Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
X.

Słońce zachodziło wielkie i czerwone za daleki brzeg rzeczny. Lustro wody połyskiwało miedzią, purpurą, gorzały wysokie w niebie obłoki.
Wilgotny chłód spędził gorzej odzianych więźniów z pokładu do kajuty. W szarym zmroku leżeli na pryczach i cicho rozmawiali. Pod oknem szewc Gorainow przykucnął, pochylony nad kopytem i nabijając w podeszwy gwoździe, pouczał siedzącego obok młodego wygnańca.
— Głową pracują!... Słyszeliśmy to... Każdy powiedzieć tak może, a gdzie dowód?... Ja robię buty, piekarz piecze chleb, krawiec szyje ubranie, a gdzież jest to, co oni robią głową. Książki piszą, hę?... Zabawka!... Niech je sobie w wolnych godzinach piszą. Ale przedtem niech posiedzi taki pan jak ja, z krzyżem zgiętym w pałąk godzin dziesięć, niech postuka młotkiem... Kto ich żywi, kto ich odziewa? Kto ich pielęgnuje i bawi!?... My, proletarjat!... Wyzyskiwacze oni!... Bo co my mamy, lud pracujący, z ich książek i gazet?... Czy to biedny