Łańcuchy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Słońce zachodziło wielkie i czerwone za daleki brzeg rzeczny. Lustro wody połyskiwało miedzią, purpurą, gorzały wysokie w niebie obłoki.
Wilgotny chłód spędził gorzej odzianych więźniów z pokładu do kajuty. W szarym zmroku leżeli na pryczach i cicho rozmawiali. Pod oknem szewc Gorainow przykucnął, pochylony nad kopytem i nabijając w podeszwy gwoździe, pouczał siedzącego obok młodego wygnańca.
— Głową pracują!... Słyszeliśmy to... Każdy powiedzieć tak może, a gdzie dowód?... Ja robię buty, piekarz piecze chleb, krawiec szyje ubranie, a gdzież jest to, co oni robią głową. Książki piszą, hę?... Zabawka!... Niech je sobie w wolnych godzinach piszą. Ale przedtem niech posiedzi taki pan jak ja, z krzyżem zgiętym w pałąk godzin dziesięć, niech postuka młotkiem... Kto ich żywi, kto ich odziewa? Kto ich pielęgnuje i bawi!?... My, proletarjat!... Wyzyskiwacze oni!... Bo co my mamy, lud pracujący, z ich książek i gazet?... Czy to biedny człowiek, umierający z głodu ma czas na czytanie? Kłamstwo i oszustwo!... Cała inteligencja nie dla ludzi pracuje, a dla wyzyskiwaczy. A jakie ceny biorą? Dzień cały charować muszę, żeby rubla zarobić, a taki gryzipiórek w godzinę nasmaruje artykuł i dwadzieścia pięć rubli pewniutkie — mniej nie weźmie!... Czy to słuszne?... Że on więcej umie niż ja historjów i mitologijów, to co!?... Zato on butów szyć nie umie... Nie my od nich, ale oni od nas biorą, burżuje, pijawki!... Albo tu, co się dzieje: oni kiełbasy, bułki pszenne, czekolady, a my co?... Każdy z nich ma pieniądze, każdemu posyłają, ale robotnikowi, co najwięcej ucierpiał, nic... nikt.
— Pomoc więzienna posyła przecież wszystkim... Czerwony Krzyż rewolucyjny... — wtrącił nieśmiało słuchacz.
— Pomoc więzienna?... Czerwony Krzyż rewolucyjny!... A no, słyszałem... A czy wiadomo komu, ile oni pieniędzy zbierają?... Toć to z całej Rosji płyną ofiary, miljony, a gdzie one są!... Kto ich widział?!
— To prawda, ja sam wiem, że dużo dają, wszyscy dają! — potwierdzał cicho Finkelbaum, przysiadając się do rozmawiających.
— Nie gadajcie głupstw!... Komitety działają pod surową kontrolą partyjną... — ozwał się z pryczy głęboki głos basowy.
— Owa!... Wielka mi kontrola: kruk krukowi oka nie wykole, inteligent inteligenta nie wyda!... Tak, tak, panie Kotow. Pan jest es-er, to pan myśli, że na panu świat się kończy! Hę! Ale nie wszystkie partje mają w tym waszym Czerwonym Krzyżu swoich przedstawicieli... Prawdziwa partja rewolucyjna i ludowa ich nie ma! Nie chce się ona mieszać do tej sprawy i pokrywać swoją czystą sławą całej tej chytrej mechaniki...
— My anarchiści, naprzykład... — wstawił Finkelbaum.
— Wy anarchiści nie bierzecie udziału w zbieraniu pieniędzy, korzystacie jednak z ofiar, o ile wiem...
— To nie są ofiary! To się nam należy; wszystko jest własnością ludu pracującego!... Tak!... Może pan zaprzeczy? Co!?
— A co? Nie mówiłem?... Macie! Takie żniwo daje posiew nieopatrznych idei!... — powiedział głośno Somow.
— Co pan uważa za nieopatrzną ideę? — spytał Awdiejenko, podnosząc się z pryczy i zwracając do sąsiada.
— Uważam, że są idee może i słuszne, ale zbyt zawiłe, aby mogły być zrozumiane przez umysły proste.
— Acha, może mi pan w takim razie przedewszystkiem określi, co to są umysły proste, a jakie pan uważa za krzywe...
— Owszem, umysły proste są to umysły niewykształcone, niekulturalne...
Wszczął się spór o znaczeniu wykształcenia, o ideach świadomych i podświadomych, poczem przeniósł się na określenie, co to jest wogóle wiedza.
— Nie kłóćcie się, nie kłóćcie się!... Czyż nie wszystko jedno — godził przeciwników, ciężko dysząc Dżumbadze. Przecież wszyscy chcemy jednego, pragniemy powszechnego szczęścia, powszechnego nauczania, powszechnego zdrowia, równości i sprawiedliwości... Żeby człowiek dla człowieka był bratem. Czy nie tak?... Wobec tego, co znaczą te różnice?... Przypuśćmy, że ty Kotow, masz rację a Lwów się myli!... Więc co, więc zaraz chcesz go na karę śmierci skazać!...
— Uspukój się Dżumbo, kochany, uspokój! Będziemy żyć do samej śmierci!... A ty zaraz kaszleć zaczniesz po tej przemowie!...
— Tak, tak! Nie gadaj za dużo!... Nie męcz się! — nastawał Leskow.
— Zaraz posłuchajcie!... Tylko wam powiem... — bronił się chory, lecz kaszel gwałtowny istotnie rychło przerwał mu mowę.
Polacy robotnicy, którzy słabo władali rosyjskim językiem, leżąc razem gwarzyli między sobą:
— Wspaniała rzeka ta Wołga. Jak morze, miejscami brzegów nie widać!... — dowodził Cydzik.
— Ech, co mi tam! Ja tam wolę mieć ziemię pod nosem... Nie jestem kaczka!... — żartował Wątorek.
— Albo pieśni złe mają, co?...
— Najładniejsze jednak ukraińskie?... — zauważył Gawar.
— Co?!... Wy nie rozumiecie po rusińsku, dlatego pewnie tak mówicie, ale ja pracowałem w Sanoku i po rusińsku umiem... To powiadam wam, że te psiekrwie rusiny takie piosenki o nas śpiewają, że dawno już mam ochotę któremu z nich dać w mordę... — wmieszał się gorąco rumiany, pucołowaty robotnik Barański.
— Gadanie, nic takiego nie słyszałem! Wam en-zet-erom, to się wciąż zdaje, że tylko wszyscy czyhają na polską krzywdę!... Nawet kiedy „Hryciu, Hryciu do tilat“ śpiewają, to myślicie, że to do nas piją! — odcinał się Cydzik.
— A wy socjały, to wszystko przełkniecie od obcych, tylko od swoich nic! — napadał Barański.
— Nie kłóćcie się chłopcy!... Wstyd!... Słuchają nas wokoło ciekawscy!... O co chodzi? — uspokajał ich doktór Frączak.
— Doktorze, niech doktór posłucha: ja mówię, że my nie powinniśmy ścierpieć, żeby przy nas taką piosenkę śpiewali! — przekładał Barański i zanucił fałszywym i cienkim głosem:

Czi baczysz. Lasze,
Jak kozak plasze

Na sywym koniu horoju,
Z rusznycy hrane
Aż serce wjane
A lach wże strach umiraje!...

W kajucie ucichło.
— Brawo, Lachi! — zawołali, śmiejąc się i klaszcząc w ręce Ukraińcy z drugiego końca prycz...
— Zuch! Tilki śpiewaje win jak kot na płoci!... — żartował zkiepska po polsku olbrzymi czarny jak cygan marynarz Łyzoń.
— Widzi pan: oni się jeszcze prześmiewają!... A jeszcze gorszą śpiewają piosenkę o hajdamakach, przechwalają się jak nas „rizali“, jak w dziegciu umaczanych podpalali, porównywują nas z psami i Żydami, z którymi nas na jednej gałęzi wieszali!
— Doprawdy, nie zauważyłem nic podobnego!...
— Nie zauważył pan, bo pan po rusińsku nie rozumie, ale ja pracowałem w Sanoku...
— Hej, na górę, na pokład!... Kazań już widać, Kazań!... — zabrzmiał głos ze szczytu schodów.
Odziewając pośpiesznie, co kto miał, wszyscy rzucili się ku wyjściu.
Przejrzysty zmrok otulał już ziemię; na zachodzie gasł szybko koralowy szmat zorzy, przyćmiony obłokiem, a po stronie przeciwnej sierp młodego miesiąca wypływał nad czarnym urwistym brzegiem.
Parowiec, rycząc przeciągle, kierował się ku mrowiu świateł, połyskujących wśród białych murów wielkiego miasta.
— Chór, chór!... — wołał gorączkowo Wujcio, wymachując rękami.
— Dalej: „Jest, na Wołgie utios“...
Piękna pieśń popłynęła ku miastu, wyprzedzając statek.
Śpiewano poważne rewolucyjne pieśni, śpiewano ludowe, śpiewano krotochwilne, wesołe... Silono się, aby z pieśnią wpłynąć do miasta, aby publiczność w porcie dowiedziała się odrazu, że na barce wiozą tych, co walczą o wolność...
Im bliżej byli przystani, tem wolniej płynął statek, tem dłużej i grubiej ryczała syrena, tem więcej mijano innych statków, łodzi i barek...
Pieśni wyczerpywały się, niektóre powtórzono już po raz drugi; przerzucono się wreszcie do pieśni małoruskich...
Zabrzmiała bojowa melodja:

Czi baczysz, Lasze,
Jak kozak plasze...

Doktór Frączak przedarł się do dyrygującego chórem Wujcia i pociągnął go za rękaw, a gdy ten niecierpliwie go odtrącił, oparł mu rękę na ramieniu i zaczął cicho szeptać. Rozpędzony chór grzmiał jednak dalej

Pid Sorokoju
Mnożestwo Lachiw propało...

W tej jednak chwili w drugim końcu pokładu buchnął chór głosów niezgrabnych i krzykliwych ale silnych:

Jeszcze Polska nie zginęła
Póki my żyjemy!...

— Co to, co to?...
— Nie przeszkadzać!...
— Cicho!...
— Niech śpiewają!...
— Ale oni strasznie fałszują...
— Beczą, niech Bóg uchowa!... A to śpiew narodowy!...
— Owszem, niech beczą ile chcą, ale jak my skończymy. Cicho tam, kiczliwe Lachy!... — wołał Orłow.
— Wy sobie, a my sobie!...
— Wcale nie!... Zepsujecie nam wjazd!....
— Cicho tam!... Słyszycie, wy buntowniki, miatieżniki! Szowinisty!
— To śpiewajcie co innego! Nie pozwolimy sobie wymyślać!... Hańba socjałom!... — krzyczał zapalczywie Barański.
— Jaka hańba?... Co za hańba!... Nie leź do cudzego klasztoru za swoją ustawą!... Słyszałeś... Będziemy śpiewać co nam się spodoba!
— Zobaczymy!...
— Międzynarodowy socjalizm zabrania nas padać na narody! — dowodził po rosyjsku Cydzik.
— Patrzcie go, dyplomata!
— To nie na was piosenka, to na waszą szlachtę i burżujów, na waszych gnębicieli.
— Tam powiedziano: Lachi, Polacy! Nie oszukacie! — krzyczał Barański.
— A naszych burżujów pozostawcie nam!...
Nie potrzebujemy obrońców! — dogadywał Wątorek.
— Co na nich zważać, śpiewajcie!... Wujciu, machaj!
Hałas wzmagał się. Wtem Łyzoń ryknął gromowym basem:

Zbuntowałyś w Polsze pany,
Wsi łobuzy oberwany...
Oj, luli-luli-la!

— Oj, luli-lu-li-la!... Wsi łobuzy oberwany!... — podchwycił skrzekliwym głosem Butterbrot, a za nim Pinkus, Szwanzmutter, Litower, Odesskij, Warszawski, Glauker, Juwiler, Goldwasser, Szulwajzer i inni. Jeden „Monsieur Puritz“, o którym powiadali, że umiał całego Słowackiego napamięć, trzymał się na uboczu i milczał.
— I wy, parchy, też! — wrzeszczał Barański.

Nasz Paszkiewicz Eriwanskij
Pod Warszawoj sostojał,
Za tri grosza od Palakow
On Warszawu pokupał...
Oj, luli-luli-la...

śpiewał dalej, pokrywając wrzawę, Łyzoń.
Wtem uczynił się ruch, gdyż polscy robotnicy rzucili się z pięściami na kupkę śpiewających Rusinów i Żydów. Wielkorusi próbowali „interwenjować“.
— Skandal! Poskromić ich!...
— Ręce precz!... — wołali Żydzi. — Gadajcie co chcecie, ale z pięściami precz!
— Tak, tak!... Wara z kułakami!... Wolność słowa!...
— Biją się! Polacy zaczęli!
— Nie dopuścić!... Związać!... Konwój zaraz przybiegnie!
— Publiczność patrzy!...
— Wstyd, wstyd!... Niesforni!... Hańba... Wstrzymajcie ich!... — wołały ztyłu kobiety.
— Niesłychane!...
— Wstrzymajcie się, niepoczciwcy!...
Próbowano rozdzielić zapaśników, ale namiętności już rozgorzały; marynarz Łyzoń wyciągał groźnie potężną pięść i wołał na towarzyszy:
— Ostapenko, Bondarenko! Baczite chłopci!... Wże, wy toho maleńkawo złodija a my toho dlinnaho! Dobre!...
Już dopadli do siebie poprzez szeregi rozstępujących się rozjemców, gdy zjawił się z rozpostartemi rękami Wojnart:
— Na Boga!... Co robicie!?... Wszystkich zaraz zakują w ręczne kajdany!... I za co?! Za wzajemną bójkę!... Fe!... Wstyd! W obliczu miasta!... Rząd na to tylko czyhał... Rozgłoszą w gazetach!... Bójcie się Boga!...
— Pan nie wie, co oni tu śpiewają!... — krzyczał Barański.
— Nie pozwolimy sobie wymyślać!...
— Międzynarodowy proletarjat zabrania!...
— Oni!... Chór zerwali a teraz z pięściami rzucają się, pańscy rodacy!...
— Dobrze. Wszystko to rozpatrzymy na ogólnem zebraniu, na sądzie, a teraz proszę obecnych natychmiast do kajuty... Tylko Polacy zostaną na pokładzie...
— Dlaczego Polacy?...
— Bo ich mało!
— To właśnie oni powinni zejść!...
— Ani myślimy wyrzekać się widoku miasta! Niech idzie mniejszość! Niech idą Polacy!
Barka stanęła już u przystani, przymocowano ją linami. Przed siatką „kurnika“ zjawił się oficer konwoju z kilkoma żołnierzami:
— Proszę się cofnąć, proszę się cofnąć! Gdzie starosta? Po zakupy do miasta!... Prędko! Dwie godziny tylko stoimy!...
— Idę, idę!... W tej chwili! — odpowiadał Wojnart.
— Panie Wojnart, panie Wojnart! Przed chwilą widziałem, doprawdy widziałem... tę pannę... z fiołkowemi oczami... Doprawdy!... Poznała mię, ale nie zdążyliśmy... nic więcej, bo parowiec szybko przepłynął mimo... — szeptał gorączkowo Gawar, czepiając się ręki idącego ku wyjściu Wojnarta.
— Jaki parowiec? Co za panna? Śni ci się! — pytał ten ze zdumieniem.
— Nasz parowiec, holownik! A panna ta sama co w Moskwie!... Pamięta pan, z bukietem? Przycisnęli mię do samej burty w tej bójce, ale dobrze widziałem!
Wojnart zatrzymał się nagle:
— Gdzie była? — spytał głuchym głosem.
— Tu, tu!... na parowcu!... Wśród publiczności... wśród pasażerów — poprawił się.
— Starosta, starosta! Gdzież on się podział?... — wołano przy wyjściu.
— Idzie, już idzie...
Wojnart nagle potrząsł głową, wyrwał się z rąk chłopca i wyszedł, brzęcząc kajdanami w towarzystwie oficera i żołnierzy na pustą strzeżoną przez szyldwacha przystań, a stamtąd szeroką schodnicą na pełen ciekawych widzów bulwar miasta, oświetlony szeregiem gazowych latarni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.