Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ech, co mi tam! Ja tam wolę mieć ziemię pod nosem... Nie jestem kaczka!... — żartował Wątorek.
— Albo pieśni złe mają, co?...
— Najładniejsze jednak ukraińskie?... — zauważył Gawar.
— Co?!... Wy nie rozumiecie po rusińsku, dlatego pewnie tak mówicie, ale ja pracowałem w Sanoku i po rusińsku umiem... To powiadam wam, że te psiekrwie rusiny takie piosenki o nas śpiewają, że dawno już mam ochotę któremu z nich dać w mordę... — wmieszał się gorąco rumiany, pucołowaty robotnik Barański.
— Gadanie, nic takiego nie słyszałem! Wam en-zet-erom, to się wciąż zdaje, że tylko wszyscy czyhają na polską krzywdę!... Nawet kiedy „Hryciu, Hryciu do tilat“ śpiewają, to myślicie, że to do nas piją! — odcinał się Cydzik.
— A wy socjały, to wszystko przełkniecie od obcych, tylko od swoich nic! — napadał Barański.
— Nie kłóćcie się chłopcy!... Wstyd!... Słuchają nas wokoło ciekawscy!... O co chodzi? — uspokajał ich doktór Frączak.
— Doktorze, niech doktór posłucha: ja mówię, że my nie powinniśmy ścierpieć, żeby przy nas taką piosenkę śpiewali! — przekładał Barański i zanucił fałszywym i cienkim głosem:

Czi baczysz. Lasze,
Jak kozak plasze