyny bardzo dobrze, w końcu. Jeden ten punch opuszczony, a bez niego nie ma przyzwoitego obiadu.
— Jeśli pan Bombastein każe, dopiszemy go — rzekł Żak.
— No, już choćby dopisać.
W tym punkcie rozmowy, ukazał się we drzwiach adjutant p. Samuela, pułkownik, ogolony świeżo, we fraku ze wstążeczkami, z włosami zgarniętemi na łysinę, uśmiechnięty — miły, oczyma łakomemi pożerający stół.
— Cóż powiesz? spodziewam się, że będzie comme il faut!
— Pan dobrodziéj nigdy inaczéj nic nie robisz...
— Ty, wiesz pułkowniku, ja mam gusta pańskie: to darmo, lubię żeby wszystko było arystokratycznie. Niech kosztuje co chce...
— Cha! cha! — rzekł adjutant — bo téż to pięknie będzie kosztowało!!
Pokręcił głową.
Bombastein pochylił mu się do ucha.
— Chateau Lafitte po 5 rubli — a Schloss-Johannisberg to ci się nie przyznam, bo mi wstyd.
Bombastein obszedł stół do koła.
— Przyzwoicie, nie ma przepychu, ale gust jest.
— A! gust jest! — powtórzył pułkownik.
— Tak! tak — zacierając ręce dodał Bombastein — widziałeś sam, długo byłem bezczynnym, nie tykałem żadnego interesu, ale miałem oko na wszystko. Ażeby interes miał rozgłos i zjednał sobie urok u ludzi — żeby go od razu postawić na stopie należytéj, nie wadzi nigdy posłużyć się imieniem i powagą arystokratyczną. Co chcesz! tacy są ludzie. Etykiety potrzeba, inaczéj najlepsze wino nie smakuje. W tym celu pochwyciłem to hrabiątko tułające się, i zaopiekowałem się niém.
Wprawdzie on nie występuje z tytułem, ani z prawdziwem nazwiskiem, ale ja na ucho rozpowiadam wszystkim kto i co on jest. Ta tajemnica ma urok! Ludzie są głupi! Ale interes, w którym stoi hrabia taki incognito, a ja jestem niby wspólnikiem tylko, ma fizyognomią, obudzą ciekawość. Akcye pójdą jak po maśle.
Przy tém bo mój pomysł złoty. Towarzystwo eksploatacyi lasów krajowych! Pyszna rzecz! Wiadomo, że wszyscy handlujący drzewem porobili fortuny, oprócz tych tylko, co z własnéj winy albo z dobréj woli bankrutowali...
Pułkownik słuchał z uwielbieniem i ustami otwartemi.
— No — przyznaj, że wprowadzenie do interesu jako osi, tego hrabiego incognito — jenjalne! A i on! i on, co za spryt! jakie znalezienie się, i jaka hrabiowska prezencya!!
— To prawda — odezwał się pułkownik.
— Wszyscy się domyślają, że jedną z moich córek dam za niego — rozśmiał się Bombastein. — Może i to być, ale Flora nie chce, a Leonia téż nosem kręci.
Pułkownik głową na to pokręcił.
— Na to będzie czas — rzekł Bombastein — niech wprzódy interes idzie, potém zobaczymy. Co do moich panien, zmuszać nie będę, ale za innego iść nie dam!
Szeptali tak jeszcze poufnie, gdy do sali wszedł pan Bolesław. Tak — on to był, lecz rokiem czasu upłynionego, nadzwyczaj na korzyść zmieniony, ubrany z elegancyą niezmierną i wielkim smakiem, ze szkiełkiem w oku, z zegarkiem w kieszeni, z pugilaresem nie pustym — wesół, szczęśliwy i jeszcze siebie pewniejszy niż za dawnych czasów. Wyładniał téż był jeszcze, choć trochę blado i zmęczono wyglądał.
Bombastein powitał go jak syna, pułkownik z przyjacielskim uśmiechem. Bolek przez szkło patrzał na stół z uwagą.
Ce n’est pas mal! — rzekł chłodno. — Pierwszy tu raz jem w tym hotelu, ale mi się podoba urządzenie. Dosyć mają gustu.
— Ja to właśnie mówiłem pułkownikowi — gust mają. Ten kelner co był w Londynie, jakże go zowią?
— Żak — poddał pułkownik.
— A tak! Żak, to chłopak z intelligencyą.
— Niespotkałem jeszcze ani jego, ani jego zastawy — odezwał się Bolek — ale w istocie, zdaje się znać na rzeczy.
— Mówi coś sześciu językami — dodał Bombastein.
— Nieosobliwie — wtrącił pułkownik — ale śmiało.
— Więcéj mu nie trzeba — zawołał Bombastein — śmiało! zawsze śmiało, na tém sztuka życia polega...
Pułkownik ruchem głowy i rąk wyraził uwielbienie dla mistrza. Bombastein na stronę odprowadził Bolesława.
— Wiesz, kochany hrabio — może się na mnie gniewać będziesz — ale nie prosiłem profesora Maciórka. Byłby się chwalił wujostwem swém, które jest przypadkowe, a nam ono nie potrzebne.
Bolesław skłonił głowę na znak przyzwolenia.
— Jabym go sam nie prosił — rzekł krótko. — Po co?
— Tak, ludzi wpływowych, majętnych, tych co mogą pchnąć nasz interes, rozbębnić, wystawić go w świetle, jakie nam potrzebne — a la bonne heure — reprezentantów prassy, kapitalistów, należało zebrać, profesor chodzi tylko po restauracyach i kawiarniach i nigdzie nie bywa.
— Masz pan słuszność — rzekł Bolek — ja wcale o nim nie myślałem.
— Jeżeli się pogniewa — dodał Bombastein — sprawię mu śniadanie, tu nie byłby w miejscu.
Goście zaproszeni schodzić się zaczynali. Jak zapowiadał p. Samuel byli to ludzie wpływowi na giełdzie, obywatele ziemscy obracający kapitałami, dziennikarze i gębacze salonowi.
Tym którzy p. Bolesława nie znali, Bombastein go przedstawiał.
— Mój spólnik, pan Hrabia Tęczyński, na którego znakomite zdolności najwięcéj rachuję.
Na stronie opowiadał pan Samuel fantastyczną historyę tego wspólnika, potomka znakomitego rodu, zmuszonego nieszczęśliwemi okolicznościami do rzucenia się na pole pracy, wykształconego wysoce, mającego potężną głowę finansową i t. p.
— To jest prawdziwy reprezentant, podpora interesu, w nim i na nim leży wszystko! — dodawał. Ja się znam na ludziach, zobaczą panowie co to jest za olbrzymia potęga intellektualna!
Bolesław z większą niż dawniéj bezczelnością odegrywał rolę swoją; miał instynkt w znajdowaniu się z ludźmi tak, jak każdego z nich charakter i usposobienia wymagały. Nazwisko, fiziognomia były dlań dostatecznemi wskazówkami.
W salonie zaczynało się robić gwarno, brakło jeszcze osób parę, które się zawsze opóźniać były zwykły. Dwa razy Żak przychodził zapytywać czy tapiokę i purée de volaille podawać można, Bombastein czekał jeszcze, nikogo nie chcąc obrazić, wreszcie nadeszli opóźnieni i towarzystwo zajęło miejsca.
Pierwszy kwadrans upłynął na odżywianiu się i rozmowach pomiędzy sąsiadami; dopiero gdy madera i Sherry a po nich pierwsze kieliszki sił dodały, towarzystwo się ożywiać i głośniéj rozprawiać zaczęło. Bolesław mający przy sobie młodego i zdolnego dziennikarza, starał się z czasu korzystać i rozwijał przed nim świetne swe plany działalności stowarzyszenia.
Bombastein, chociaż zajął miejsce u stołu, wstawał i pilnując zarazem kieliszków, gości i porządku, pochylał się kiedy niekiedy przy główniejszych przedstawicielach opinii, aby zwrócić ich uwagę na programm towarzystwa, jego doniosłość i zyski jakie akcye obiecywały. Rada nadzorcza połyskiwała wspaniałemi imionami. Wszyscy się zgadzali na to, że interes miał wielką przyszłość.
Obiad przy tém znajdowano wytwornym i zaszczyt przynoszącym równie Amfitrionowi, jak hotelowi, w którym położył zaufanie.
Zdala Monsieur Jacques z tą miną angielskiego lorda, chodził starając się, aby podkomendni jego pełnili swój obowiązek sumiennie.
Nadszedł punsch a la romaine, ta pauza dająca żołądkowi nabrać sił do pracy nowéj — półmiski następowały po sobie nie dając czekać. Około pieczystego p. Samuel z powagą powrócił na krzesło swoje, zbliżała się chwila stanowcza. Pan Seleri, finansista, znany z oratorskiego talentu, porozumiawszy się oczyma z gospodarzem, wstał z kieliszkiem szampana w ręku. Na widok kędzierzawéj głowy jego, zrozumieli wszyscy na co się zbierało, a że gwar panował wielki, zaczęto nożami dzwonić w szklanki i sykać. Uroczysta cisza zwolna rozpostarła się w sali — Monsieur Jacques stał oparty o stół kredensowy, ciekaw czy w Warszawie umieją przy kieliszkach prawić mówki jak w Londynie.
Pan Seleri jedną ręką opierał się na stole, drugą kieliszek wznosił ku górze...
— Panowie! — odchrząknął — pozwoli czcigodne zgromadzenie, abym tu wzniósł zdrowie szanownych firmowych, którym nowe stowarzyszenie byt swój jest winno, pana Samuela Bombastein i hrabiego Bolesława Tęczyńskiego... Niezmierna ważność tego przedsięwzięcia, które inicyatywą tych dzielnych dwóch skojarzonych sił, wchodzi w życie, wielkie jego znaczenie dla kraju, dozwala ideę Towarzystwa uważać raczéj jako przedsiębiorstwo patriotyczne niż prostą spekulacyą. Przestać należy nam, dawać się wyzyskiwać obcym przybyszom, trzeba powołać własne kapitały do działania, wlać życie w ekonomiczne stosunki.
Tu splątał się nieco mówca, otarł usta serwetą, i czując że może już było dosyć — dokończył.
— Zatem z całego serca, szczęść Boże i wiwat firmowi nasi!
Wszyscy z ogromną wrzawą podnieśli się, pijąc zdrowie z entuzyazmem, Bombastein dawał się ściskać, Bolesław poważnie ręce wyciągał i dziękował. Niektórzy już podweseleni życzenia indywidualne w jędrnych dołączali wyrażeniach.
Gdy mówca pan Seleri imię hrabiego Bolesława wyrzekł, Monsieur Jacques, stojący dotąd dosyć obojętnie w postawie dramatycznéj, ruszył się jakby go co ukłuło, na palcach przeszedł na inne miejsce i z wielką ciekawością począł się Tańczyńskiemu przypatrywać. Włożył nawet nieznacznie na nos cwikera, a po chwili zrobił minę osobliwą, jakby rozgryzł niespodzianie ziarnko pieprzu. Uśmiech jakiś niezrozumiały usta mu wykrzywił.
Właśnie w téj chwili Bolesław z powagą podnosił się z kieliszkiem także, a Bombastein z oczyma w niego wlepionemi, sąsiadom nakazywał milczenie, szepcząc.
— Tsyt! będzie mówić!
— Panowie, dźwięcznym głosem począł spólnik p. Samuela — panowie! Należne składając dzięki czcigodnemu radzcy, i całemu gronu życzliwych naszemu przedsiębierstwu obywateli, którzy nas zaszczycić raczyli uznaniem, niech mi wolno będzie w kilku słowach oznaczyć myśl i cel, jaki nami kierował, gdyśmy powzięli zamiar stworzenia tego stowarzyszenia. Czcigodny kolega mój, pan Bombastein, mógł dla kraju i dla siebie uczyniwszy wiele, na laurach dobrze zasłużonych spoczywać — ja miałem przed sobą zawód inny. Okolicznościami zmuszony sam na siebie i swe siły rachować, nie spodziewałem się ich na téj niwie zużytkować. Jedynie dobro kraju, zacofanego w ekonomicznym względzie, na łup oddanego eksploatatorom obcym, potrzeba powołania go do życia — rządziły zarówno p. Bombasteinem, jak mną. Mamy więc nadzieję, że kraj poprze usiłowania nasze, i wspólnie z nami udział weźmie w towarzystwie.
Uwłaszczałbym szanownemu gronu łaskawych nam i życzliwych, rozszerzając się niepotrzebnie nad wielkiemi korzyściami, jakie z tego stowarzyszenia na kraj spłynąć mogą. Są one dwojakiéj natury — moralne i materyalne.
Pierwsze wyżéj ceniemy nad drugie. Zostawieni sami sobie, pozbawieni wpółdziałania duchowego i materjalnego współobywateli, nie pochlebiamy sobie abyśmy wiele uczynić mogli: — opieramy się na tym cudownym instynkcie i poczuciu potrzeb i obowiązków, którymi kraj nasz się zawsze odznaczał. Zatém zdrowie naszych stowarzyszonych i tych wszystkich, którzy staną w szeregach bojowników spokojnéj, uczciwéj pracy!!
Z nadzwyczajnym zapałem przyjęto mowę Tanczyńskiego, któréj wyrażenia może nie wszystkie były zrozumiałe i jasne, ale zawierały nieochybne owe czarodziejskie słowa, u nas zawsze i wszędzie do serc przemawiające. Orator naplątał ogólników przepospolitych, ale umiał osmarzyć je temi ingrediencyami, których skutek nie chybia nigdy.
Bombastein słuchając zaledwie mógł pohamować swe uwielbienie i zachwyt, tak że zaledwie Bolesław postawił kieliszek, chwycił go rozczulony w objęcia.
Trzeba przyznać że mowa, z siebie czcza i nie wiele zawierająca treści, była wypowiedziana z taką elegancyą, aplombem, wyrazistością, iż słuchać jéj miło było.
— Mówca z niego niepospolity! — szepnął wpływowy dziennikarz, do siedzącego obok finansisty.
Monsieur Jacques, który zdala słuchał także z uwagą wielką, po ukończeniu mowy powiódł ręką białą, opierścieniowaną po pięknych swych włosach.
Wszczęła się rozmowa ogólna, o stowarzyszeniu, a Bombastein wyjaśnił ile już lasów i puszcz mieli zapewnionych; dając zarazem uczuć, że gospodarstwo leśne, którego podniesienie leżało w interesie stowarzyszenia, zaniedbaném przezeń nie będzie.
Nie było w ogóle oponentów przy stole, wszyscy wyrazili sympatyą dla idei i obmyślonych środków jéj wykonania. Bolesław imponował ośmielony rozwijaniem teoryi swych i wykazywaniem jakie kupcy zagraniczni ogromne zyski ciągnęli z handlu drzewnego. Ktoś poruszył kwestyę smoły i terpentyny, nawet ulepszonych pieców, a Tanczyński okazał się i w tym przedmiocie przygotowanym i oświadomionym.
Dla profanów miał właśnie tyle pochwytanych wiadomostek, ile ich potrzeba było, ażeby im dać wielkie pojęcie o głębokiéj nauce, któréj niemiał. Zastępowało ją zuchwalstwo olbrzymie, nieustraszone, zamykające usta nawet tym, co wiedzieli więcéj. Na świecie wiara w siebie i umiejętność sprzedania się należą do najgłówniejszych tajemnic tego co się — szczęściem nazywa. Kto sam siebie nie ceni i nie chwali, tego ludzie z pewnością, wyjąwszy chyba malutką garstkę — ani oszacują ani podniosą.
Mundus vult decipi.
Wrażenie jakie czynił młody socyusz firmowy na całem towarzystwie, skupiającem się około niego, było tak wielkie, że pyszny ów ober-kelner nawet oczów z niego nie spuszczał. Patrzał nań, patrzał i nie mógł się napatrzéć, miny jakieś robił, bakenbardy pociągał, prostował się, przechylał — był widocznie pod urokiem bohatera dnia, tak że może nie dosyć dawał baczności na podkomendnych, którzy za parawanikiem Lafitt’a pili szklankami — od acana do acana.
Przy deserze pan Bombastein był już pewien sukcessu. Ten i ów brał tyle a tyle akcyi, inni obiecywali je umieścić.
Zagadnięty przez dziennikarza o swą przeszłość, hrabia zwierzył mu się poufnie — że i tytułu i nazwiska rodowego rzeczywistego rodzice jego jeszcze się wyrzekli z powodu majątkowéj ruiny, którą ofiary dla spraw ogólnych kraju — ściągnęły na nich.
Wzdychając opisywał w idealnych barwach rodowe gniazdo swe — mówił o wspomnieniach przodków, a zarazem szlachetną poruszony ambicyą, wyznawał iż miło mu jest być restauratorem i wskrzesicielem świetnych dni familii, o własnéj sile.
Czy dziennikarz wszystko to brał za dobrą monetę, wyrozumiéć było trudno, lecz słuchał przy kawie tych fragmentów z historyi przeszłości z zajęciem wielkiem.
Na drugą rękę pan Bombastein jeszcze jaskrawiej i pyszniéj rozpowiadał o wspólniku. Myliłby się jednak ktoby sądził że w gronie tak harmonijnem na pozór, nie było ukrytych dysonansów. Na liście zaproszonych figurowało kilka osób, które Bombastein zyskać sobie pragnął — zdawna mu niechętnych, choć stosunków z nim nie zrywali.
W liczbie tych był niejaki Morzyński stary już człek, właściciel kilku domów a niegdyś wielkiego browaru, człek wielce złośliwy, a zupełnie niezawisły, rozporządzający znacznemi kapitałami i pół bankiera, Raupach, łysy, hulaka, który cierpiał z dawna coś do Bombasteina.
Dwaj ci panowie, znając swe usposobienia, w czasie obiadu zdala, naprzeciw siebie siedząc, oczyma znaki tylko dawali, a gdy do kawy poruszyli się z miejsc wszyscy, zeszli się zaraz we framudze od okna.
— Raupach, cóż ty na to? — spytał ex-piwowar — hę?
— Komedya, i dobrze odegrana, słowo daję — rzekł bankier oglądając się. — A pan ile akcyi bierzesz?
— Albom głupi? ani jednéj! — zaśmiał się Morzyński. — Za kogoż ty mnie masz? Bombasteina znam doskonale, a w jego towarzystwo i hrabiego wcale nie wierzę.
— Hę? alboż Bombastein? — spytał Raupach.
Fertig — cicho szepnął po niemiecku, mrugając oczyma Morzyński. Sławi się, udaje zrejterowanego z kapitałami miljonera — a jeśli mu co zostało, to chyba niewiele bardzo. Tajemnicą to dla innych — ja — wiem...! Cała nadzieja na téj spekulacyi, gdy ta się nie uda — pluśnie.
Raupach głową pokiwał.
— Nie sądzę — rzekł — o ile wydaje się naiwny i głupi, z pozwoleniem, o tyle ma sprytu i zręczności.
— Jak że to ty rozumiesz? — spytał Morzyński.
— Zaraz ci się wytłómaczę — odparł Raupach — Bombastein mądrych nie zwiedzie, ale prostaczków i pospolitych ludzi bałamucenia ma talent prawdziwy. A że tych na świecie najwięcéj...
Kiwnął głową.
— W takim razie — rzekł Morzyński — szkoda utalentowanego młodzieńca.
— Hm — rzekł Raupach — coś mi się wydaje wart Pac pałaca...
Zaczęli się śmiać. Lecz, p. Samuel, który dostrzegł ich a parte przy oknie, tknięty niepokojem jakimś, szybkim ku nim zbliżył się krokiem. Raupacha poklepał po ramieniu.
— Cóż ty mnie obgadujesz, stary wrogu? — zaśmiał się.
— A ha! w rogu, istotnie — odparł pół-bankier — w rogu jestem, ale nie wrogiem. Interes się świetnie prezentuje, alem go nie pojął dobrze. Któregoś dnia przyjdę do p. Samuela do kancelaryi i rozpatrzę się w niéj bliżéj.
— Właśnie o to ja wszystkich proszę — zawołał Bombastein śmiechem nadrabiając — a p. Morzyński?
Ex-piwowar ściągnął usta.
— Co ty chcesz odemnie — rzekł — ja oprócz browaru, który porzuciłem, żadnego interesu nie rozumiem. Tyle wiem, że się wasz pysznie prezentuje! złocisto — jak pilsner.
Zaczął się śmiać, Bombastein wtórował.
— Bylebyś akcye wziął! — dodał.
Niechcąc ani obiecywać, ani odmówić, Morzyński skręcił w lewo.
— Zkądże u licha wziąłeś tego hrabiego? o piwie Tęczyńskiem słyszałem, ale o hrabi?
— Ano, widzisz, nosa mam! — odparł gospodarz! ho! ho! nieprawda że hrabia mój! Niepospolita intelligencya.
— Gada pięknie — rozśmiał się Morzyński, jeśli tak będzie robił, winszuję...
Odwołano gospodarza.
Raupach poszedł do likworu.
Dziennikarz się zbliżył do piwowara.
— Znakomity obiadek! — rzekł puszczając dym z cygara — co za wino!
— Co za dziw! akcyonaryusze za to zapłacą! — rozśmiał się Morzyński.
— Cóż pan sądzi o przedsiębierstwie tém — zagaił grzecznie dziennikarz — radbym się oświecił w téj kwestyi.
— Ja? ja? — zapytał Morzyński — pan nieznasz mojego systemu? Ja o towarzystwach akcyjnych sądzę dopiero przy pierwszéj dywidendzie i to przejrzawszy rachunki.
— Praktycznie — rzekł dziennikarz.
W drugim końcu sali Monsieur Jacques, który z widzenia znał pułkownika, sprawiającego obowiązki adjutanta przy p. Samuelu, ośmielił się go na bok odciągnąć. Pułkownik był niezmiernie popularny, i niczyjem towarzystwem nie gardził.
— Może pan pułkownik pozwoli jeszcze kieliszeczek Schloss-Johannisberg? to się rzadko pić zdarza! Nie fabrykowane, słowo daję. Z pieczęcią Metternicha!
Pułkownik aż się uśmiechnął, ale zarazem obejrzał. Żak biorąc za przyzwolenie wdzięczny wyraz jego twarzy, nalał mu prędko kieliszek, i oddając go pochylił się do ucha.
— Pan pułkownik pozwoli zapytać? co to jest za hrabia Tęczyński, ten młody?
— Spólnik pana Bombasteina! — rzekł adjutant.
— Tak — to ja wiem, ale zkąd on jest? z których stron?
— A! tego to ja niewiem! — rzekł popijając pułkownik! — myślę, że z krakowskiego chyba?
— A zkądże się on wziął tu? — pytał dyskretnie kellner.
— Słowo panu daję — tyle tylko wiem, od Bombasteina — mówił pułkownik — ale z ust samego Bombasteina, że mu go zarekomendował niejaki profesor... bodajże go! a! Maciórek, który ma być wujem jego, czy coś.
Kellner uderzył się obiema dłońmi białemi po nogach...
— Maciórek! alboż profesor jest tutaj? tu w Warszawie? — zawołał z uśmiechem.
Pułkownik spojrzał nań zdziwiony.
— A pan go znasz?
— Dawniéj, dawniéj — odparł kellner. — Jest on tu?
— A jest i mieszka — rzekł dopijając wino pułkownik.
Jakby więcéj już mówić niechciał, skłonił się nizko kellner. Twarz jego jaśniała wesołością, któréj nie dawno jeszcze śladu na niéj nie było. Rzucając starego pułkownika, chwycił tackę z likworami, i po raz pierwszy tego dnia poszedł z nią sam osobiście do pana Bolesława. Ten był właśnie zajęty mocno rozmową z wpływowym wielce księciem Dydakiem, którego mu polecił Bombastein. Rozprawiali nader żywo, gdy kellner stanął z tacką przed niemi, ofiarując likwory. Zarazem wpatrywał się w Bolesława tak pilno, jakby szczególne w nim obudzał zajęcie.
— Pan pozwoli?
Tańczyński posunął tackę do księcia, ale książe podziękował, żadnego nigdy nie używał likworu... Bolesław chciał wziąć Curaçao.
— Pan hrabia — możeby wybrał Chartreusę, ja za tę ręczę — szepnął kellner.
Bolesław obrócił się ku niemu, i oczy ich po raz się pierwszy spotkały. Kellner miał na twarzy wyraz takiéj jakiéjś czułości, ciekawości, zajęcia, iż Bolek został nim uderzony, ale przypisał go wrażeniu mowy, która mu się znakomicie, zdaniem jego udała.
Wziąwszy Chartreusę, Bolek podziękował skinieniem głowy, a kellner odszedł, likwory i kieliszki rzucił niemal na stół z pewnym rodzajem lekceważenia. Stanął przy drugim stole, nogę założył na nogę, obu rękami oparł się z tyłu o blat, i z podniesioną głową, wpatrzył się w żyrandol wiszący u sufitu.
Było coś tak poetycznego w jego postaci, iż gdyby go naówczas nawet zawiadująca hotelem niemka, pod któréj kluczem była cała bielizna, ujrzała, padła by ofiarą tych posągowych kształtów i wyrazu twarzy, importowanego z Londynu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.