Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miasta!... Rząd na to tylko czyhał... Rozgłoszą w gazetach!... Bójcie się Boga!...
— Pan nie wie, co oni tu śpiewają!... — krzyczał Barański.
— Nie pozwolimy sobie wymyślać!...
— Międzynarodowy proletarjat zabrania!...
— Oni!... Chór zerwali a teraz z pięściami rzucają się, pańscy rodacy!...
— Dobrze. Wszystko to rozpatrzymy na ogólnem zebraniu, na sądzie, a teraz proszę obecnych natychmiast do kajuty... Tylko Polacy zostaną na pokładzie...
— Dlaczego Polacy?...
— Bo ich mało!
— To właśnie oni powinni zejść!...
— Ani myślimy wyrzekać się widoku miasta! Niech idzie mniejszość! Niech idą Polacy!
Barka stanęła już u przystani, przymocowano ją linami. Przed siatką „kurnika“ zjawił się oficer konwoju z kilkoma żołnierzami:
— Proszę się cofnąć, proszę się cofnąć! Gdzie starosta? Po zakupy do miasta!... Prędko! Dwie godziny tylko stoimy!...
— Idę, idę!... W tej chwili! — odpowiadał Wojnart.
— Panie Wojnart, panie Wojnart! Przed chwilą widziałem, doprawdy widziałem... tę pannę... z fiołkowemi oczami... Doprawdy!... Poznała mię, ale nie zdążyliśmy... nic więcej, bo parowiec szybko przepłynął mimo... — szeptał