Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na sywym koniu horoju,
Z rusznycy hrane
Aż serce wjane
A lach wże strach umiraje!...

W kajucie ucichło.
— Brawo, Lachi! — zawołali, śmiejąc się i klaszcząc w ręce Ukraińcy z drugiego końca prycz...
— Zuch! Tilki śpiewaje win jak kot na płoci!... — żartował zkiepska po polsku olbrzymi czarny jak cygan marynarz Łyzoń.
— Widzi pan: oni się jeszcze prześmiewają!... A jeszcze gorszą śpiewają piosenkę o hajdamakach, przechwalają się jak nas „rizali“, jak w dziegciu umaczanych podpalali, porównywują nas z psami i Żydami, z którymi nas na jednej gałęzi wieszali!
— Doprawdy, nie zauważyłem nic podobnego!...
— Nie zauważył pan, bo pan po rusińsku nie rozumie, ale ja pracowałem w Sanoku...
— Hej, na górę, na pokład!... Kazań już widać, Kazań!... — zabrzmiał głos ze szczytu schodów.
Odziewając pośpiesznie, co kto miał, wszyscy rzucili się ku wyjściu.
Przejrzysty zmrok otulał już ziemię; na zachodzie gasł szybko koralowy szmat zorzy, przyćmiony obłokiem, a po stronie przeciwnej sierp młodego miesiąca wypływał nad czarnym urwistym brzegiem.