Dwór Karola IX-go/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DWÓR KAROLA IX-GO.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
PRZEZ
Prospera Merimée.

WARSZAWA,
NAKŁADEM „BIESIADY LITERACKIEJ"



Дозволено Цензурою.
Варшава, 22 Декабря 1893 года.




Warszawa. Drukiem Emila Skiwskiego.




I.
Rajtarzy.

Niedaleko Etampes, na drodze do Paryża, stoi odwieczny budynek, kwadratowy z gotyckiemi oknami, nad któremi widać szczątki rzeźb niezgrabnych. W niszy, nad drzwiami, mieścił się niegdyś kamienny posąg Matki Boskiej, ale tłuszcza rozbestwiona wypowiedziała wojnę Bogu, Świętym i rozbiła go, w obecności prezydenta klubu. Skoro przeszła burza, we framudze postawiono znowu posąg Matki Boskiej, zrobiony z gipsu, ozdobiony strzępami jaskrawej materyi i szklanemi paciorkami.
Więcej niż przed trzema wiekami, w r. 1572, budynek ten miał takie same jak dziś przeznaczenie: był gospodą dla podróżnych. Mury jego pokryte były napisami, które świadczyły o zmiennych kolejach wojny domowej. Obok wyrazów: „Niech żyje książę Kondeusz!” czytało się: „Śmierć hugonotomi Niech żyje książę Gwizyusz!” Nieco dalej jakiś żołnierz wyrysował węglem wisielca i chcąc usunąć wszelkie wątpliwości, dodał pod spodem: „Gaspard de Coligny”. Ostatniemi czasy nazwisko wodza protestantów zostało przekreślone, a natomiast podpisano: „Książę Gwizyusz.” Inne napisy, na wpół zamazane i trudne do odczytania, a jeszcze trudniejsze do przetłumaczenia na język przyzwoity, świadczyły, że nie oszczędzono tu ani króla, ani jego matki. Najwięcej jednak w wojnach domowych i religijnych ucierpiał posąg Matki Boskiej. Hugonoci znęcali się nad nim, tłukli kamieniami, rozbijali kulami, lżyli bezbożnemi słowy; każdy żołdak protestancki uważał za obowiązek strzelić do posągu z rusznicy i jeżeli trafił, czuł się tak dumnym, jak gdyby wykorzenił w kraju bałwochwalstwo.
Od kilku miesięcy pokój zapanował jędzy katolikami i hugonotami, ale choć usta go zaprzysięgły, serce nie potwierdziło. Nienawiść między dwoma stronnictwami nie zmniejszyła się bynajmniej; choć wojna ustała, można było przewidzieć, że rozejm nie potrwa długo.
Gospoda pod „Złotym lwem” pełna była żołnierzy. Sądząc po cudzoziemskim akcencie i dziwacznym stroju, byli to jeźdzcy niemieccy, zwani rajtarami, którzy za dobry żołd ofiarowywali protestantom swoje usługi. Odwaga ich i zręczność w używaniu broni palnej znane były ogólnie, ale zarazem słynęli jako rabusie i okrutnicy. Oddział, który się rozłożył w gospodzie, liczył może pięćdziesięciu jeźdzców i szedł z Paryża do Orleanu.
Jedni sypali obrok koniom, inni rozpalali ogień, obracali rożny i przyrządzali wieczerzę. Nieszczęśliwy oberżysta ze łzami w oczach przyglądał się dziełu zniszczenia; kurnik, spiżarnia i piwnica zostały zrabowane do szczętu, najlepsze wino płynęło strumieniem, najtłuściejsze kury padły pod nożem. Wiedział dobrze, że pomimo surowych rozporządzeń króla, zalecających karność wojskową, nie dostanie ani szeląga od łupiezców. W owych nieszczęsnych czasach, bez względu na to, czy panował pokój lub wojna, żołnierze żyli zawsze kosztem obywateli.
Przy dębowym stole, zatłuszczonym i zczerniałym od dymu, siedział dowódzca rajtarów, wysoki, pięćdziesięcioletni mężczyzna, z orlim nosem, rumianą cerą i szpakowatemi włosami, które nie zakrywały szerokiej blizny, idącej od lewego ucha do wąsów. Zdjął pancerz i hełm, zostawiając tylko łosiowy kaftan i takież spodnie. Obok na ławce, leżały pistolety i szpada, za pasem miał szeroki puginał, z którym człowiek roztropny nigdy się nie rozstawał.
Z lewej strony siedział młody oficer w haftowanym kaftanie, ubrany wiele staranniej niż jego zwierzchnik. Towarzyszyły im dwie kobiety, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, odziane w kosztowne szaty, zmięte i zbrukane. Starsza miała zwierzchnią suknię adamaszkową w złote kwiaty, młodsza fijołkową aksamitną i męski, pilśniowy kapelusz z koguciem piórem. Znać były to łupy wojenne, ofiarowane przez wdzięcznych wielbicieli. Obie kobiety były ładne, ale wyzywające ich spojrzenia, śmiałe ruchy i swobodna mowa świadczyły, że przyzwyczajone są do towarzystwa obozowego. Młodsza była pochodzenia cygańskiego, umiała wróżyć z kart i grać na mandolinie; starsza znała się na lekach, osobliwie na opatrywaniu ran.
Przed każdą z tych czterech osób stała szklanka i butelka; czekając na wieczerzę, popijano i gawędzono wesoło.
Tymczasem przed gospodę zajechał młodzieniec wytwornie ubrany, na pięknym bułanku. Trębacz rajtarów podniósł się z ławki i zbliżywszy się do konia, wziął go za uzdę. Nieznajomy chciał mu już podziękować za grzeczność, ale trębacz wnet wyprowadził go z błędu, gdyż przyjrzawszy się uważnie zębom, nogom i budowie wierzchowca, potrząsnął głową z miną znawcy i rzekł z zadowoleniem:
— Piękna szkapa, niema co mówić.
Dodał kilka słów po niemiecku, z których rozśmieli się jego towarzysze, i usiadł znowu na ławce.
Nieznajomy młodzieniec, obrażony temi oględzinami, spojrzał z ukosa na zuchwałego żołdaka i zeskoczył na ziemię. Oberżysta wyszedł z gospody, wziął konia za uzdę i rzekł zniżonym głosem, żeby rajtarzy nie słyszeli.
W złą chwilę waszmość przybywasz, dom jest pełen kacerzy, bodaj karki pokręcili! Towarzystwo ich wcale nie jest pożądane dla dobrych katolików.
Młodzieniec uśmiechnął się i zapytał:
— Więc to hugonoci?
— I rajtarzy w dodatku, żeby ich piekło pochłonęło! Niema godziny jak przyjechali a już wypili kilkadziesiąt butelek wina i połamali mi połowę sprzętów. Tacy sami hultaje i łupiezcy, jak ich wódz, pan Chatillon de Coligny, admirał szatana.
— Mało masz roztropności, mój stary — odparł młodzieniec — gdybyś przypadkiem natrafił na protestanta, mógłbyś co oberwać.
Mówiąc to, młodzieniec zaczął szpicrutą otrzepywać swoje żółte buty.
— Waszmość protestantem| — zawołał zdumiony oberżysta i odstąpiwszy nieco, zaczął mu się bacznie przyglądać. Wytworny strój i otwarte, uśmiechnięte oblicze nieznajomego mówiły na jego korzyść.
— To być nie może! — zawołał wreszcie — hugonoci nie noszą szat aksamitnych, ani kryz hiszpańskich Na Św. Marcina! to za piękne dla tych brudasów i oberwańców.
Szpicruta świsnęła w powietrzu i zostawiła czerwoną pręgę na twarzy oberżysty. Było to wyznanie wiary nowego gościa.
— Zuchwały gaduło! Naucz się trzymać język za zębami! Zaprowadź konia do stajni i pamiętaj, żeby mu na niczem nie zbywało.
Oberżysta zwiesił głowę powiódł wierzchowca do żłobu, klnąc po cichu wszystkich protestantów, francuskich i niemieckich.
Nieznajomy wszedł do izby, na znak pozdrowienia uchylił kapelusza, ozdobionego czarnemi i żółtemi piórami. Dowódca odkłonił się grzecznie i przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.
— Jestem szlachcicem i protestantem — przemówił młodzieniec — cieszę się bardzo, że spotykam tu moich spółwyznawców. Jeżeli panowie pozwolicie, to zjemy razem wieczerzę.
Rotmistrz, ujęty wytwornem obejściem i bogatym strojem nieznajomego, zapewnił, że będzie to wielki zaszczyt dla niego; a ładna cyganka, Mila, wskazała mu miejsce obok siebie i nalała wina.
— Nazywam się Dietrich Hornstein — rzekł wódz rajtarów, trącając się z młodzieńcem musiałeś waszmość słyszeć o mnie? Dowodziłem pułkiem Straconym pod Dreux i Arnay-le-Duc.
Nieznajomy zrozumiał, że musi także się przedstawić.
— Moje nazwisko nie jest tak sławne — odrzekł — za to mój ojciec znany jest dobrze w wojnach domowych. Nazywam się Bernard de Mergy.
— Znałem bardzo dobrze ojca waszmości, pijmy za jego zdrowie!
Napełnił kieliszek i wyrzekł kilka słów po niemiecku; w tej chwili wszyscy żołnierze rzucili czapki w górę, krzycząc: „Wiwat!” — Oberżysta myślał, że to hasło mordu i upadł na kolana. Bernard był także zdziwiony, ale poznawszy się na dowodzie hołdu i uznania, w odpowiedzi wniósł zdrowie rotmistrza.
— Na ten toast nie wystarczyło już wina w butelkach.
— Wstań, bałwanie, i przynieś nam wina — rzekł Hornstein, zwracając się do klęczącego oberżysty — czy nie widzisz, że butelki są próżne?
Chorąży, na dowód, pochwycił jedną i rzucił ją oberżyście na głowę; ten zdołał się uchylić i pobiegł spiesznie do piwnicy.
— To łotr wierutny — zauważył Bernard — ale gdyby butelką dostał, dyabelnie by miał pokiereszowaną głowę.
Wielka rzecz! — zaśmiał się chorąży.
— Łeb jego jest twardszy od butelki, a równie jak ona pusty — odezwała się Mila.
Wszyscy przyklasnęli temu żartowi.
Przyniesiono wino, podano wieczerzę i przez chwilę milczenie panowało przy stole.
— Znałem bardzo dobrze pana Mergy — rzekł Hornstein, zaspokoiwszy głód — był pułkownikiem piechoty, podczas pierwszej wyprawy księcia Kondeusza. Podczas oblężenia Orleanu, przez dwa miesiące zajmowaliśmy jedną kwaterę. Jakże się teraz miewa?
— Dosyć dobrze, pomimo późnego wieku, Bogu dzięki. Nieraz opowiadał mi o rajtarach i o bitwie pod Dreux, w której się odznaczyli.
— Znałem także starszego syna pana de Mergy, kapitana Jerzego, brata waszmości... To jest, znałem go przedtem...
Bernard się zmieszał.
— To był także zuch — mówił dalej Hornstein — ale w gorącej wodzie kąpany. Przykro mi bardzo, że zmienił wiarę; musiał to być wielki cios dla ojca waszmości.
Bernard zarumienił się po uszy i wyjąkał kilka słów na usprawiedliwienie brata, ale znać było, że sądzi go jeszcze surowiej niż wódz rajtarów.
— Nie mówmy o tem — rzekł Hornstein — widzę, że ten przedmiot jest bolesny dla waszmości. Jest to wielka strata dla nas, a zysk dla króla, który podobno okazuje mu wielkie względy.
— Co słychać w Paryżu? — zagadnął Bernard de Mergy, chcąc przerwać niemiłą rozmowę — czy admirał wrócił? Jakże teraz wygląda?
— Doskonale. Przybył właśnie z Blois, wraz z dworem, kiedyśmy wyjeżdżali. Jeszcze dwadzieścia wojen będzie mógł prowadzić. Jego Królewska Mość obchodzi się z nim tak łaskawie, że papiści pękają z zazdrości.
— Nigdy jednak król nie zdoła wynagrodzić jego zasług.
— Wczoraj widziałem, na własne oczy, jak na schodach Luwru ściskał rękę admirała. Książę Gwizyusz, który szedł za nimi, wyglądał jak pies obity. Patrząc na króla i na pana de Coligny, przyszedł mi na myśl człowiek, który na jarmarku pokazuje lwa oswojonego: choć udaje, że się go nie boi, pamięta o jego zębach i pazurach.
— Admirał ma długie ręce — odezwał się chorąży.
— Bardzo dobrze wygląda, pomimo podeszłego wieku — zauważyła Mila.
— Wolałabym jego, niż młodego papistę — oświadczyła Gertruda.
— To podpora religii — dodał Bernard.
— Tak, ale strasznie jest surowy na punkcie karności — rzekł Hornstein, potrząsając głową.
Chorąży znacząco mrugnął okiem i wykrzywił się, co u niego oznaczało uśmiech.
— Nie przypuszczałem, że taki stary i wytrawny żołnierz, jak waszmość, będzie miał za złe admirałowi przestrzeganie karności w wojsku — odpowiedział Bernard.
— Zapewne, karność jest potrzebna, ale przecież trzeba być wyrozumiałym dla żołnierzy, kiedy po trudach i znojach chcą sobie pohulać. Każdy człowiek ma swoje wady, chociaż więc admirał kazał mię powiesić, piję za jego zdrowie.
— Nie może być! — zawołał Bernard — jesteś waszmość bardzo rześki jak na wisielca.
— Oto dowód, że nie mam do niego urazy.
Rotmistrz zdjął kapelusz, nalał wszystkim wina i kazał żołnierzom wrzeszczeć wiwat na całe gardło. Skoro spełniono toast i gwar się nieco uciszył, Bernard zagadnął ciekawie:
— Za co admirał kazał powiesić waszmość?
— Ot! głupstwo, za jeden marny klasztor w Saintonge, zrabowany umyślnie, a potem spalony przypadkiem.
— Spalony, razem z mnichami?
— A mogli byli uciekać. I co waszmość powiesz na to: admirał się rozsierdził i kazał mię aresztować! Sąd wojenny skazał mię na śmierć. Wszyscy dworzanie i dowódcy wstawiali się za mną, nawet pan de la Noue, który przecież nie słynie z miękiego serca. Admirał odmówił. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim gniewie; gryzł jak wściekły wykałaczkę do zębów, a waszmość znasz żołnierskie przysłowie: „Chroń nas Boże od pacierzy pana de Montmorency i wykałaczki admirała”. Zawziął się i mówił ciągle „nie i nie”. Mruczał, że trzeba raz dać przykład, bo inaczej wojsko rozpuściłoby się na nic; że karność nie pozwala na rabunek i różne inne rzeczy. Widzę, że ze mną będzie krucho. Ż kolei przychodzi ksiądz i prowadzą mię do wielkiego dębu... Mam go w oczach jeszcze, jedna gruba gałąź wystawała jakby naumyślnie dla wisielców. Zakładają mi powróz na szyję... Kiedy o tem teraz myślę, to mię jeszcze w gardle pali.
— Trzeba je odwilżyć — rzekła Mila, nalewając wina.
Hornstein duszkiem spełnił kieliszek i mówił dalej:
— Już myślałem, że zawisnę jak żołądź na dębie; wtem przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy, zwracam się do admirała i mówię:” „Ach! jaśnie wielmożny panie, czy to się godzi wieszać człowieka, który pod Dreux dowodził pułkiem Straconym?” — Admirał wyplunął wykałaczkę i wziął nową. Myślę sobie, to dobry znak. Zawołał kapitana Cormier i rzekł mu kilka słów po cichu, a potem powiedział do mistrza: „Powiesić go!“ — i odszedł spiesznie. Mistrz pociągnął mię w górę, ale zacny Cormier przeciął powróz szpadą, spadłem więc na ziemię, czerwony jak rak, ale żywy.
— Winszuję waszmości, że ci się udało uniknąć pewnej śmierci — rzekł Bernard de Mergy.
W głębi duszy przykro mu było, że przestaje z człowiekiem, który słusznie zasłużył na szubienicę, ale w owych czasach zbrodnie były za częste, żeby się na nie oburzać. Okrucieństwa jednego stronnictwa wywoływały odwet ze strony drugiego; wśród szału nienawiści religijnej ludzie zapominali o tem, że są dziećmi jednej ziemi. Dodać należy, że wyzywające spojrzenia cyganki i częste libacye usposobiły Bernarda do większej pobłażliwości.
— Przez tydzień ukrywałam rotmistrza na wozie — odezwała się Mila — i pozwalałam mu wychodzić tylko w nocy.
— A ja go żywiłam — dodała Gertruda.
— Admirał udawał, że się gniewa na kapitana Cormier, ale to była komedya ułożona między nimi. Długi czas nie śmiałem mu się pokazać na oczy, aż w końcu, przy oblężeniu Longnac, zdybał mię w okopach i powiada do mnie: „Słuchaj, Dietrich, kiedyś uniknął szubienicy, to daj się rozstrzelać” — i ręką wskazał na wyłom. Zrozumiałem go i rzuciłem się do szturmu, a nazajutrz, spotkawszy admirała na ulicy, pokazuję mu mój kapelusz przeszyty kulą i mówię: „Jaśnie Wielmożny panie, chybiła mię szubienica chybiły i kule”. — Uśmiechnął się i dał mi swoją sakiewkę, mówiąc: „Masz na nowy kapelusz” — — Odtąd bardzo się kochamy... Kiedy myślę o Longnac, aż mi ślinka idzie do ust. Obłowiliśmy się tam porządnie.
— Mieszczki miały moc jedwabnych sukien — odezwała się Mila.
— Całe stosy cienkiej bielizny — dodała Gertruda.
— Rajtarzy ubierali się w kapy i koniom zasypywali obrok w kościele — przechwalał się Hornstein.
Odwrócił głowę, żeby zażądać wina i parsknął śmiechem na widok oberżysty, który słuchał ze zgrozą, wznosząc oczy ku niebu.
— Głupcze! tobie się zdaje, że to świętokradztwo. Ha! ha! ha! Może wierzysz także w moc szkaplerzy? W bitwie pod Moncontour zabiłem z pistoletu dworzanina księcia d’Anjou obdzierając go, znalazłem u niego na piersiach szmat jedwabiu, zapisanego imionami Świętych. Przekonał się za późno, że kula protestancka przebije katolicki szkaplerz.
— W naszym kraju sprzedają jednak pergaminy, które chronią od kuli i szpady — odezwał się chorąży.
— Wolałbym zawsze dobry pancerz, ukuty ze stali we Flandryi — zażartował Bernard.
— Słuchajcie! — przemówił Hornstein: — jest maść, co stanie za najlepszy pancerz. Widziałem pod Dreux szlachcica, który dostał kulą w same piersi; miał on zaczarowaną maść i wysmarował się nią przedtem. Cóż powiecie, panowie? Kula odbiła się o łosiowy kaftan, i nawet śladu kontuzyi nie było.
— Łosiowy kaftan osłabił uderzenie kuli — odezwał się Bernard.
— Wy, Francuzi, w nic nie wierzycie. Na własne oczy widziałem szląskiego piechura, jak położył rękę na stole i wszyscy dźgali w nią nożem, a nikt jej nawet nie drasnął. Spytaj się waszmość Mili, ona pochodzi z kraju, który roi się od czarowników; opowie ci takie straszne rzeczy, że włosy powstają na głowie. Nieraz, podczas długich, jesiennych wieczorów, kiedy siedzimy w obozie, przy ogniu, skóra nam cierpnie od jej powieści.
— Radbym usłyszeć jaką — rzekł Bernard — piękna Milo, spraw mi tę przyjemność.
— Opowiadaj, Milo — nalegał Hornstein — my tymczasem wysuszymy te butelki.
— Owszem, ale ty, mój młody paniczu, co w nic nie wierzysz, nie będziesz się śmiał ze mnie? — zagadnęła Mila.
— Broń Boże! — zapewnił Bernard — myślę, żeś rzuciła na mnie urok, gdyż się już zakochałem w tobie — dodał cicho.
Dziewczyna odepchnęła go z lekka i powiódłszy oczyma w około, zapytała:
— Czy kto z waszmościów był w Hameln?
— Mieszkałem tam przez rok — odrzekł chorąży.
— Widziałeś waszmość kościół?
— Mało sto razy.
— I okna kolorowe?
— Naturalnie.
— Co jest namalowane na szybach?
— W lewem oknie namalowany jest człowiek w czerni, który gra na flecie; za nim biegnie gromadka dzieci.
— Właśnie opowiem wam historyę tego człowieka:
Wiele lat temu, straszna plaga zwaliła się na Hameln, a były nią szczury. Przyszły one z północy; w tak wielkiej ilości, że się cała ziemia zaczerniła. Nie można było przejechać drogą, gdyż rzucały się na wszystko i na wszystkich. Wkrótce spichrze stanęły pustkami i głód zaczął zagrażać mieszkańcom.
Pułapki, żelaza, trucizny, wszystko nic nie pomagało; sprowadzono z Bremy tysiąc dwieście kotów, ale szczury je pożarły. Zabijano ich tysiącami, liczba ich wciąż się wzmagała, a żarłoczność nie miała miary.
Zrozpaczeni mieszkańcy nie wiedzieli co począć; wtem, jednego piątku, staje przed burmistrzem nieznajomy mężczyzna, chudy, śniady, wysoki, z wielkiemi oczyma, z ustami od ucha do ucha, ubrany w czerwony kaftan, spicząsty kapelusz, bufiaste spodnie ze wstążkami i trzewiki z czerwonemi kokardami. Przez plecy miał przewieszony skórzany woreczek. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze...
— Jakto! więc widziałaś go? — zawołał Bernard.
— Nie, ale moja babka go widziała i tak szczegółowo opisała, że mogłabym go wyrysować.
— Cóż powiedział burmistrzowi?
— Ofiarował się za tysiąc dukatów uwolnić Hameln od szczurów. Naturalnie burmistrz i mieszkańcy zgodzili się na wszystkie warunki. Wtedy nieznajomy wyciągnął z woreczka flet bronzowy, stanął na rynku, tyłem do kościoła, i zaczął grać pieśń tak dziwną, jakiej nigdy jeszcze w Niemczech nie słyszano. Na odgłos tej pieśni, wszystkie myszy i szczury opuściły nory, kryjówki i poddasza, tysiącami zbierając się w około niego. Nieznajomy udał się w stronę Wezery, szczury za nim; wszedł w wodę po kolana, szczury za nim. Naturalnie wszystkie się potopiły. W Hameln został tylko jeden.
— Dlaczego Klaus, biały szczur, jeszcze nie przyszedł — zapytał flecista jednego z maruderów, który właśnie miał skoczyć do Wezery.
— Panie — odrzekł szczur — jest tak stary, że nie może chodzić.
— Przyprowadź go tu — rozkazał nieznajomy czarownik.
Szczur wrócił do miasta po patryarchę; młodszy wziął go za ogon, przyciągnął nad rzekę i obaj się utopii. Hameln było wolne od dokuczliwej plagi.
Kiedy flecista przyszedł do ratusza po obiecaną nagrodę, burmistrz i rajcowie, rozważywszy, że teraz nie potrzebują już lękać się szczurów, ofiarowali mu tylko dziesięć dukatów, zamiast umówionych stu. Nieznajomy się oburzył i zagroził, że zmusi ich do większej zapłaty. Parsknęli śmiechem i wyrzucili go za drzwi, nazywając „łapaczem szczurów”. Dzieci wytykały go palcami i biegły za mim aż do bram miasta.
W następny piątek, w południe, nieznajomy czarodziej ukazał się znów na rynku, ale tym razem miał ma głowie purpurowy kapelusz, dziwacznie powyginany. Wyciągnął z woreczka inny flet i zaczął grać jakąś pieśń dziwną, bardzo dziwną. Wnet otoczyły go wszyscy chłopcy, od lat sześciu do piętnastu, on zaś wyprowadził ich z miasta, przygrywając im ciągle.
— I mieszkańcy Halmen pozwolili mu to? — zagadnął Hornstein.
— Odwoływali ich, ale chłopcy nie chcieli słuchać. Czarownik wyprowadził ich do podnóża góry Kappenberg, gdzie była jaskinia. Wszedł do jaskini, dzieci za mim; jakiś czas słyszano jeszcze dźwięki fletu, potem wszystko ucichło, Dzieci zniknęły, i od tego czasu nigdy o nich nie słyszano.
Cyganka umilkła, śledząc na twarzach obecnych, jakie wrażenie sprawiło jej opowiadanie.
— Ta historya jest zupełnie prawdziwa — rzekł chorąży — dotąd jeszcze w Hameln mówią, że to i to stało się w lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, po uprowadzeniu naszych dzieci.
— Ale co dziwniejsze — prawiła dalej Mila — że jednocześnie w dalekim Siedmiogrodzie pojawili się nieznani chłopcy, którzy nie umieli powiedzieć skąd przychodzą. Pożenili się później w tym kraju i nauczyli dzieci swoje po niemiecku; odtąd w Siedmiogrodzie mówią tym językiem.
— Czy dyabeł tam przeniósł dzieci z Hameln? — z uśmiechem zapytał Bernard.
— To święta prawda! — zawołał Hornstein — byłem w Siedmiogrodzie i zapewniam waszmość, że ludzie mówią tam po niemiecku.
— Czy mam wróżyć z ręki waszmości? — zagadnęła Mila.
— I owszem — skwapliwie odparł Bernard, podając jej dłoń prawą.
Cyganka długo na nią patrzyła.
— Czeka cię szczęście i niedola — wyrzekł wreszcie — błękitne oczy wyrządzą ci wiele złego i dobrego, ale to najgorsza, że przelejesz własną krew.
Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tej posępnej wróżby. Oberżysta żegnał się na stronie, jeden tylko Bernard, któremu szumiało w głowie od wina, śmiał się i poufale zaczął żartować z Milą.
Gertruda wzięła mandolinę i odegrawszy marsza wojskowego, zaśpiewała pieśń niemiecką; którą rajtarzy chórem powtarzali. Hornstein, idąc za jej przykładem, huknął starą jakąś pieśń wojenną, aż szyby w oknach zabrzęczały. Wtórowali mu żołnierze, a gospoda trzęsła się śmiechu, krzyku i hałasu. Rozbijano puste misy i butelki, aż wreszcie sen zmorzył ucztujących. Jedni pokładli się na ławach, inni rzucili się na ziemię, a dowódca z trudnością zdołał zawlec się na górę, do pokoju oberżysty.
Cisza niebawem zapanowała w gospodzie, tylko właściciel nie spał, obliczając poniesione straty.


II.
Nazajutrz.

Było już blizko południa, kiedy Bernard de Mergy obudził się i przetarłszy oczy, zaczął rozglądać się w około. Szaty jego były porozrzucane po całej izdebce, kufer otwarty, wszędzie panował największy nieład. Młodzieniec podniósł głowę, starając się przypomnieć sobie wszystko, co zaszło dnia poprzedniego; na jego obliczu malowało się znużenie, podziw i niepokój.
Ciężkie kroki rozległy się na kamiennych schodach, prowadzących do jego izdebki i za chwilę wszedł oberżysta, nie racząc nawet zastukać, ani zdjąć czapki. Zuchwała jego mina świadczyła, że nie ma już powodu do obawy.
Obejrzał się po pokoju i przeżegnał się na widok nieporządku, który tam zastał.
— Hej! paniczu, czas byłoby wstać! — zawołał — mamy z sobą rachunki do załatwienia.
Bernard ziewnął i spuścił jedną nogę z łóżka.
— Co znaczy ten nieład? — sarknął — dlaczego mój kufer jest otwarty?
— A ja skąd mogę o tem wiedzieć? — oburknął właściciel gospody — pański kufer nic mnie nie obchodzi. Przewróciliście mi dom do góry nogami, narobiliście szkód bez liku, ale na Św. Eustachego, mojego patrona! zapłacisz mi waszmość za to.
Bernard zaczął się ubierać i wypadł mu z kieszeni trzos ze złotem. Wydał mu się jakoś lekkim, otworzył go więc z niepokojem.
— Okradziono mnie! — zawołał.
Zamiast dwudziestu sztuk złota, w trzosie były tylko dwie.
Oberżysta ruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.
— Odpowiesz mi za to! — mówił Bernard — brakuje mi ośmnastu sztuk złota. W twojej gospodzie okradziono mnie!
— Bardzo się z tego cieszę — zuchwale oświadczył oberżysta — będziesz waszmość miał naukę, żeby się nie wdawać z czarownicami. Swój swego szuka, żołdacy, kącerze i złodzieje zawsze muszą się zwąchać z sobą — dodał ciszej.
— Co ty mówisz, hultaju! — krzyknął Bernard, tem więcej rozjątrzony, że czuł zupełną słuszność wymówek oberżysty.
— Mówię, żeście wszystko potłukli w moim domu i musicie mi za to zapłacić!
— Zapłacę za siebie tylko, ani grosza więcej. Gdzie jest dowódca rajtarów?
— Wypiliście mi dwieście butelek najlepszego wina! — wrzeszczał oberżysta, ujmując się pod boki.
— Pytam się, gdzie jest rotmistrz Hornstein? — powtórzył Bernard grzmiącym głosem.
— Pojechał od dwóch godzin. Bodaj go piekło pochłonęło, podobnie jak wszystkich hugonotów, których radbym spalić na jednym stosie!
Głośny policzek był odpowiedzią na zniewagę.
Oberżysta potoczył się do drzwi, ale nie tracąc przytomności, sięgnął po nóż do kieszeni. Jednocześnie Bernard pochwycił długi rapir, wiszący na ścianie. Przeciwnik jego widząc, że to nie przelewki, umknął na schody i wrzeszczał w niebogłosy:
— Mordują! Zabijają!
Bernard pozostał panem pola bitwy, niespokojny jednak o skutki swego zwycięstwa. Zasadziwszy za pas pistolety, wziął w rękę kuferek i miał już zejść ze schodów, kiedy mu zaszedł drogę hufiec nieprzyjacielski. Dowodził nim oberżysta, ze starą halabardą w ręku, za nim postępowało trzech kuchcików z rożnami, ostatni szedł sąsiad, z zardzewiałą rusznicą. Z jednej i drugiej strony nie spodziewano się tak rychłego spotkania; zaledwie pięć czy sześć schodów dzieliło wojujące strony.
Bernard postawił kuferek i wyjął pistolet z za pasa. Ten ruch odrazu otworzył oczy oberżyście i jego sprzymierzeńcom na wadliwość ich szyku bojowego. Jedyny człowiek, zaopatrzony w broń palną, nie mógł jej użyć, gdyż zraniłby swoich towarzyszy idących w przedniej straży, tymczasem pistolety hugonota, stojącego na szczycie schodów, mogły straszliwe sprawić spustoszenie.
Trzask odwodzonego kurka zabrzmiał złowrogo, niby głos dzwonu pogrzebowego. jednomyślnie oddział napastników zawrócił w tył, szukając w kuchni obszerniejszego placu boju. Podczas tego manewru, oberżysta zaplątał w halabardę i upadł, Bernard de Mergy postąpił bardzo wspaniałomyślnie, gdyż zamiast użyć pistoletów, rzucił na głowy nieprzyjaciół swój kuferek, niby odłam skały. To przyczyniło się do zupełnej rozsypki, schody opustoszały w oka mgnieniu i tylko halabarda pozostała jako łup wojenny.
Bernard udał się do kuchni, gdzie nieprzyjaciel uszykował się do boju. Sąsiad z rusznicą zapalał lont, kuchciki groźnie wywijali rożnami, a skrwawiony oberżysta roztropnie krył się za plecami towarzyszy, podobnie jak ranny Menelaj za szeregami greckiemi. Godna jego połowica, rozczochrana z czepkiem przekręconym na głowie, ocierała mu twarz brudną ścierką.
Bernard ani chwili się nie wahał. Przystąpiwszy do sąsiada z rusznicą, przyłożył mu pistolet do piersi, wołając:
— Rzuć lont, inaczej zginąłeś!
Lont upadł na ziemię, a Bernard przycisnął go butem, dopóki nie zgasł. Sprzymierzona armia odrazu broń złożyła, poddając się na łaskę i niełaskę.
— Co do ciebie — rzekł Bernard, zwracając się do oberżysty — mam nadzieję, że teraz nauczysz się być grzeczniejszym dla gości. Gdybym chciał, mógłbym cię zaskarżyć do wójta i odebranoby ci gospodę, ale nie chcę cię gubić. Gadaj, ile ci jestem winien?
Oberżysta zauważył, że przeciwnik schował pistolet, nabrał więc odwagi i mruknął żałośnie:
— Potłuczone naczynia, wypite wino, sińce i guzy, nie wiem jak to wszystko ocenić.
— To nie tak trudno — rzekł Bernard z uśmiechem — co się tyczy twego rozbitego nosa, ja sam go ocenię i zapłacę podług wartości, Chciałbym tylko wiedzieć, ile jestem winien za wieczerzę i nocleg. Naczynia nie ja potłukłem, lecz rajtarzy, ich zatem powinieneś poszukiwać.
Oberżysta spoglądał kolejno na żonę, sąsiada i kuchcików, jak gdyby żądał od nich rady i pomocy.
— Ach! ci rajtarzy! — westchnął — nie łatwo od nich grosz wytargować. Dowódca dał mi trzy talary, a chorąży kopnął nogą.
Bernard rzucił mu dukata.
— Masz, sądzę, że to dosyć.
— Dukata! — żałośnie zawołał oberżysta — dukata za sto butelek wypitych, za tyle naczyń potłuczonych, za tyle hałasu, nie licząc policzka i guzów!
— Dukata za tyle szkód i strachu! — wyrzekała jego żona — panowie katolicy nieraz także sobie pohulają, ale przynajmniej dobrze płacą.
Gdyby Bernard miał trzos pełny, z pewnością byłby im dał dobre wyobrażenie o hojności hugonotów.
— Być może — rzekł sucho — ale panów katolików nikt nie okradł. Bierzesz dukata, czy nie?
Oberżysta skwapliwie podniósł pieniądz.
— Przyprowadźcie mi konia! — rozkazał Bernard, zwracając się do jednego z kuchcików.
Chłopak podrapał się w głowę i pytająco spojrzał na swego pana.
W oczach oberżysty mignęła złośliwa radość.
— Ja sam go przyprowadzę — rzekł wychodząc.
Jakież było zdumienie Bernarda, kiedy zamiast swego pięknego bułanka, ujrzał starą myszatą szkapę, z szeroką na łbie blizną, a zamiast wytwornego siodła z aksamitu flandryjskiego, skórzane siodło żołnierskie.
— Co to znaczy? Gdzie mój wierzchowiec?
— Trzebaby się o to zapytać panów rajtarów — odparł oberżysta — w pośpiechu widać się pomylili.
— Piękny koń! — rzekł jeden z kuchcików — założyłbym się, że nie ma więcej nad lat dwadzieścia.
— W każdym razie to bitny rumak — dodał drugi — patrzcie, jaką ma bliznę na łbie.
— A jaka śliczna maść! — zawołał trzeci — szara jak u myszy.
Bernard wpadł do stajni. Była pusta.
— Dlaczego pozwoliłeś zabrać mego konia? — ze złością zawołał do parobka.
— Trębacz mi powiedział, że się zamienił z waszmością — odrzekł parobek.
Gniew dusił Bernarda.
— Udam się do dowódcy rajtarów — rzekł przez zęby — musi wymierzyć mi sprawiedliwość.
— Pewno to zrobi — podchwycił oberżysta — wyglądał na uczciwego człowieka.
Bernard tymczasem pomyślał, że Hornstein niewątpliwie wiedział o kradzieży, a może upoważnił do niej.
— Czy mam przytroczyć do siodła kuferek wielmożnego pana? — z uszanowaniem zagadnął kuchcik, mrugając oczyma, żeby się wstrzymać od śmiechu.
Bernardowi pilno było odjechać, kazał więc przymocować swój pakunek i skoczył na siodło. Wierzchowiec poczuł nowego pana i chcąc wypróbować jego umiejętność, zaczął wierzgać i wspinać się. Wkrótce jednak zrozumiał, że ma do czynienia z wytrawnym jeźdzcem; dostawszy kilkakrotnie ostrogą, uspokoił się, ale siły jego wyczerpały się w tej walce, więc padł jak długi na ziemię. Ogólny śmiech rozległ się za niefortunnym jeźdzcem, który miał już ochotę wypłazować żartownisiów, ale się pomiarkował w porę i dosiadłszy powtórnie myszatej szkapy, puścił się w stronę Orleanu, w pogoń za rajtarami.
Ujechawszy z pół mili, zaczął się zastanawiać, że nie tak łatwo ich dopędzi; kto wie, może koń jego już sprzedany? może trębacz nie zechce go oddać? Po namyśle, zawrócił ku Paryżowi, pocieszając się tem, że mógł zostać ograbiony do szczętu, a nawet zamordowany. Dobrze, że się na małej szkodzie skończyło. Ta myśl wprawiła go w dobry humor.
Szkapa rajtara miała niezłego kłusa, nad wieczorem Bernad przyjechał do Paryża przed samem zamknięciem bram, i stanął w gospodzie Św. Jakóba.


III.
Młodzi dworzanie.

Bernard de Mergy miał nadzieję, że przy pomocy admirała Coligny, któremu był gorąco polecony, otrzyma stopień oficerski w armii. Zanosiło się na wojnę we Flandryi, a młodzieniec pałał żądzą walczenia pod rozkazami wielkiego wodza. Rachował także na poparcie brata, który miał znaczenie na dworze królewskim, niechętnie jednak udawałby się do niego, gdyż odstępstwo spowodowało zupełne zerwanie stosunków między bratem a rodziną. Ojciec zabronił wymawiać przy sobie imienia Jerzego, a Bernard, choć mniej zawzięty, uważał jednak, że przejście brata na wiarę katolicką splamiło honor nazwiska.
Otrzepawszy szaty z pyłu, postanowił udać się do złotnika, który winien był ojcu znaczną kwotę pieniędzy. Wchodząc na most Św. Michała, spotkał kilku młodych paniczów, którzy szli rzędem, trzymając się za ręce i tamowali swobodą ruchu na moście, z obu stron zapełnionym kramami i sklepami. Za nimi kroczyła ich służba, niosąc w pochwach wielkie, obosieczne miecze i puginały z szerokiemi rękojeściami. Ci panowie nie chcieli dźwigać swojej broni, albo też pragnęli przed całym światem pochwalić się służbą pięknie odzianą.
Musieli być w dobrym humorze, gdyż śmieli się na całe gardło. Spotkawszy kobietę strojną, kłaniali jej się uprzejmie, choć zuchwale, za to potrącali mieszczan, którzy usuwali im się z drogi, klnąc po cichu zawadyackich dworzan.
Jeden tylko młodzieniec szedł z głową spuszczoną, nie biorąc udziału w ogólnej wesołości.
— Na moją duszę! — zawołał jego towarzysz, uderzając go po ramieniu — co tobie, Jerzy? Zachmurzyłeś się jak noc, od kwadransa ust nie otworzyłeś. Czyżbyś chciał wstąpić do Kartuzów?
Na dźwięk imienia „Jerzy”, Bernard de Mergy drgnął i zbliżył się cokolwiek, nie dosłyszał jednak odpowiedzi młodzieńca, którego nazwano tem imieniem.
— Założyłbym się o sto pistolów — odezwał się drugi — że zakochał się. Biedny przyjacielu, jakże cię żałuję!
— Idź do czarownika Rudbecka po filtr miłosny — radził trzeci.
— Niestety! — odparł smutnie młodzieniec — mniejbym się martwił, gdyby chodziło o jaką miłostkę, ale de Pons, któremu dałem list do mego ojsca, wrócił i powiada, że ojciec ani chce o mnie słyszeć.
— Twój ojciec jest nieubłagany — odrzekł jeden z towarzyszy.
W tej chwili Jerzy przypadkiem odwrócił głowę i ujrzał Bernarda. Z okrzykiem radości poskoczył ku niemu, a brat, nienamyślając się ani chwili, rzucił się w jego objęcia. Głos serca był silniejszym do urazy.
Jerzy, uściskawszy go, zwrócił się do młodzieży.
— Darujcie, panowie, że was opuszczę, ale radbym nacieszyć się bratem, którego od lat siedmiu nie widziałem.
— Nie puścimy cię! — zawołał jeden, chwytając go za połę płaszcza — obiad już zamówiony, musisz go zjeść z nami.
— Beville ma słuszność — odezwał się drugi — twój brat może iść także. Zamiast jednego wesołego towarzysza, będziemy mieli dwóch.
— Wybaczcie, panowie — rzekł Bernard — ale mam ważne listy do oddania.
— Oddasz je waszmość jutro.
— Nie mogę, a przytem — dodał z uśmiechem — przyznam się panom, że jestem bez pieniędzy, muszę się dopiero o nie postarać.
— A to mi wymówka! — zawołali wszyscy — ależ my nie ścierpimy, żeby porządny szlachcie szedł do żyda lichwiarza pożyczać na obiad.
— Słuchaj przyjacielu — rzekł Beville, potrząsając trzosem — weź mnie za swego podskarbiego. Źle na tem nie wyjdziesz, gdyż od dwóch tygodni ciągle wygrywam.
— Nie traćmy czasu i chodźmy na obiad — nalegali młodzieńcy.
Bernard pytająco spojrzał na brata.
— Daj pokój ceregielom — rzekł Jerzy — będziesz jeszcze miał czas oddać listy, a co się tyczy pieniędzy, ja mam ich dosyć. Chodź, poznasz życie paryskie.
Bernard dał się namówić. Brat przedstawił mu swoich towarzyszy: barona de Vandreuil, pana de Rheincy i wice-hrabiego Béville. Wszyscy uściskali go po przyjacielsku.
— Założyłbym się o mój złoty łańcuch, że jesteś hugonotem — zawołał Béville.
— I wygrałbyś, bo jestem nim rzeczywiście — poważnie odparł Bernard.
— A co? Odrazu poczułem heretyka! Przyznajcie panowie, że mam węch przedziwny. Ale czemu przybierasz uroczystą, minę, mój przyjacielu? Ja tylko żartowałem.
— Z religii nie godzi się żartować.
— Pan de Mergy ma zupełną, słuszność — oświadczył baron Vandreuil — ale ty jesteś niepoprawny, Béville, ze wszystkiego musisz drwić po swojemu.
— Nie sądź, braciszku, że my się zajmujemy dysputami religijnemi — rzekł Jerzy — nie znajdziesz między nami uczonych teologów, jak przezacny Teobald Wolfsteinius.
— Szkoda, żeś więcej nie korzystał z jego nauk — odparł podrażniony Bernard.
— Dajmy temu pokój, braciszku, później wytłumaczę ci wszystko... W każdym razie jestem uczciwym człowiekiem... Kiedyś przekonasz się o tem, a teraz myślmy tylko o zabawie.
Przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odegnać jakąś myśl bolesną.
— Przebacz, drogi bracie — szepnął Bernard, ściskając mu rękę.
Jerzy odwzajemnił mu się gorącym uściskiem i obaj poszli za gronem młodzieży.
Przechodząc około Luwru, spotkali mnóstwo osób wychodzących z zamku. Jerzy i jego towarzysze z każdym się witali, przedstawiając zarazem młodego de Mergy, który w ten sposób poznał odrazu wielu głośnych i znakomitych ludzi. Jednocześnie dowiedział się, jakie mają przydomki i czem się odznaczają.
— Czy widzisz tego sędziego, w czarnej todze, o żółtej i chudej twarzy? — mówiono — to Petrus de finibus, inaczej imci pan Piotr Séguier, który zawsze musi na swojem postawić... Patrz, to kapitan Brûlebanes, Thoré de Montmorency... Tamten to bohater waszego stronnictwa, waleczny hrabia de La Rochefoucauld, przezwany „Kapuścianym rycerzem”. W ostatniej wojnie, wziął zagon kapusty za oddział piechoty i kazał strzelać do niego.
Bernard dowiedział się także rozmaitych skandalicznych przygód, w których wybitną rolę grała złota młodzież stolicy i piękne panie dworskie.
Uwagę jego zwróciła kobieta, o kształtnej i pełnej kibici, siedząca na białym mule, za którym jechało dwóch giermków. Szaty jej były ozdobione złotemi i srebrnemi haftami, oblicze kryła czarna aksamitna maska, bez której panie ówczesne nigdy nie wychodziły. Musiała być bardzo ładną, sądząc po cerze olśniewającej białości, prześlicznych ustach i szafirowych oczach, błyszczących przez otwory wycięte w masce.
Przejeżdżając obok gromadki młodzieńców, zwolniła nieco kroku i spojrzenie jej padło na Bernarda, którego nie znała. Wszyscy skłonili się przed nią nizko, zamiatając ziemię pióropuszami, ona zaś wdzięcznem skinieniem głowy odpowiadała na hołdy.
— Kto jest ta pani? — ciekawie zapytał Bernard.
— Już się zakochał! — wykrzyknął Béville — wszyscy, zarówno hugonoci jak katolicy, biją czołem przed urodą hrabiny Dyany de Turgis.
— To jedna z najpiękniejszych kobiet na dworze, a przytem niebezpieczna jak Circe — objaśnił Jerzy — niełatwo zdobyć jej względy.
— Ileż stoczono za nią pojedynków? — zaśmiał się Bernard, któremu przed chwilą opowiadano, że miarą urody, powodzenia i rozgłosu każdej panie, jest liczba stoczonych, z jej powodu, pojedynków.
— Na tuziny trzebaby je liczyć — odrzekł baron de Vandreuil — ale co najzabawniejsze, że sama chciała się bić i posłała wyzwanie pani de Sainte-Foix, która starała się zaćmić ją na dworze.
— Pojedynek między kobietami? — zawołał Bernard.
— Ona nie pierwsza, która w ten sposób dochodzi krzywd swoich — objaśnił go Jerzy.
— Jakżebym chciał być sekundantem takiego rycerza! — westchnął pan de Rheincy.
— I pojedynek doszedł do skutku? — zagadnął Bernard.
— Nie, pogodziły się — odrzekł Jerzy.
— Przez ciebie — wtrącił Béville — byłeś w dobrych stosunkach z panią de Sainte-Foix
— Powtarzasz niedorzeczne plotki — mruknął Jerzy.
— Pani de Turgis jest bardzo pobożna — rzekł Vandreuil.
— Co jej nie przeszkadzało kochać się w tym biednym Lonnoy, który zginął pod Orleanem — dodał Béville.
— Obecnie Comminges stara się o jej względy.
— Ach! teraz rozumiem, dlaczego Navarette się usunął! wykrzyknął Béville — zląkł się takiego spółzawodnika. Comminges jest zazdrosny jak tygrys; oświadczył, że zabije każdego, kto się ośmieli zakochać w pięknej hrabinie.
— Któż jest ten człowiek? — badał zaciekawiony Bernard.
— Znać, że przybywasz z prowincyi — rzekł de Rheincy — jest to jeden ż rafinowanych, to znaczy, że wyzwie cię na pojedynek, jeżeli muśniesz go płaszczem, spluniesz o cztery kroki od niego, albo z innego, równie ważnego powodu. Młodzież rafinowana to kwiat towarzystwa.
— Comminges stanął raz na Pré aux Clercs ze swoim przeciwnikiem — mówił Vandreuil — kiedy już mieli skrzyżować szpady, pyta go: Wszak pan jesteś Berny z Owernii? — Bynajmniej — odparł tamten — nazywam się Villequier i pochodzę z Normandyi. — Tem gorzej — odparł Comminges — wziąłem cię za kogo innego, ale kiedy wyzwałem, to musimy się bić. — I przeszył go na wylot.
Każdy opowiadał o męstwie i kłótliwości pana de Comminges, a przedmiot był tak bogaty, że zanim go wyczerpano, weszli do gospody „pod Maurem”, położonej wśród ogrodu za miastem, gdzie budowano Tuilleries. Zastali tam kilku znajomych i wszyscy razem zasiedli do stołu.
Wino podnieciło humory i wkrótce taki gwar zapanował w pokoju, że Bernard z Jerzym mogli swobodnie gawędzić na stronie, nie zwracając niczyjej uwagi. Nagle przerwał im odgłos gwałtownej kłótni, między panem de Rheincy a baronem Vandreuil.
— To kłamstwo! — wołał pierwszy, czerwony jak burak.
— Jak śmiałeś wymówić takie słowo? — zżymał się drugi, blednąc z gniewu.
— To najcnotliwsza kobieta pod słońcem! — gorąco zapewniał Rheincy.
Vandreuil uśmiechnął się z lekceważeniem i ruszył ramionami. Wszyscy patrzyli na nich ciekawie, nie mieszając się wcale do sporu.
— O cóż to idzie, panowie? — zagadnął Jerzy de Mergy, chcąc pogodzić zwaśnionych.
— Nasz przyjaciel, Rheincy, upiera się, że pani de Sillery jest mu wierną, a przyjaciel Vandreuil utrzymuje, że go zdradza — spokojnie objaśnił Béville.
Ogólny wybuch śmiechu jeszcze więcej rozjątrzył pana de Rheincy, który rozpłomienionym wzrokiem mierzył barona.
— Na dowód mogę pokazać jej listy — oświadczył Vandreuil.
— Zobaczymy! — wykrzyknął Rheincy.
— Przeczytam panom jeden tylko bilecik — rzekł Vandreuil, sięgając do kieszeni — sądzę, że to wystarczy. Zresztą, nie mnie jednego ta pani obdarza swemi względami.
— Kłamiesz! — wrzasnął Rheincy.
Baron siedział za daleko, ażeby ręka jego mogła dosięgnąć przeciwnika.
— Zapłacisz mi za tę zniewagę! — syknął i rzucił w niego butelkę.
Rheincy zręcznie uniknął ciosu; zerwawszy się, pobiegł po swój rapir.
Wszyscy powstali, jedni żeby przeszkodzić pojedynkowi, inni żeby się usunąć.
— Czyście poszaleli! — zawołał Jerzy, stając przed baronem — przyjaciele mieliżby się bić o kobietę?
— Butelka, rzucona w twarz, to jak policzek — chłodno oświadczył Béville — sprawa ta inaczej nie może być zakończoną.
— Hej! Jaśku, zamknij drzwi! obojętnie rzekł oberżysta — straż mogłaby przechodzić tędy i panowie mieliby jeszcze jaką nieprzyjemność.
Był tak przyzwyczajony do scen tego rodzaju, że nie sprawiały już na nim wrażenia.
— Chcecie się bić w gospodzie, jak pijani knechci? — przekładał Jerzy, chcąc zyskać na czasie — poczekajcież przynajmniej do jutra.
— Dobrze — zgodził się Rheincy, chowając rapir do pochwy.
— Stchórzył — rzekł Vandreuil.
Słysząc to, Rheincy odepchnął wszystkich i jak wściekły rzucił się na barona. Walka jakiś czas toczyła się bez skutku, wreszcie Vandreuil zranił niebezpiecznie przeciwnika i postawiwszy nogę na jego piersiach, chciał go dobić, co było dozwolone, ale Jerzy zręcznym ruchem wyrwał mu rapir z ręki.
— Wstydź się! — zawołał — wszak on bezbronny.
Rana pana de Rheincy nie była śmiertelną, stracił jednak dużo krwi i blizki był omdlenia. Wkrótce zjawił się chirurg, opatrzył go i zawiózł łodzią do mieszkania.
Służba zmyła krew z podłogi, zebrała szczątki rozbitych butelek i przyniosła wina. Vandreuil starannie obtarł rapir, schował do pochwy i wyjąwszy z kieszeni list, który był powodem zwady, zaczął czytać głośno:
„Kochany baronie. Ten nieznośny Rheincy już mię zaczyna nudzić...”
Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.
— Wyjdźmy stąd — szepnął Bernard do brata, przejęty oburzeniem.
Obaj wyszli ukradkiem, ale reszta towarzystwa była tak zajęta listem, że nie zauważono ich zniknięcia.


IV.
Zwierzenia.

Jerzy de Mergy wrócił do miasta wraz z bratem i zaprowadził do swego mieszkania. Scena, której przed chwilą byli świadkami, wywarła na nich obu tak przykre wrażenie, że długo nie mogli ochłonąć. A jednak nic w niej nie było nadzwyczajnego, szał pojedynków ogarnął wtedy całą Franc obrachowano, że za panowania Henryka III i Henryka IV więcej w ten sposób zginęło szlachty, niż podczas dziesięcioletniej wojny domowej.
Mieszkanie Jerzego urządzone było wytwornie; adamaszkowe kotary i barwne kobierce zdziwiły Bernarda, przyzwyczajonego do skromnych i poważnych komnat. Obaj zasiedli w niewielkim gabinecie, w którym pobożność kojarzyła się w dziwny sposób ze światowością. Obok rzeźbionego klęcznika dębowego, stała wygodna sofa, kryta ciemnym adamaszkiem; Madonna włoskiego pędzla odbijała się w weneckiem zwierciedle; nad bronzową kropielniczką wisiała broń i narzędzia muzyczne.
Zgrabne pacholę, ubrane w barwę domu Mergy, przyniosło wina, konfitur i łakoci.
Bernard wodził oczyma po klęczniku, kropielnicy i Madonnie.
— Zostałeś więc na dobre katolikiem? — westchnął.
Jerzy poruszył się niecierpliwie.
— Słuchaj, bracie — rzekł — nienawidzę sporów religijnych, ale muszę ci wszystko wytłumaczyć, a potem nie będziemy już mówili o tem. Dwadzieścia razy pisałem ojcu, dlaczego nawróciłem się na wiarę katolicką, ale ojciec palił moje listy nieczytane i obszedł się ze mną, jak gdybym popełnił największą zbrodnię.
— Ani moja matka, ani ja, nie pochwalamy zbytniej surowości, i gdyby nie jego wyraźny rozkaz...
W młodym wieku przywdziałem hełm i pancerz, brałem udział w wojnie domowej. Byłeś wtedy w kollegium, uczyłeś się w najlepsze po grecku i po łacinie, nie pamiętasz więc tego. Książę Kondeusz, z łaski którego wasze stronnictwo tyle popełniło błędów, więcej był zajęty miłostkami niż waszą sprawą. Zakochaliśmy się w jednej kobiecie; ona przeniosła mię nad księcia i odtąd ten człowiek stał się moim śmiertelnym wrogiem. Z każdej korzystał sposobności, żeby mię upokorzyć i zniesławić, a Bóg mi świadkiem, że nie byłem gorszy od innych.
— Nie byłbym przypuścił, że książę był zdolny do takiej podłości.
— Już nie żyje, a wyście zrobili z niego bohatera. Tak się często dzieje na Świecie. Ha! zginął śmiercią walecznych, a ja mu przebaczyłem moje krzywdy. Biedny szlachcic śmiał z nim spółzawodniczyć! Już to samo poczytane mi było za zbrodnię.
Zerwał się wzburzony temi wspomnieniami i zaczął żywo chodzić po pokoju. Po chwili opowiadał dalej drżącym nieco głosem.
— Raz dworzanin księcia, dla przypodobania się panu swemu, rzucił mi w oczy obelżywe słowo. Wyzwałem go i zabiłem. Pojedynki w armii były wówczas chlebem powszednim, zdarzało się ich po dwanaście dziennie. Wodzowie zamykali na to oczy, ale książę dla mnie zrobił wyjątek i postanowił, że dla przykładu zostanę ukarany śmiercią. Dzięki prośbom wszystkich panów, a zwłaszcza admirała de Coligny, zostałem ułaskawiony; ale to nie zaspokoiło nienawiści księcia. W bitwie pod Jazeneuil, dowodziłem oddziałem piechoty i jeden z pierwszych szedłem do ataku. Miałem lewe ramię przebite włócznią a pancerz pogięty od kul przyjacielskich. Zostało mi zaledwie dwudziestu ludzi, tymczasem cały batalion Szwajcarów szedł na nas. Książę Kondeusz rozkazuje mi natrzeć na nich... żądam dwóch kompanii rajtarów... Wówczas on nazwał mnie... tchórzem!
Bernard zerwał się i uścisnął brata, Jerzy opowiadał dalej, ale ręce mu się trzęsły, oczy iskrzyły złowrogo.
— Nazwał mię tchórzem wobec świetnego orszaku szlachty, która w kilka miesięcy później opuściła go sromotnie pod Jarnac. Zdawało mi się, że nic innego nie zostaje nad śmierć; jak wściekły rzuciłem się na Szwajcarów, przysięgając sobie, że jeżeli wyjdę żyw z bitwy, nigdy już nie będę walczył za księcia tak niesprawiedliwego. Ciężko ranny, spadłem z konia i byłbym został zabity, gdyby nie ten waryat, Béville, z którym obiadowaliśmy dzisiaj. On ocalił mi życie i przedstawił swemu panu, księciu d’Anjou. Dyszałem żądzą zemsty. Obchodzono się ze mną bardzo dobrze i namawiano, żebym przyjął służbę u mego dobroczyńcy. Przytaczano mi wiersz;
Omne solum forti patria est, ut biscibus aequor. Z oburzeniem widziałem, że protestanci przyzywają cudzoziemców do własnego kraju, ale główną przyczyną była chęć zemsty.
Marzyłem o tem, żeby na polu bitwy spotkać się z księciem Kondeuszem i zabić go. Kto inny mię ubiegł... Śmierć jego zatarła niemal w mojem sercu wspomnienie krzywd doznanych. Widziałem skrwawione jego ciało, znieważane przez żołdactwo, wyrwałem je z rąk okrutników i okryłem własnym płaszczem... Nie pora było się cofać, dostałem stopień kapitana i dowództwo szwadronu jazdy, ale chociaż należę do stronnictwa katolickiego, starałem się zawsze łagodzić okropności wojny domowej i niejednemu protestantowi oddałem przysługę.
— Olivier de Basseville wszędzie głosi, że zawdzięcza ci życie.
— A teraz mówmy o tobie... Jakie są twoje zamiary?
— Mam listy polecające do admirała i spodziewam się, że będę mógł przy nim odbyć kampanię przeciw Niderlandom.
— Wcale mi się ten plan nie podoba. Szlachcic nie powinien służyć nikomu. Zaciągnij się lepiej do gwardyi królewskiej jako ochotnik, mógłbyś nawet wejść do mojej kompanii. W ten sposób będziesz walczył jak my wszyscy pod rozkazami admirała, ale nie będziesz niczyim pachołkiem.
— Nie mam ochoty zaciągać się do gwardyi królewskiej, wolałbym służyć w twojej kompanii, ale ojciec sobie życzy, żebym odbył pierwszą wyprawę przy boku admirała.
— Wszyscy jesteście tacy! Prawicie kazania o zgodzie, jedności, zapomnieniu uraz, a sami trwacie w nienawiści.
— Jakto?
— Król, w waszych oczach, jest zawsze tyranem, Achabem jak go nazywają wasi politycy, gorzej nawet, bo przywłaszczycielem. Po Śmierci księcia Kondeusza, Gaspard de Coligny jest królem francuskim.
— Niedorzeczny żart!
— Zresztą może lepiej, że będziesz służył pod jego rozkazami, niż żebyś miał księcia Gwizyusza za zwierzchnika. Chatillon de Coligny jest wielkim wodzem, będziesz w dobrej szkole.
— Nawet jego wrogowie go szanują.
— Śmierć księcia Gwizyusza wiele mu zaszkodziła.
— Dowiódł swojej niewinności, a przytem całe jego życie zadaje kłam tej potwarzy. Tylko Poltrot de Mréé jest odpowiedzialny za te podłe morderstwo.
— Znasz przysłowie łacińskie: Fecit cui profecit? Gdyby nie śmierć Gwizyusza, Orlean byłby wzięty.
— Nie skończyłbym nigdy, gdybym zaczął wyliczać zbrodnie Gwizyuszów. Mają ich dosyć umieniu, oni i całe ich stronnictwo.
— Gdybym był królem francuskim, wiem cobym zrobił: wsadziłbym w worek wszystkich Gwizyuszów i Chatillonów, zaszyłbym go porządnie i przywiązawszy sto cetnarów, wrzuciłbym w morze. Wtedy dopiero byłby spokój we Francyi!
— Jak to szczęśliwie, że nie jesteś królem.
Rozmowa przybrała obrót weselszy, bracia porzucili Teologią i politykę, i opowiadali sobie wzajemnie wszystko, co im się zdarzyło. Bernard przyznał się szczerze do awantury w gospodzie, z czego Jerzy uśmiał się serdecznie.
Wtem zabrzmiały dzwony w sąsiednim kościele.
— Chodźmy! — zawołał Jerzy, zrywając się — u Św. Jakóba dzwonią na wieczorne kazanie. Ręczę, że cię to zajmie.
— Dziękuję ci, nie mam jeszcze ochoty się nawracać.
— Nikt cię do tego nie zmusza. Chodź, ksiądz Lubin będzie dziś przemawiał, a to znakomity kaznodzieja. Zobaczysz przytem cały dwór i najlepsze towarzystwo stolicy.
— A hrabina de Turgis będzie? Zobaczę ją bez maski?
— Naturalnie, że będzie. Możesz jej nawet podać wody święconej, przy wyjściu z kościoła.
Bernard dał się przekonać i obaj poszli do kościoła Św. Jakóba, gdzie było już pełno osób.
Niebawem na kazalnicę wszedł zakonnik w franciszkańskim habicie i rozpoczął naukę. Był to ksiądz Lubin, ulubiony kaznodzieja modnego świata, któremu mówił prawdę w oczy, nie oszczędzając go wcale.
Bernard słuchał piąte przez dziesiąte, szukając wzrokiem hrabiny de Turgis, daremnie jednak przyglądał się orszakowi pań dworskich, nie było między niemi pięknej Dyany.
Kaznodzieja schodził właśnie z kazalnicy, z uśmiechem przyjmował powinszowania i pochwały młodzieży, która cisnęła się dokoła niego.
— Patrz, oto hrabina de Turgis — szepnął Jerzy bratu, chwytając go za ramię.
Bernard odwrócił głowę i ujrzał, pod kolumnadą, wysoką, bogato ubraną kobietę, którą prowadził pod rękę młody, wątły blondynek, o zniewieściałej twarzy. Tłum skwapliwie rozstępował się przed niemi, był to bowiem słynny rębacz i zawadyaka, Comminges.
Bernard jeszcze nie zdążył przyjrzeć się hrabinie, kiedy zniknęła pod portykiem. Uroda jej olśniła go, zato jej towarzysz bardzo mu się nie podobał.
— Jak to być może — myślał — żeby taki cherlak mógł wzbudzać ogólną trwogę? Gdyby hrabina kogo pokochała, Comminges zabiłby go z pewnością. Przysiągł, że nie daruje temu, kto mu wejdzie w drogę... Ale co mnie to może obchodzić? Nie myślę z nim spółzawodniczyć.
Wrócił jednak do domu pod przykrem wrażeniem i półsłówkami odpowiadał na pytania Jerzego; ledwie dotknął wieczerzy a skoro sprzątnięto ze stołu, zaczął się wybierać do gospody. Brat puścił go pod warunkiem, że jutro sprowadzi się ze wszystkiem do niego. Mieli razem iść do modnego krawca, a potem zwiedzić magazyny, gdzie złota młodzież zaopatrywała się w kryzy, rękawiczki, pachnidła i trzewiki.
Ponieważ noc już była, dwóch pachołków, z latarniami, uzbrojonych w szpady i pistolety, odprowadziło Bernarda do gospody. Ulice Paryża wieczorem były bardzo niebezpieczne; człowiek, idący bez zbrojnej eskorty, mógł być obdartym a nawet zabitym.


V.
Wódz stronnictwa.

Bernard wstał nazajutrz o świcie, kazał przenieść do brata swoje manatki i przyodziawszy się chędogo, poszedł do pałacu Chatillon, oddać admirałowi list od ojca.
Już w dziedzińcu ścisk panował taki, że Bernard z trudnością utorował sobie drogę wśród koni i pachołków. Obszerny przedsionek pełen był zbrojnych giermków i paziów, którzy stanowili straż przyboczną admirała. Odźwierny, czarno ubrany, rzuciwszy okiem na koronkową kryzę Bernarda i złoty łańcuch, pożyczony od brata, wpuścił go odrazu do wspaniałej komnaty, gdzie przebywał pan domu.
Najmniej czterdziestu panów go otaczało, a między nimi byli dworzanie, szlachta i kilku duchownych. Admirał był wysokiego wzrostu, ale nieco zgarbiony; ubrany w czerni, z wielką prostotą; wyłysiałe jego czoło porysowane było zmarszczkami, wyżłobionemi nie przez lata, lecz przez trudy wojenne. Długa, siwa broda, przystrzyżona spiczasto, podług ówczesnej mody, spadała mu na piersi, policzki miał zapadnięte i przecięte głęboką blizną, której nie zakrywały wąsy. Postrzał, otrzymany w bitwie pod Moncontour, przeszył mu twarz i wybił kilka zębów. Oblicze jego miało wyraz raczej smutny niż surowy; powiadano, że od śmierci brata, dzielnego Dandelota, nie uśmiechnął się ani razu. Oparty był o stół, na którym leżały mapy, plany i wielka Biblia in quarto. Mnóstwo porozrzucanych wykałaczek świadczyło o przyzwyczajeniu, z którego nieraz żartowano. Sekretarz siedział przy stole i pisał list, który dyktował mu admirał.
Widok tego wielkiego męża, który dla protestantów był więcej niż królem, sprawił takie wrażenie na Bernardzie de Mergy, że przejęty czcią, przykląkł na jedno kolano. Admirał, niezadowolony z tej oznaki hołdu, dał mu znak, żeby powstał, i z niechęcią wziął podane pismo.
— Ach! to od mojego starego druha, barona de Mergy — rzekł, rzuciwszy okiem na pieczęć herbową — jesteś podobny do niego młodzieńcze.
— Jaśnie wielmożny panie, mój ojciec bardzo żałuje, że wiek nie pozwala mu złożyć osobiście swojej czołobitności.
— Panowie — rzekł Coligny, przeczytawszy list — przedstawiam wam syna barona Mergy, który przejechał dwieście mil, żeby nam ofiarować swoje służby. Nie zbraknie ochotników do Flandryi. Pragnąłbym, panowie, ażebyście przyjęli tego młodzieńca, gdyż wszyscy wielce szanujemy jego ojca.
Dworzanie skwapliwie otoczyli Bernarda, ściskając go i zapewniając o swojej przyjaźni.
— Czy byłeś kiedy na wojnie, mój przyjacielu? — zagadnął admirał — słyszałeś huk dział i szczęk broni?
Bernard, odpowiedział, że nie miał jeszcze szczęścia walczyć.
— Powinieneś raczej dziękować Bogu, że nie byłeś zmuszony rozlewać krwi swoich ziomków poważnie napomniał go admirał — wojna domowa skończyła, się na szczęście; fortunniejszy los pozwoli ci walczyć tylko przeciw nieprzyjaciołom twego króla i kraju. Jestem pewny, że nie zadasz kłamu tradycyi rodu — dodał, kładąc mu dłoń na ramieniu — stosownie do życzenia twego ojca, będziesz służył naprzód przy moim boku, a skoro zdobędziesz sztandar na Hiszpanach, otrzymasz stopień chorążego.
— Przysięgam, że w pierwszej bitwie zostanę chorążym, albo mój ojciec nie będzie miał syna! — z zapałem zawołał Bernard.
— Bardzo dobrze, mówisz jak twój ojciec i będziesz pewno tak dzielnym jak on.
Admirał skinął na intendenta.
— Oto mój intendent, Samuel. Gdybyś potrzebował pieniędzy, młodzieńcze, zwróć się do niego.
Bernard podziękował i odmówił:
— Mój ojciec i mój brat zaopatrują mię we wszystko.
— Twój brat! Pewno kapitan Jerzy de Mergy, który przeszedł na katolicyzm, w początku wojny domowej?
Bernard smutnie spuścił głowę.
— Bitny to rycerz — mówił dalej admirał — ale cóż znaczy odwaga, bez bojaźni Bożej?
— Będę się starał naśladować tylko męstwo mego brata.
— Przychodź tu często i uważaj mię za swego przyjaciela. Paryż, na nieszczęście, jest zbiorowiskiem zepsucia, ale mam nadzieję, że niedługo tu pozostaniesz; skoro przygotowania będą ukończone, wyruszymy w pole, gdzie czekają cię rycerskie ostrogi.
Bernard skłonił się nizko i odstąpiwszy na stronę, wmieszał się do orszaku admirała.
— Panowie — mówił dalej Coligny, kończąc rozpoczętą dawniej rozmowę — ze wszystkich stron odbieram dobre wiadomości: mordercy z Rouen już zostali ukarani.
— Zbrodnie w Tuluzie jeszcze czekają kary — rzekł duchowny o twarzy posępnej i surowych oczach.
— Piszą mi właśnie, że zebrał się w tem mieście sąd, złożony z katolików i protestantów. Jego Królewska Mość chce nam dowieść, że sprawiedliwość równa jest dla wszystkich.
Duchowny z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Czyż Karol i godna jego matka wiedzą, co to sprawiedliwość? — z goryczą zawołał starzec.
— Wyrażaj się o królu z większym szacunkiem, panie de Benissan — surowo zgromił go admirał — raz trzeba zapomnieć dawnych waśni. Niech nie mówią, że katolicy pochopniejsi są do przebaczania uraz.
— Na kości mego ojca! łatwo im to przychodzi — mruknął pan de Bonissan — ale w mojej rodzinie było dwudziestu trzech męczenników, a tego nie zapomina się tak prędko.
W tej chwili do komnaty wszedł zgrzybiały staruszek, nieprzyjemnej powierzchowności, otulony wytartym płaszczem i rozpychając tłum dworzan, oddał admirałowi zapieczętowane pismo.
— Kto jesteś? — zagadnął Coligny, nie łamiąc pieczęci.
— Jeden z twoich przyjaciół — chrapliwym głosem odrzekł nieznajomy i wyszedł.
— Widziałem go dziś, jak wychodził z pałacu Gwizyuszów — zauważył jeden z dworzan.
— To musi być czarownik! — odezwał się drugi.
— A może truciciel — dodał trzeci.
— Książę Gwizyusz przysłał go, żeby otruł naszego admirała!
— Jakże mógłby mię otruć listem? — zaprzeczył Coligny obojętnie.
— Królowa Nawarry została otruta rękawiczkami — przestrzegł Bonissan.
— To jeszcze nie dowiedzione — odparł Coligny — zresztą w każdym razie jestem pewny, że książę Gwizyusz nie mógłby popełnić zbrodni.
Miał już złamać pieczęć, kiedy Bonissan pochwycił go za ręce, wołając:
— Nie czyń tego, panie, jad zawarty w liście zabije ciebie!
— Widzę czarny dym, wydobywający się z papieru! — wykrzyknął jeden z dworzan.
— Rzuć list, panie, rzuć list! — błagali wszyscy.
— Puśćcie mnie! Czyście poszaleli? — zawołał admirał.
List podczas tej walki upadł na ziemię.
— Samuelu — rzekł Bonissan do intendenta — okaż się wiernym sługą, otwórz ten papier i przekonaj się, czy nie mieści w sobie nic podejrzanego.
Samuel bynajmiej nie kwapił się z wykonaniem niebezpiecznego zlecenia. Bernard, widząc to, podniósł list i bez wahania go otworzył. Wszyscy naraz odskoczyli od niego, jak gdyby mina prochowa miała wybuchnąć; okazało się, że koperta mieściła tylko brudny kawałek papieru, zapisany koszlawemi literami.
Uspokojeni dworzanie ze śmiechem zbliżyli się do Bernarda, żartując z mniemanego niebezpieczeństwa.
— Co znaczy to zuchwalstwo? — sarknął Coligny, uwalniając się nakoniec z rąk Bonissana — jak śmiałeś otworzyć list do mnie adresowany?
— Panie admirale, gdyby przypadkiem koperta zawierała subtelną truciznę, która mogłaby cię spiorunować, to lepiej żebym ja był zginął, niż ty, podpora religii i chwała Francyi.
Szmerem podziwu przyjęto słowa młodzieńca. Coligny ze wzruszeniem uścisnął mu rękę i rzekł po chwili:
— Kiedy otworzyłeś list, to go przeczytaj.
Bernard czytał co następuje:
„Na zachodzie niebo rumieni się krwawą łuną, gwiazdy zniknęły, za to na widnokręgu ukazują się płomieniste miecze. Trzeba być ślepym, żeby nie rozumieć co zwiastują te znaki. Gasparze! przypnij ostrogi i naostrz szpadę, bo inaczej za dni niewiele kruki będą się pasły twojem ciałem.”
— Kruki mają oznaczać Gwizyuszów — odezwał się Bonissan.
Wszyscy milczeli, ale znać było, że złowrogie proroctwo silne sprawiło wrażenie.
— Iluż ludzi w Paryżu zajmuje się niedorzecznościami! — pogardliwie rzekł admirał — podobno dziesięć tysięcy oszustów utrzymuje się jedynie z wróżb i czarów.
— Nie należy jednak lekceważyć tej rady — odezwał się jeden z wojskowych — książę Gwizyusz oświadczył publicznie, że nie zazna spokoju, dopóki nie utopi miecza w waszem sercu.
— Jakże łatwo morderca mógłby dostać się do was! — zawołał Bonissan — truchleję, myśląc o tem.
— Bądź spokojny, stary druhu — z lekceważeniem odparł Coligny — mordercy więcej się nas boją, niż my ich.
Rozmawiał potem o kampanii flandryjskiej i o innych sprawach publicznych. Kilka osób oddało mu prośby do króla; przyjął je łaskawie, obiecując swoje pośrednictwo. O dziesiątej kazał sobie podać kapelusz i rękawiczki, gdyż udawał się do Luwru. Jedni panowie pożegnali się z nim, inni towarzyszyli mu dla bezpieczeństwa i obrony.
Bernard de Mergy wrócił do domu oczarowany.
— Jakże cię przyjął Gaspard I? — żartobliwie zapytał Jerzy.
— Okazał mi tyle dobroci i łaskawości, że nigdy mu tego nie zapomnę.
— Tem lepiej.
— Co to za człowiek!
— Podobny do innych ludzi, tylko że Opatrzność dała mu więcej cierpliwości, energii i ambicyi niż innym. Najwięcej jednak zawdzięcza swemu urodzeniu.
— Czy urodzenie sprawiło, że jest jednym z największych wodzów spółczesnych?
— Nie, ale gdyby nie był się nazywał Coligny de Chatillon, nie miałby sposobności okazać swego geniuszu. Mimo to zawsze prawie był pobity.. ale dajmy temu pokój. Dziś złożyłeś czołobitność admirałowi i słusznie, gdyż należało to mu się. Jutro pojedziesz ze mną na łowy i tam przedstawię cię komuś, kogo warto poznać, a mianowicie Karolowi IX, królowi francuskiemu.
— Będę na polowaniu królewskiem?
— Tak; zobaczysz na niem najpiękniejsze kobiety i najpyszniejsze konie w całej Francyi.
Zbieramy się wszyscy o świcie, w zamku madryckim,. Dam ci mojego siwka, słynnego z rączości.
W tej chwili pacholik oddał Bernardowi list, przyniesiony przez pazia królewskiego. Miłodzieniec otworzył go skwapliwie i ku wielkiemu swemu zdumieniu, znalazł w nim nominacyę na chorążego.
Jerzy niemniej był zdziwiony. Pieczęć królewska przytwierdzona była na sznurku do dokumentu.
— Tam do licha! — zawołał starszy brat — to niespodziewana łaska! Ale jakim sposobem Karol IX, który nie wie nawet o twojem istnieniu, przysyła ci nominacyę na chorążego?
— Sądzę, że zawdzięczam to admirałowi — odrzekł Bernard i opowiedział historyę tajemniczego listu, który otworzył z taką odwagą.
Jerzy uśmiał się z tej przygody.
— Opowiedz mi jak wygląda król, żebym mógł go poznać jutro — prosił Bernard.
— Taki człowiek jak inni; jest dość wysoki, dosyć kształtny, ramiona ma podniesione, głowę naprzód wyciąga. Pomimo młodego wieku, cera jest zwiędła i blada, usta wązkie, górna warga wydatna, oczy duże, zielone, nigdy wprost nie patrzą. Wyraz jego twarzy nie zdradza wielkiej inteligencyi, jest nawet trochę głupowaty i niespokojny, jakby wystraszony.
— A Katarzyna Medycejska?
— Królowa-matka? Wyobraź sobie tęgą babę, dosyć świeżą, z grubym nosem i zaciśniętemi ustami. Oczy ma zwykle przymknięte, głos jednostajny, minę znudzoną. Ziewa co chwila, a jej rozmowa wcale nie jest zajmującą.
— Jestem bardzo ciekawy pięknej Małgorzaty, siostry królewskiej.
— Pohamuj twoją ciekawość, gdyż jutro jej nie zobaczysz. Jedna z dam honorowych mówiła mi, że jest chora i nie wychodzi ze swego pokoju. Za to jej mąż, król Nawarry, będzie z pewnością na polowaniu.


VI.
Rękawiczka.

Dwór o świcie udał się do zamku madryckiego. Królowa matka, otoczona damami honorowemi, czekała w swoich komnatach na króla, który przed wyjazdem miał z nią zjeść śniadanie.
Przechodził właśnie, wraz z książętami, przez galeryę, gdzie zgromadzili się wszyscy mężczyźni, którzy mieli mu towarzyszyć na łowy. Słuchał z roztargnieniem tego co doń mówili i często odpowiadał dość szorstko. Kiedy się zbliżył do miejsca, gdzie stali obaj panowie de Mergy, kapitan przykląkł na jedno kolano i przedstawił nowego chorążego. Bernard skłonił się głęboko, dziękując Jego Królewskiej Mości za zaszczyt, na który jeszcze nie zasłużył.
— Ach! to ty, o którym wspominał mi ojciec admirał? Jesteś bratem kapitana Jerzego?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Czyś katolik, czy hugonot?
— Jestem protestantem, Najjaśniejszy Panie.
— Pytałem tylko przez ciekawość. Wszystko mi jedno, jaką religię wyznają moi poddani, byle mi tylko dobrze służyli.
Król, wyrzekłszy te pamiętne słowa, wszedł do komnat królowej-matki.
W kilka chwil później, rój kobiet napełnił galeryę, jak gdyby chciano w ten sposób skrócić myśliwym czas oczekiwania. Dwór francuski słynął wtedy z pięknych pań, ale na teraz zajmiemy się jedną tylko — hrabiną de Turgis. Wytworny i bogaty ubiór podnosił jeszcze naturalne jej wdzięki; maskę trzymała w ręku, można więc było podziwiać urocze jej rysy, cerę olśniewającej białości i włosy czarne jak skrzydła krucze. Łukowate brwi, niemal stykające się z sobą, nadawały jej twarzy wyraz dumy i surowości.
— Hrabina de Turgis! Jak pięknie dziś wygląda! — szeptali dworacy i cisnęli się, żeby się jej przyjrzeć.
Bernard de Mergy był oczarowany jej urodą i wtedy dopiero usunął się z drogi, kiedy jedwabne wyloty musnęły jego płaszczyk.
Ona zauważyła to pomieszanie i raczyła spojrzeć łaskawie. Spuścił oczy i oblał się rumieńcem. Dyana się uśmiechnęła i przechodząc, upuściła rękawiczkę. Młodzieniec stał wciąż jak wryty i do tego stopnia stracił przytomność, że nawet rękawiczki nie podniósł. Comminges popchnął go dość szorstko, pochwycił rękawiczkę i złożywszy na niej pocałunek pełen czci, oddał ją właścicielce.
Hrabina nawet mu nie podziękowała, lecz zwróciwszy się do Bernarda, zmierzyła go od stóp do głowy pogardliwym wzrokiem.
— Powiedz mi, kapitanie, skąd przybywa ten drągal? — rzekła głośno do Jerzego — sądząc po jego grzeczności, musi być hugonotem.
Ogólny wybuch śmiechu jeszcze więcej zmieszał Bernarda.
— To mój brat — odpowiedział Jerzy — dopiero od trzech dni jest w Paryżu, ale na moją duszę! nie uważam, żeby był niezdarniejszy od tego | biednego Lannoy’a, zanim pani go wyrobiłaś.
Hrabina zarumieniła się.
— Jesteś złośliwy, kapitanie. Nie godzi się mówić źle o umarłych... Proszę cię, podaj mi rękę, muszę z tobą pomówić w imieniu pewnej osoby, która jest bardzo niezadowolona z ciebie.
Kapitan z uszanowaniem ujął jej dłoń i przeszli do ustronnej framugi. Hrabina odchodząc, odwróciła głowę, i jeszcze raz spojrzała na Bernarda, który nie wiedział, co się z nim dzieje.
Wtem ktoś uderzył go po ramieniu. Młodzieniec obejrzał się i ujrzał przed sobą barona de Vandreuil, który wziął go na stronę, żeby z nim pomówić.
— Kochany przyjacielu — rzekł do niego — jesteś nowicyuszem w Paryżu i może nie wiesz, jak wypada ci postąpić.
Bernard spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
— Twój brat jest zajęty w tej chwili i nie może ci udzielić dobrej rady — mówił dalej baron Vandreuil — pozwól, że ja go wyręczę.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Przed chwilą zostałeś obrażony. Jestem pewny, że właśnie myślałeś o tem, jakby się zemścić.
— Zemścić? Za co? Na kim? — dopytywał się Bernard.
— Czyż mały Comminges nie popchnął cię w obecności całego dworu? Wszyscy to widzieli są pewni, że weźmiesz do serca tę sprawę.
— Ależ w komnacie, gdzie jest tyle osób, bardzo łatwo można być popchniętym przez kogoś — nieśmiało przekładał Bernard.
— Panie de Mergy, nie mam zaszczytu znać cię bliżej, ale twój brat jest moim przyjacielem i może ci powiedzieć, że nikt nie jest skłonniejszym ode mnie do przebaczania uraz. Nie radbym cię wplątać w sprawę honorową i narażać na niebezpieczeństwo, ale obowiązek nakazuje mi cię ostrzedz, że Comminges popchnął cię umyślnie. Widocznie chciał cię obrazić, a gdyby to nie wystarczało, podniesienie rękawiczki już stanowi dostateczną zniewagę. Hrabina upuściła ją przy tobie, ty jeden zatem miałeś prawo ją podnieść i oddać... Patrz, czy widzisz, jak na końcu galeryi Comminges wytyka cię palcem i drwi z ciebie?
Bernard odwrócił się z żywością i ujrzał istotnie młodego blondyna, który ze śmiechem opowiadał jakąś historyę otaczającym go dworakom. Nic nie dowodziło, żeby o nim miała być mowa, ale Bernard uwierzył na słowo doradcy i uczuł, że wszystka krew w nim zawrzała.
— Zaraz po łowach pójdę do niego i zapytam się...
— Dobrego postanowienia nigdy nie należy odkładać na później — oświadczył Vandreuil — zresztą mniej obrazisz Boga wyzywając przeciwnika pod wpływem uniesienia, niż potem, kiedy gniew ostygnie. Ale zapominam, że mówię z protestantem... W każdym razie najlepiej uczynisz, jeżeli od razu z nim się rozmówisz. Natychmiast was zapoznam.
— Mam nadzieję, że Comminges mię przeprosi.
— Oh! pod tym względem nie łudź się, mój kochany, Comminges nigdy w życiu nie przeprosił nikogo; on zawsze musi mieć słuszność. Ale to dzielny kawaler i z pewnością nie odmówi ci zadosyć uczynienia.
Bernard wysiłkiem woli opanował wzruszenie. Nadzieja pojedynku bynajmniej mu się nie uśmiechała, przybrał jednak minę obojętną.
— Jeżeli zostałem obrażony, należy mi się zadosyć uczynienie. Potrafię zmusić do tego pana de Comminges — rzekł z przyciskiem.
— Wybornie, mój chłopcze, cieszy mię twoja odwaga, tem bardziej, że Comminges uchodzi za doskonałego rębacza. Mówią o nim, że urodził się ze szpadą w ręku. Brał w Rzymie lekcye fechtunku od sławnego Brambilli, i mało kto może mu sprostać.
Mówiąc to, spoglądał badawczo na Bernarda, ale młodzieniec, choć nieco przybladł, wcale nie wydawał się strwożonym.
— Chętnie służyłbym ci za sekundanta — ciągnął dalej — ale jeszcze nie skończyłem z panem de Rheincy, więc nie mogę przeciw nikomu innemu wyciągać szpady. My rządzimy się zasadą: nie godzi się zaczynać drugiej sprawy, dopóki się nie załatwi pierwszej.
— Dziękuję ci baronie; gdy przyjdzie do tej ostateczności, mój brat będzie mi sekundował.
— Nie mógłbyś znaleźć lepszego. Kapitan zna się na tem doskonale. A teraz przyprowadzę ci pana de Comminges, żebyś się mógł z nim porozumieć.
Bernard skłonił się na znak podziękowania i odszedł na stronę, żeby opanować wzburzenie i ułożyć w myśli przemowę do przeciwnika. Niełatwo jest wyzywać kogoś na pojedynek, zwłaszcza, kiedy się nie ma żadnej wprawy w rzeczach tego rodzaju. Młodzieniec był właśnie w tem położeniu i czuł się zakłopotanym; wolałby z pewnością dostać pchnięcie szpadą, niż uchybić w czemkolwiek przyjętym zwyczajom i okryć się śmiesznością. Ledwie przygotował frazes uprzejmy lecz stanowczy, kiedy baron Vandreuil stanął przy nim i wziął go za ramię.
Za Vandreuilem szedł pan de Comminges, który zdjął kapelusz i kłaniając się z wyszukaną grzecznością, zapytał miodowym głosem:
— Życzyłeś pan sobie mówić ze mną?
Bernard de Mergy zarumienił się z gniewu i zapominając o przygotowanym frazesie, odrzekł z żywością:
— Pan zachowałeś się względem mnie brutalnie, żądam więc zadosyć uczynienia.
Baron de Vandreuil z zadowoleniem kiwnął głową. Pan de Comminges wyprostował się i ujmując się pod boki, co było uważanem za konieczne w podobnych okolicznościach, odpowiedział z powagą:
— Stajesz pan jako wyzywający, mnie zatem, jako wyzwanemu, przysługuje prawo wyboru broni.
— Możesz pan wybrać, co ci się podoba.
Comminges namyślał się chwilę.
— Miecz obosieczny jest dobrą bronią — rzekł wreszcie — ale zostawia po sobie brzydkie rany, a w naszym wieku — dodał z uśmiechem — dba się o to, żeby nie mieć twarzy zeszpeconej. Sądzę, że rapir będzie najlepszy; równie dobrze zabija, a przynajmniej nie oszpeca. Wybieram zatem rapir i puginał.
— Zgoda — odrzekł Bernard, odchodząc.
— Jeszcze chwilę! — zawołał Vandreuil, zatrzymując go — miejsce spotkania?
— Wszystka szlachta bije się na Pré-aux-Cleres — rzekł Comminges — ale może pan wolisz gdzieindziej?
— Wszystko mi jedno.
— Wstaję zwykle o ósmej, nie będę więc mógł przybyć wcześniej jak o dziewiątej.
— A zatem o dziewiątej.
Bernard odwrócił głowę i ujrzał w pobliżu hrabinę de Turgis, która zostawiła Jerzego we framudze, zajętego rozmową z inną panią. Na widok nadobnej sprawczyni złego, młodzieniec przybrał minę poważną i niedbałą zarazem.
— Wszystko więc ułożone — mówił Vandreuil, który był w swoim żywiole — pozostaje tylko umówić się co do sekundantów.
— Ponieważ pan de Mergy niedawno jest na dworze i może nie ma jeszcze znajomych, poprzestanę na jednym tylko sekundancie — rzekł Comminges.
Bernard zmusił się do uśmiechu.
— Trudno być uprzejmiejszym! — zawołał baron de Vandrenil — to prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z takim szlachcicem jak pan de Comminges.
— Jeżeli pan de Mergy potrzebuje rapira stosownej długości, to radzę udać się do Wawrzyńca, ulica de la Ferroneire. Jest on najlepszym płatnerzem w całem mieście; będziesz pan z niego zadowolony, powiedz tylko, że ode mnie przychodzisz.
Skłonił się znowu z dworskim wdziękiem i połączył z towarzyszami.
— Winszuję ci, panie de Mergy — rzekł baron de Vandreuil — bardzo dobrze wywiązałeś się z tej sprawy. Comminges nie jest przyzwyczajony, żeby do niego przemawiano w ten sposób; wszyscy boją się go jak ognia, zwłaszcza od czasu jak zabił Canillaca. Śmierć Saint-Michela, który zginął z jego ręki dwa miesiące temu, nie przyniosła mu wielkiej chwały. Saint-Michel nie był wprawny w robieniu bronią, ale Canillac słynął jako rębacz i zabił w pojedynku pięciu przeciwników, a sam nie był nawet draśnięty. Uczył go fechtunku w Neapolu sławny Borelli, a Lansac przekazał mu, przed śmiercią, tajemnicę osobliwego pchnięcia,, którem tylu ludzi na tamten świat wyprawił, Co prawda, słuszna kara go spotkała: złupił kościół w Auxerre.
Szczegóły te bynajmniej nie bawiły Bernarda, podtrzymywał jednak rozmowę, lękając się, żeby Vandreuil nie posądził go o tchórzostwo.
— Nie złupiłem, na szczęście, żadnego kościoła — odparł z przymuszonym uśmiechem mniejsze zatem grozi mi niebezpieczeństwo.
— Muszę ci dać jeszcze jedną radę. Skoro będziesz się bił z panem de Comminges, nie daj mu się wyprowadzić w pole, jak ten biedny kapitan Tomaso, który wskutek tego stracił życie. Comminges krzyknął, że ostrze jego szpady złamało się, Tomaso podniósł wtedy swoją, spodziewając się pchnięcia w głowę, i odsłonił pierś. Pokazało się jednak, że to był podstęp, gdyż szpada pana de Comminges była cała i przebiła biednego kapitana na wylot... Na szczęście, bijecie się na rapiry, mniej zatem jesteś narażony.
— Będę uważał.
— Jeszcze jedno. Wybierz puginał z szeroką rękojeścią; takie są najlepsze, kiedy idzie o odbicie ciosu. Czy widzisz tę bliznę na mojej lewej dłoni? Otrzymałem ją dlatego, że wyszedłem z domu bez puginału. Młody Tallard pokłócił się ze mną i omal nie straciłem ręki.
— Czy on także został raniony?
— Zabiłem go. Pamiętaj wziąć z sobą szarpi i bandaży; nie zawsze ginie się odrazu, dobrze więc być przygotowanym na wszystko. Staraj się zmęczyć przeciwnika, nacieraj żwawo, nie daj mu chwili wytchnienia, a skoro upatrzysz stosowną porę, pchnij go z całej siły w piersi.
Byłby jeszcze dał niejedną radę Bernardowi, ale na dziedzińcu zagrały rogi, oznajmiając, że czas wyjeżdżać na łowy. Drzwi apartamentu królowej-matki otworzyły się i wyszedł z nich król, prowadząc za rękę Katarzynę Medycejską w stroju myśliwskim.
Jerzy de Mergy skłonił się pani, z którą dotąd rozmawiał i zbliżywszy się do brata, uderzył go po ramieniu.
— Szczęśliwyś! — rzekł wesoło — ledwie się pokazałeś, a już białogłowy za tobą szaleją. Czy wiesz, że piękna hrabina de Turgis przez kwadrans rozmawiała ze mną o tobie? Pamiętaj, żebyś podczas polowania był obok niej, staraj się zdobyć jej względy... Ale co tobie jest u licha? Minę masz taką kwaśną... No, rozruszaj się.
— Nie mam ochoty jechać na łowy i wolałbym...
— Jeżeli nie pojedziesz, Comminges pomyśli, że go się boisz — ostrzegł Vandreuil.
— A więc pojadę — rzekł Bernard, przesuwając ręką po rozpalonem czole.
Postanowił dopiero przy powrocie zwierzyć się bratu. Istotnie, trzeba było wziąć udział w łowach, gdyż inaczej nie tylko pan de Comminges, ale i hrabina de Turgis mogłaby pomyśleć, że myśl o pojedynku zatruła mu przyjemność.


VII.
Łowy królewskie.

Dziedziniec zamkowy roił się tłumem strojnych pań i panów, na dziarskich rumakach. Wrzaskliwy głos rogów, szczekanie psów, rżenie koni; żarty i śmiechy jeźdzców tworzyły koncert rozkoszny dla ucha myśliwca, ale nieznośny dla każdego innego śmiertelnika.
Bernard machinalnie poszedł za bratem i nie wiedząc kiedy, stanął przy hrabinie, która włożyła już maskę i dosiadła pysznego, andaluzyjskiego wierzchowca. Kierowała nim z wdziękiem i swobodą.
Jerzy zbliżył się do niej pod pozorem ściągnięcia popręgu.
— Oto mój brat — rzekł półgłosem — nie bądź zbyt okrutną dla niego, nadobna hrabino; biedak stracił głowę, odkąd cię ujrzał przed Luwrem.
— Zapomniałam już, jak się nazywa — odparła niedbale.
— Bernard. Czy uważasz, pani, że przepasany jest szarfą w twoich barwach?
— Umie jeździć konno?
— Sama przekonasz się o tem.
Pożegnał, ją i pospieszył do jednej z dam honorowych, o której względy się ubiegał. Zajęty rozmową, zapomniał o bracie i jego towarzyszce.
— Pan znasz pana de Comminges? — niespodziewanie zagadnęła hrabina.
— Bardzo mało — odrzekł Bernard.
— Widziałam, że rozmawiałeś z nim przed chwilą.
— Było to pierwszy raz w życiu.
— Zdaje mi się, że odgadłam o czem mówiliście z sobą.
Błyszczące jej oczy, utkwione w twarzy Bernarda, badały głębię jego duszy.
Rozmowę ich przerwała jedna z pań dworskich, ku wielkiemu zadowoleniu zmieszanego Bernarda. Towarzyszył jednak hrabinie, rad, że tym sposobem sprawi przykrość panu de Comminges, który śledził ich z daleka.
Wytropiono jelenia i wszyscy puścili się za nim w pogoń. Bernard zdumiony był odwagą i zręcznością hrabiny, która z zimną krwią wszystkie przesadzała przeszkody. Dzięki rączości siwka, mógł dotrzymać jej pola, ale pan de Comminges miał niemniej dzielnego arabczyka i wciąż jechał obok amazonki, prowadząc z nią dowcipną rozmowę. Bernard zazdrościł mu swobody i umiejętności mówienia o niczem, a ilekroć hrabina rozśmiała się z jakiego żartu, zęby zaciskał. Obaj spółzawodnicy nie zważali ani na rowy, ani na płoty, i dziesięć razy o mało karku nie skręcili.
Nagle hrabina, zamiast jechać główną aleją, którą pędził cały dwór, skierowała konia na lewo.
— Co czynisz, hrabino! — zawołał Comminges — tu jesteśmy na dobrym tropie. Czy nie słyszysz szczekania psów i grania rogów?
— Możesz pan jechać za niemi, nikt cię nie zatrzymuje.
Comminges nie rzekł ani słowa i udał się za nią, Bernard to samo uczynił. Hrabina zwolniła biegu.
— Masz doskonałego wierzchowca, panie de Mergy — odezwał się Comminges — wcale nie jest zmęczony.
— To koń berberyjski — odrzekł Bernard — mój brat kupił go od pewnego Hiszpana. Otrzymał postrzał w bitwie pod Moncontour.
— Czy byłeś kiedy na wojnie, panie de Mergy? — zagadnęła hrabina.
— Nie, pani.
— Nigdy nie byłeś raniony?
— Nie, pani.
Uśmiechnęła się a Comminges chełpliwie pokręcił wąsa.
— Nic więcej nie zdobi młodzieńca jak blizna, nieprawdaż, hrabino? — rzekł zwracając się do niej.
— Zależy od tego, w jaki sposób ją się otrzyma.
— Jakto?
— Nie niema chlubniejszego nad ranę otrzymaną na polu bitwy, za to rana otrzymana w pojedynku jest godną pogardy.
— Prawdopodobnie pan de Mergy rozmawiał z panią o tem samem, przed wyjazdem na łowy?
— Nie — sucho odparła hrabina.
Bernard zbliżył się do rywala.
— Przy pierwszej sposobności dowiodę panu, że nie lękam się spotkania z tobą — rzekł cicho — jeżeli chcesz, możemy się bić w zaroślach, skoro odprowadzimy hrabinę de Turgis.
Comminges spojrzał na niego z politowaniem.
— Żałuję bardzo, że nie mogę przyjąć pańskiej propozycyi — odparł równie cicho — ale tylko hołysze biją się bez sekundantów. Nasi przyjaciele nigdyby nam nie darowali, gdybyśmy bez nich załatwili sprawę honorową.
— Jak się panu podoba — rzekł Bernard i dogonił hrabinę, która ich nieco wyprzedziła.
Piękna amazonka jechała z głową spuszczoną na piersi, w głębokiej zatopiona zadumie. Wszyscy troje w milczeniu stanęli na polance, gdzie kończyła się aleja.
— Zdaje mi się, że słyszę granie rogu! — zawołał Comminges.
— Na lewo od nas, w gęstwinie — potwierdził Bernard.
— Poznaję głos bolońskiego rogu; ręczę, że tam być musi mój przyjaciel, Pompignan. Nie uwierzysz, panie de Mergy, jaka jest różnica między rogiem bolońskim a paryskim; nasi rzemieślnicy to partacze.
— Istotnie, słyszy się go z daleka.
— A jaki dźwięk, jaka siła! Prawdę mówiąc, wszystko najlepsze pochodzi z Włoch, albo z Flandryi. Jak się panu podoba ten kołnierz waloński? Prawda, że to nadzwyczaj stosowne do ubioru myśliwskiego? Mam rozmaite kryzy i kołnierze, które biorę na bal, ale takiego kołnierza nikt w Paryżu nie zrobi. Pochodzi z Bredy. Jeżeli pan sobie życzysz, każę ci sprowadzić taki sam z Flandryi.. Ach! zapomniałem! jakże jestem roztargniony będzie panu potrzebny.
W tej chwili hrabina wstrzymała konia.
— Panie de Comminges, psy muszą już brać jelenia.
— Jestem tego pewny.
— Czy nie chcesz być przy tem?
— Owszem, radbym bardzo.
— W takim razie spiesz się.
— Tak, spieszmy się. Konie już wypoczęły.
— Ja zostanę, jestem zmęczona. Pan de Mergy dotrzyma mi towarzystwa.
— Ależ...
— Powiedziałam już. Jedz pan.
Comminges stał jak wryty, mierząc hrabinę i Bernarda iskrzącym wzrokiem.
— Pani de Turgis chce być sam na sam z panem de Mergy? — zapytał z gorzkim uśmiechem.
Hrabina ręką wskazała mu gęstwinę, skąd dochodziło granie rogów, ale Comminges nie miał ochoty ustępować pola spółzawodnikowi.
— Widzę, że trzeba jasno rozmówić się z panem! — zawołała zniecierpliwiona hrabina — oddal się, gdyż twoja obecność jest tu zbyteczną. Czy zrozumiałeś?
— Najzupełniej — odrzekł z wściekłością — a co się tyczy tego fircyka, niedługo będzie on panią bawił. Do widzenia, panie de Mergy, do widzenia!
Ostatnie słowa wymówił z przyciskiem i spiąwszy konia, zniknął w zaroślach.
Hrabina jakiś czas jechała w milczeniu oglądając ukradkiem na swego towarzysza. Chciła mu coś powiedzieć, ale nie wiedziała od zacząć.
Bernard osądził, da przemówić.
— Jestem dumny, że pani raczyłaś przenieść mię nad pana de Comminges.
— Panie de Mergy, umiesz władać bronią?
— Umiem — odrzekł zdziwiony.
— Ale czy dobrze?
— Nie jestem fechmistrzem, lecz zdaje mi się, że mam dosyć wprawy.
— Paryska młodzież lepiej umie się bić, niż fechmistrze z zawodu.
— Słyszałem, że wielu traci w salach fechtunkowych czas, który możnaby użyć lepiej.
— Lepiej?
— Naturalnie. Daleko byłoby przyjemniej rozmawiać z paniami, niż fechtować się w pocie czoła.
— Miałeś pan jaki pojedynek w życiu?
— Nie, dzięki Bogu. Dlaczego się pani o to pyta?
— Wiedz, panie de Mergy, że człowiek dobrze wychowany nigdy nie bada kobiety o przyczynę jej słów i czynów.
— Na przyszłość będę pamiętał o tem — odparł Bernard, kłaniając się z uśmiechem.
— A więc... jakże waszmość dasz sobie radę jutro?
— Jutro?
— Proszę, nie udawaj.
— Ależ hrabino...
— Wiem wszystko, odpowiadaj mil — zawołała z królewskim gestem.
— Będę się starał wyjść cało.
— Podoba mi się ta odpowiedź, znać, że nie jesteś ani tchórzem ani zawadyaką. Ale czy wiesz, że będziesz miał do czynienia z przeciwnikiem wyjątkowym?
— Takie już moje szczęście — odrzekł nie zmieszany — dotąd naprzykład, znałem tylko wieśniaczki, a teraz rozmawiam z najpiękniejszą gwiazdą dworu francuskiego.
— Mówmy poważnie. Comminges uchodzi za najlepszego rębacza w Paryżu.
— Tak mówią.
— Nie boisz się go?
— Przy Boskiej pomocy może mi się uda wyjść cało z tej przygody.
— Przy Boskiej pomocypo! — wtórzyła pogardliwie — ależ jesteś hugonotem?
— Tak, pani — rzekł poważnie.
— Więc grozi ci większe niebezpieczeństwo niż każdemu innemu!
— Dlaczego?
— Narażasz nie tylko życie, ale rzecz stokroć droższą — duszę.
— Mówmy o czem innem... Zdaje mi się, że jutro deszcz będzie padał.
— Panie de Mergy, mam wiele przyjaźni dla twego brata i wskutek tego niepokoję się o ciebie.
Bernard skłonił się z wdzięcznością.
— Wy, heretycy, nie wierzycie w moc świętych relikwii? A jednak skuteczność ich żadnej nie ulega wątpliwości. Mój krewny jej zawdzięcza, że wszystkie kule go omijały.
— Jakżebym chciał mieć taką obronę.
Ledwie wymówił te słowa, pani de Turgis spiesznie wyjęła z za gorsu płaskie, złote pudełeczko, na czarnej wstążce zawieszone.
— Włóż je na siebie w dzień pojedynku, a potem mi je oddasz.
— Jeżeli będę żył.
— Pamiętaj mieć o niem staranie.
— Wszak od pani pochodzi, Wziął od niej relikwiarz i zawiesił na szyi.
— Katolik byłby podziękował za tak cenny talizman.
Bernard pochwycił jej rękę i chciał ją ponieść do ust.
— Nie! nie! — zawołała — już za późno.
— Może już nigdy nie będę miał sposobności podziękować...
Zdjęła rękawiczkę i podała Bernardowi rękę na której wycisnął pocałunek.
— Panie de Mergy — rzekła drżącym nieco głosem — czy do końca będziesz trwał w uporze? Powiedz mi szczerze... gdybyś pokochał kobietę innego niż ty wyznania, czybyś się nawrócił dla jej miłości?
Bernard spuścił głowę i namyślał się nad odpowiedzią. Nie chciał zrażać hrabiny, a z drugiej strony sumienie nie pozwalało mu kłamać.
— Słyszę hasło! — nagle zawołała pani de Turgis i nie czekając odpowiedzi, popędziła w stronę, skąd dochodziło granie rogów.
Niebawem połączyli się z gronem myśliwych.
Jeleń, chcąc uniknąć pogoni, rzucił się do stawu, skąd nie można go było wypłoszyć. Kilku panów, uzbrojonych w długie tyki, wjechało w wodę i zmusiło zwierzę do ucieczki. Jeleń nie miał już sił i doprowadzony do ostateczności, oparł się o dąb, groźnie wystawiając naprzód rogi. Kilka psów legło rozszarpanych, kilka koni zostało przewróconych wraz z jeźdzcami, aż wreszcie konie, psy i myśliwi, nauczeni doświadczeniem, otoczyli półkolem rozjuszonego jelenia, trzymając się z daleka od krzaczastych jego rogów.
Król zeskoczył na ziemię, z nożem w ręku, podsunął się z tyłu i jednym potężnym ciosem przeciął nogę zwierzęcia. Jeleń padł z żałosnym jękiem; wielkie łzy spływały z jego oczu, dwadzieścia psów rzuciło się na bezbronnego.
— Niech się panie zbliżą! zawołał król.
Wszystkie panie, zsiadłszy z koni, podeszły do jelenia.
— Giń! — rzekł król, zatapiając nóż w sercu zwierzęcia. Krew trysnęła i plamiła twarz, ręce i szaty monarchy.
— Król wygląda jak rzeźnik — odezwał się głośno młody Téligny, zięć admirała, odwracając Się ze wstrętem.
Plotkarze, których nie brak na żadnym dworze, powtórzyli monarsze te słowa, a król nigdy mu tego nie zapomniał.
Napatrzywszy się do syta krwawemu widowisku, dwór udał się z powrotem do Paryża. Przez drogę Bernard de Mergy opowiedział bratu wszystko, co zaszło w zamku madryckim. Kapitan zmartwił się i zaniepokoił pojedynkiem, ale przyrzekł, że będzie sekundantem.


VIII.
Pojedynek.

Pomimo znużenia, Bernard długo nie mógł zasnąć, rzucał się na łóżku trawiony gorączką; tysiące sprzecznych widziadeł przesuwało mu się po głowie. Chwilami myślał, że się zanosi na ciężką chorobę, która go przykuje do łóżka. Na jakiż szwank jego honor byłby wtedy wystawiony? Co powiedziałby świat, a zwłaszcza pani de Turgis i pan de Comminges.
Nad ranem dopiero uspokoił się, a kilka godzin snu zupełnie go pokrzepiły. Wstał o ósmej i ubierał się właśnie z wielką starannością, kiedy brat wszedł do pokoju. Na twarzy Jerzego znać było także ślady bezsennej nocy, mimo to starał się ukryć troskę i z uśmiechem uścisnął rękę Bernarda.
— Oto rapir i puginał, oba od Luna de Toledo — rzekł, rzucając broń na łóżko — zobacz, czy będą dogodne.
Bernard wyjął rapir z pochwy, zgiął klingę, wypróbował palcem ostrze i chowając napowrót, odparł z zadowoleniem:
— Sądzę, że się nie dam panu de Comminges.
— Co masz błyszczącego na piersiach? — zagadnął Jerzy.
— Talizman, który lepiej mię osłoni niż najlepszy pancerz — odrzekł Bernard, wyjmując z zanadrza złoty relikwiarzyk.
— Skądże wziąłeś to cacko?
— Zgadnij?
Bernard patrzył na brata z uśmiechem, zapominając na chwilę o pojedynku i grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Ręczę, że od hrabiny.
— Dała mi ten talizman na dzisiejsze spotkanie.
— Byłaby lepiej zrobiła, nie zdejmując rękawiczek — sarknął Jerzy — zawsze musi się pochwalić swemi białemi rączkami.
— Jeżeli zginę, oddaj jej ten relikwiarzyk i powiedz, żem go miał na piersiach.
— Co za niedorzeczność! — mruknął Jerzy, ruszając ramionami.
— Oto list do matki — rzekł Bernard drżącym głosem.
Brat wziął pismo w milczeniu i schował do szkatułki, a Bernard tymczasem zawiązywał wstążki, których noszono wtedy wielką ilość przy każdem ubraniu.
— Może to już czas? — zapytał przypasując rapir.
— Nie jeszcze, możemy zjeść śniadanie.
Obaj zasiedli do stołu, zastawionego winem i ciastem. Rozmawiali o błahych i obojętnych przedmiotach, starając się ukryć wzruszenie, któremu nie mogli się obronić.
Kapitan wstał pierwszy.
— Idźmy — rzekł zmienionym głosem.
Nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Nad brzegiem czekało już czółno, które przewiozło ich na drugą stronę Sekwany. Przewoźnik domyślił się celu rannej wycieczki i wiosłując żwawo opowiadał, że miesiąc temu dwóch panów, z których jeden nazywał się hrabia de Comminges, wynajęło od niego łódź, żeby w niej odbyć pojedynek. Tamten pan, którego nazwiska nie pamiętał, został przeszyty na wylot i wpadł do rzeki, skąd przewoźnik nie zdołał go wydobyć.
W chwili kiedy dobijali do brzegu, ujrzeli o kilkaset kroków drugie czółno a w niem dwóch mężczyzn.
— To oni — rzekł Jerzy — zostań tu, ja tymczasem pójdę na ich spotkanie.
Z czółna wysiadł pan de Comminges i wicehrabia de Béville.
— Ach! jesteś już! — zawołał ten ostatni, spostrzegając kapitana — czy to ciebie, czy też twego brata Comminges ma dziś zabić?
I ściskał go ze śmiechem.
Jerzy i Comminges skłonili się sobie sztywno.
— Hrabio — rzekł kapitan, uwolniwszy się z rąk pana de Béville — sądzę, że obowiązek nakazuje mi czynić wszelkie usiłowania dla przeszkodzenia nieszczęsnym skutkom owej sprzeczki. Mam nadzieję, że znajdę pomoc w pańskim sekundancie, tem bardziej, że niczyj honor nie został tu dotknięty.
Béville skrzywił się i przecząco potrząsnął głową.
— Mój brat jest bardzo młody i niedoświadczony, może więc być draźliwszy niż inni — mówił dalej Jerzy — ty zaś, hrabio, masz ustaloną sławę dzielnego rębacza i nic na tem nie stracisz, jeżeli przy mnie i przy panu de Béville oświadczysz że tylko przypadkiem go popchnąłeś.
Comminges głośnym wybuchnął śmiechem.
— Chyba żartujesz, kochany kapitanie! Jakto, więc ja dlatego wstawałbym tak rano i przeprawiał się przez Sekwanę, żeby przepraszać dzieciaka?
— Zapominasz hrabio, że mówisz o moim bracie.
— A choćby nawet był twoim ojcem, kapitanie! Cóż mię to może obchodzić? Nie dbam o całą waszą rodzinę.
— Więc będziesz miał do czynienia z całą rodziną, a ponieważ ja jestem najstarszy, zaczniesz ode mnie.
— Przepraszam cię, kapitanie, ale podług przepisów pojedynkowych, obowiązany jestem bić się naprzód z tym, który mię wyzwał. Brat wasz ma niezbite prawo do pierwszeństwa; skoro z nim się załatwię, będę służył panu.
— Hrabia ma słuszność! — zawołał Béville — i co do mnie, nie ścierpię, żeby miało być inaczej.
Bernard zdziwiony tak długą rozmową, nadszedł właśnie, kiedy brat jego lżył pana de Comminges, nazywając go tchórzem, na co ten odpowiadał z najzimniejszą krwią:
— Skoro skończę z waszym bratem, zajmę się panem.
Bernard pochwycił brata za ramię.
— Takąż przysługę chciałeś mi oddać, Jerzy? Cobyś powiedział, gdybym ja tak postąpił?... Hrabio — dodał, zwracając się do swego przeciwnika — jestem na twoje usługi. Kiedy zaczniemy?
— W tej chwili — odpowiedział Comminges.
— Brawo! — rzekł Béville, ściskając rękę Bernarda — jeżeli cię dziś nie pochowamy, zajdziesz daleko, mój chłopcze.
Comminges zrzucił wierzchnie ubranie i rozwiązał wstążki u trzewików na dowód, że nie myśli się cofać ani o jeden krok; taki wówczas był zwyczaj przy pojedynkach. Bernard i Béville poszli za jego przykładem, tylko Jerzy nie zdjął nawet płaszcza.
— Dlaczego się nie rozbierasz, mój przyjacielu? — zapytał Béville — czy nie wiesz, że będziesz musiał bić się ze mną? Nie należymy do rzędu sekundantów, którzy patrzą z założonemi rękami, kiedy ich przyjaciele się biją. Trzymamy się zwyczajów andaluzyjskich.
Kapitan pogardliwie ruszył ramionami.
— Sądzisz, że żartuję? — mówił Béville — przysięgam ci, że będziesz musiał bić się ze mną.
— Jesteś głupcem i szaleńcem — chłodno rzekł Jerzy.
— Na moją duszę! zapłacisz mi za te słowa, albo...
I groźnie pochwycił za rapir, jak gdyby chciał uderzyć Jerzego.
— Chcesz tego? — zawołał Jerzy — dobrze, niech i tak będzie.
W jednej chwili zrzucił płaszcz, oraz wierzchnią odzież, i stał gotów do walki.
Comminges z wdziękiem potrząsnął rapirem, aż pochwa odleciała o jakie dwadzieścia kroków. Béville chciał go naśladować, ale mu się nie udało. Obaj bracia de Mergy wyciągnęli klingi bez żadnej sztuki, odrzucili jednak pochwy daleko, żeby im nie przeszkadzały. Każdy stanął przed swoim przeciwnikiem z obnażonym rapirem w jednej ręce, a puginałem w drugiej i jednocześnie wszyscy czterej broń skrzyżowali.
Jerzy, przy pierwszem starciu, odbił tak silnie cios pana de Béville, że wytrącił mu rapir z ręki i przyłożył do jego piersi ostrze, ale zamiast go przebić, do czego miał zupełne prawo, rzucił broń na ziemię, mówiąc chłodno:
— Nie warto bić się z tobą, dajmy temu pokój.
Béville pobladł, poczuwszy na swojej piersi chłodne ostrze stali. Zmieszany podał mu rękę i obaj, schowawszy rapiry do pochwy, z natężeniem śledzili przebieg walki między głównymi aktorami pojedynku.
Bernard był odważny, przytomny i wiele silniejszy od pana de Comminges. Przez jakiś czas bronił się tylko, odbijając zręcznie ciosy przeciwnika. Ten niespodziewany opór rozdraźnił pana de Comminges, któremu się zdawało, że odrazu pokona niedoświadczonego młokosa. Zbladł z gniewu i nacierał coraz to żwawiej, coraz to zajadlej. Nakoniec udało mu się uchylić na bok rapir przeciwnika i widząc jego pierś odsłoniętą, zamierzył się tak silnie, że byłby go przebił na wylot, gdyby nie okoliczność niespodziewana, którą do cudów niemal można zaliczyć. Ostrze, napotkawszy złoty relikwiarz, zsunęło się i uderzyło w żebro, ale zanim Comminges zdołał wydobyć broń z rany, Bernard z taką wściekłością ugodził go w głowę puginałem, że sam stracił równowagę i padł na ziemię. Przeciwnik zwalił się na niego. Sekundanci myśleli, że obaj są zabici.
Jerzy rzucił się do brata, ale Bernard wstał o własnej sile i pochwycił upuszczony rapir. Comminges leżał nieruchomy. Béville chciał go podnieść i otarł mu chustką twarz skrwawioną; wtedy dopiero spostrzegł, że ostrze puginału przebiło czaszkę i doszło do mózgu, co spowodowało śmierć natychmiastową.
Bernard osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w zabitego.
— Jesteś raniony? — zapytał go Jerzy.
— Ach! prawda — odparł, teraz dopiero spostrzegając krew na koszuli.
— To drobnostka — rzekł Jerzy, obejrzawszy ranę — ostrze się obsunęło.
Zatamował krew chustką. Béville dał swoją i wyjął jeszcze chustkę pana de Comminges, do owiązania rany.
— Wspaniałe pchnięcie! — mówił z uwielbieniem — silny jesteś jak Herkules, mój przyjacielu. Co powie młodzież paryska na to, że prowincya posiada ta zuchów? Powiedz mi z łaski swojej, ile miałeś w życiu poojedynków?
— Niestety! — westchnął Bernard — to pierwszy, i trzeba nieszczęścia, żeby się tak fatalnie skończył! Ależ na miłość Boską! ratujcie go!
— Do kata! urządziłeś go tak, że o ratunku mowy być nie może. Klinga przez oko dosięgła mózgu; spójrz na tę dziurę.
Bernard zaczął drżeć a łzy spływały mu po twarzy.
Béville podniósł puginał i przyjrzał mu się bacznie.
— Młodszy brat tego biedaka powinienby odkupić tę broń od ciebie, na pamiątkę. Dzięki jej, będzie dziedzicem wielkiej fortuny.
— Idźmy stąd! — szepnął Bernard zagasłym głosem.
— Nie martw się — pocieszał go Jerzy, pomagając mu się ubrać — ten zawadyaka nie wart, żeby go żałować.
— Biedny Comminges! — westchnął Béville — i pomyśleć, że zginął z ręki młodzieniaszka, który bił się po raz pierwszy w życiu, kiedy on miał już ze sto pojedynków!
Taką była mowa pogrzebowa, nad zwłokami hrabiego de Comminges.
Béville żegnając się z przyjacielem, spostrzegł zegarek, zawieszony na jego szyi, wedle ówczesnej mody.
— Już nie będziesz potrzebował patrzeć, która godzina — dodał — będę miał przynajmniej pamiątkę po tobie, a twój brat i tak jest dość bogaty.
Zdjął mu z szyi zegarek i schował do kieszeni.
— Czekajcie na mnie! — zawołał do odchodzących młodzieńców — ale nie zapomnij swego puginału, panie de Mergy.
Otarł ostrze o koszulę zmarłego i ubrawszy się spiesznie, podążył za nimi.
— Pociesz się, mój młody przyjacielu — rzekł do Bernarda, kiedy wsiedli do łodzi — masz minę tak żałosną, jak gdybyś jechał na swój pogrzeb... Hej! przewoźniku, nie żałuj pracy, wiosłuj żwawo, a dostaniesz pistola. Widzę halabardzistów, zbliżających się od strony wieży Nesle, nie radbym wdawać się z nimi.


IX.
Biała magia.

Straż miejska, krążąca zawsze w pobliżu sławnego Pré-aux-Cleres, udawała się na słynne pole pojedynków. Obowiązkiem jej było przeszkadzać krwawym spotkaniom, ale pośrednictwo bywało zawsze bardzo źle widziane i nieraz miało taki skutek, że najzawziętsi wrogowie zaprzestawali śmiertelnej walki, żeby spólnie rzucić się na żołnierzy. Straż nauczona doświadczeniem, nie chciała oberwać guza i zjawiała się dopiero po wszystkiem, żeby nieść pomoc rannym i zabrać trupy. Tym razem mieli tylko ten ostatni obowiązek do spełnienia, wywiązali się też z niego sumiennie, nie zaniedbawszy przetrząsnąć kieszeni pana de Comminges i podzielić się jego odzieżą.
— Kochany przyjacielu — rzekł Béville, zwracając się do Bernarda — przyjmij ode mnie dobrą radę i udaj się jak najspieszniej do Ambrożego Paré, najlepszego medyka i chirurga w całym Paryżu. Nikt lepiej od niego nie opatrzy ci rany. Zagorzały to heretyk, ale ma taką sławę, że wszyscy wzywają go w razie choroby.
— Rana za trzy dni się zagoi — odezwał się Jerzy — lecz co gorzej, że Comminges ma krewnych w Paryżu, który wezmą może jego śmierć do serca.
— Achl tak, matka jego, choćby przez przyzwoitość będzie się starała ścigać zabójcę swego syna. Trzeba przez admirała postarać się o ułaskawienie dla pana de Mergy. Król uczyni wszystko, o co go poprosi Coligny; jest miękki jak wosk w jego ręku.
— Wolałbym, żeby admirał nie wiedział o tem zajściu — rzekł Bernard słabym głosem.
— Dlaczego? Czy sądzisz, że starowina weźmie ci za złe wyprawienie na tamten świat awanturnika, i to jeszcze w sposób tak gracki?
Bernard westchnął ciężko.
— Comminges był znany na dworze, śmierć jego narobi niemało hałasu — zauważył Jerzy — ale postępowanie twoje było godne szlachcica, nie masz więc sobie nic do wyrzucenia. Od dawna nie byłem u admirała, przy tej sposobności odnowię z nim znajomość.
— Ponieważ nieprzyjemnie jest spędzić choćby kilka godzin w kozie — rzekł Béville — zaprowadzę twego brata do pewnego domu, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać. Będzie mógł tam spokojnie czekać zakończenia sprawy. Jako heretyk, nie może żądać schronienia w klasztorze.
— Dziękuję z całego serca — odparł Bernard — ale nie chcę się narażać.
— Daj spokój skrupułom, rad jestem wyświadczyć ci tę małą przysługę. Dom, o którym wspomniałem, należy do mego kuzyna, nieobecnego w tej chwili; mogę nim rozporządzać do woli, właśnie osadziłem w nim pewną starą babę, która pielęgnować cię będzie. Jest to nieoceniona kobieta, zna się na Medycynie, Alchemii, Magii i Astronomii, a przytem nikt lepiej od niej nie umie nosić bilecików miłosnych i pośredniczyć między zakochanymi. Niech mię piorun trzaśnie! jeżeli na moją prośbę nie wręczyłaby królowej-matce listu miłosnego.
— A więc dobrze — rzekł Jerzy — zaprowadzimy Bernarda do tego domu, skoro tylko Ambroży Paré opatrzy jego ranę.
Dobijali właśnie do brzegu. Nie bez trudności zdołano wsadzić Bernarda na konia i zawieźć go do sławnego medyka, a stamtąd do ustronnego domku, na przedmieściu Św. Antoniego. Położono go do łóżka i polecono opiece starej czarownicy, gdyż inaczej nie można jej nazwać.
Bernard spędził noc całą w gorączce, dręczony przykremi widzeniami; Śmierć pana de Comminges sprawiła na nim bardzo wielkie wrażenie, widział wciąż przed sobą skrwawionego trupa. Brat i wice-hrabia de Béville odwiedzali go często, ale rozmowa ich męczyła go i drażniła; a skoro odeszli, trapiły znów czarne myśli i okropne wspomnienia, które nie dały mu zmrużyć oka. Pocieszała go jedynie myśl, że pani de Turgis pamięta o nim i uwielbia jego odwagę.
Kilka dni w ten sposób minęło, żadnej nie przynosząc ulgi. Pewnej nocy lipcowej, Bernard, znużony upałem i bezsennością, chciał wyjść z pokoju, żeby odetchnąć świeżem powietrzem w ogródku, okalającym dom cały. Zarzucił płaszcz i ujął za klamkę, ale przekonał się ze zdumieniem, że drzwi były z zewnątrz zamknięte. Widocznie stara przez nieuwagę zakręciła klucz w zamku. Nie pora było jej wołać, tem bardziej, że spała na przeciwnej stronie domu; Bernard postanowił wyjść przez okno. Pokój leżał na dole, a do ziemi było niedaleko.
Zbierało się na burzę; czarne chmury gromadziły się na niebie, od czasu do czasu zrywał się wiatr duszny i gorący. Była może druga po północy, dokoła głęboka panowała cisza.
Bernard przechadzał się jakiś czas zatopiony w myślach, nagle usłyszał lekkie pukanie do drzwi wychodzących na ulicę. Odwiedziny o spóźnionej porze były rzeczą tak zadziwiającą, że Bernard myślał przez chwilę, czy nie jest ofiarą złudzenie. Tajemniczego gościa musiano być jednak oczekiwać, gdyż stara skwapliwie wyszła z domu, niosąc w ręku ślepą latarkę i otworzyła drzwi, w których ukazała się jakaś postać, otulona ciemnym płaszczem, z kapturkiem nasuniętym na oczy.
Sądząc po wzroście i ubiorze, musiała to być jakaś kobieta. Stara czarownica skłoniła jej się nizko z oznakami wielkiej czci, nieznajoma zaś niedbale skinęła głową, wsuwając jej w rękę jakąś rzecz, którą tamta przyjęła z radością. Po metalicznym brzęku i ruchu starej, która z pośpiechem schowała dar do kieszeni, Bernard domyślał się, że musiały to być pieniądze.
Obie kobiety udały się do ogrodu i weszły do lipowej altany o dwóch wejściach, okolonej gęstym żywopłotem. W pośrodku był stół kamienny. Widząc, że tam wchodzą, Bernard opuścił swoją kryjówkę i podsunął się ostrożnie pod lipy, skąd mógł wszystko słyszeć, a nawet widzieć.
Stara zapaliła spirytus i słabe, błękitnawe światło rozjaśniło wnętrze altany. Mimo to Bernard nie mógł rozpoznać rysów nieznajomej kobiety, gęstą osłoniętej zasłoną. Zauważył za to, że stara miała twarz uczernioną i wyglądała w białym czepcu jak posąg bronzowy. Na stole leżały rozmaite przedmioty, w dziwacznym ułożone po rządku: były tam owoce, kości i zakrwawione bandaże, a wśród nich stała woskowa figurka mężczyzny.
— I cóż, Kamillo? — szepnęła nieznajoma — powiadasz, że mu lepiej?
Bernard drgnął na dźwięk tego głosu.
— Trochę lepiej, dzięki naszej sztuce — odrzekła stara — a jednak na tych bandażach krwi tak mało, że niewiele mogłam zrobić.
— Co mówi Ambroży Paré?
— A cóż on może wiedzieć? Gadanina jego nic mię nie obchodzi. Ja panią zapewniam, że rana jest głęboka, niebezpieczna, straszna i da się wyleczyć tylko za pomocą Magii, ale do tego trzeba częste składać ofiary bóstwom ziemi i powietrza, a to rzecz kosztowna.
Nieznajoma zrozumiała.
— Jeżeli wyzdrowieje, dostaniesz dwa razy, tyle pieniędzy, ile ci dałam.
— Niech pani nie traci nadziei.
— Ach! Kamillo, gdyby on miał umrzeć.
— Niech się pani uspokoi, duchy są wspaniałomyślne, gwiazdy nam sprzyjają, ostatnia zaś ofiara czarnego kozła bardzo dobrze usposobiła Tamtego.
— Przyniosłam ci żądany przedmiot; kupiłam go od jednego z żołnierzy, którzy obdarli zabitego.
Wyjęła z pod płaszcza rapir pana de Comminges. Stara pochwyciła go skwapliwie i zbliżyła do światła.
— Dzięki Bogu, klinga jest zakrwawiona i zardzewiała. Krew jego, podobna do krwi bazyliszka, zostawia na stali niestarte ślady.
Nieznajoma z trudnością hamowała wzruszenie.
— Czy widzisz, Kamillo, krew jest blizko rękojeści. Cios może był śmiertelny.
— To nie jest krew serdeczna; on wyzdrowieje.
— Wyzdrowieje z pewnością? Tak, ale za to popadnie w nieuleczoną chorobę.
— Jaką?
— Miłość.
— Ach! Kamillo, czy ty mówisz prawdę?
— Kiedyż ja nie powiedziałam prawdy? Kiedyż moje przepowiednie się nie spełniły? Czyż nie oznajmiłam, że duchy będą walczyły za niego? Czyż nie zakopałam czarnej kury i poświęconego miecza w miejscu, gdzie miał się odbyć pojedynek?
— Tak, prawda.
— Ty sama przebiłaś szpadą serce figurki, wyobrażającej jego przeciwnika, a dzięki temu cios był śmiertelny.
— Istotnie, przebiłam serce pana de Comminges, ale on zginął ugodzony w głowę.
— Zapewne, ostrze rapira przebiło głowę, ale umarł wskutek tego, że krew serdeczna zakrzepła.
Nieznajomą kobietę przekonał ten argument. Zamilkła, a tymczasem stara nacierała klingę maścią i oliwą, owijała bandażami.
— Olejek skorpionowy, którym nacieram tę klingę, przez moc sympatyi spływa w ranę młodzieńca — mówiła uroczyście — doznaje on takich skutków tego balsamu afrykańskiego, jak gdybym go samego nim smarowała. Gdybym naprzykład, włożyła ostrze w ogień, młodzieniec uczułby takie boleści, jak gdyby go palono żywcem.
— Ach! nie czyń tego.
— Raz siedziałam przy kominie, nacierając maściami rapir pewnego młodego szlachcica, który otrzymał dwie okropne rany w głowę i prosił mnie, żebym go wyleczyła. Godzina była późna, więc zasnęłam nad robotą. Nagle wpada do mnie pokojowiec owego szlachcica, mówiąc, że jego pan tak cierpi, jak gdyby go żywcem przypiekano na ogniu. Czy pani wie, co się stało? Klinga wysunęła mi się z ręki i spadła na węgle. Wyjęłam ją natychmiast i kazałam pokojowcowi wracać do domu, mówiąc, że jego panu już się polepszyło. Zanurzyłam klingę w zimną wodę, do której do lałam trochę leków, i poszłam odwiedzić chorego. Powiada on do mnie: „Ach! moja Kamiillo, jak mi teraz dobrze. Doznaję takiego uczucia, jak gdyby mię włożono w zimną kąpiel, kiedy przedtem cierpiałem męki piekielne”.
Skończyła opatrunek i rzekła z zadowoleniem:
— Teraz już jestem pewna jego wyzdrowienia, możemy się zająć ostatnią ceremonią.
Rzuciła szczyptę pachnącego proszku na palący się spirytus i żegnając się, zaczęła wymawiać dziwaczne zaklęcia.
Wtedy nieznajoma kobieta wzięła drżącą ręką figurkę woskową i trzymając ją nad ogniem, ze wzruszeniem wyrzekła następujące słowa:
— Podobnie jak ten wosk mięknie i topi się nad płomieniem, tak samo serce twoje, o Bernardzie de Mergy, niech zmięknie i zapłonie miłością dla mnie!
— Dobrze... Oto zielona świeca, ulana o północy, podług przepisów sztuki... Trzeba ją zapalić jutro.
— Uczynię jak mówisz, ale pomimo twoich obietnic, jestem srodze niespokojna, Wczoraj śniło mi się, że umarł.
— Czy leżałaś pani wtedy na prawym, czy na lewym boku?
— Sypiam zawsze na prawym boku.
— Zatem sen jest dobrą wróżbą.
— Ukazał mi się blady, skrwawiony, w śmiertelnym całunie.
W tej chwili odwróciła głowę i ujrzała Bernarda, stojącego pod lipami. Krzyknęła przeraźliwie. Stara przewróciła fajerkę i błękitnawy płomień sunął w górę. Obie kobiety wymknęły się z altany drugiem wyjściem; Bernard chciał je gonić, ale potknął się o rapir, leżący na ziemi, i omało nie upadł.
Wrócił do swego pokoju i rzucił się na łóżko. Czarne myśli, dręczące go dotąd, pierzchnęły jak mgła przed słońcem, wiedział, że jest kochany przez najpiękniejszą kobietę w Paryżu i czuł, że DWserce jego płonie wzajemną dla niej miłością. Nie wątpił ani na chwilę, że to była pani de Turgis! poznał ją. Ukołysany rozkosznemi marzeniami, zasnął i obudził się dość późno.
Na poduszce leżał bilecik, który nie wiadomo jakim sposobem tam się dostał, Bernard otworzył go skwapliwie i przeczytał następujące słowa:
„Cześć damy zależy od twego milczenia.”
Wkrótce potem weszła stara, niosąc mu filiżankę rosołu. Szła zwolna, z oczyma spuszczonemi, napozór zatopiona w rozmyślaniach.
Bernard postanowił ją wybadać i dowiedzieć się szczegółowo o rzeczach, o których miał zamilczeć.
— Nie powiedziałaś mi, że się nazywasz Kamilla — rzekł mieszając rosół.
— Cześć wasza się myli, na imię mi: Marta — odparła udając zdumienie.
— Być może, że tak każesz się nazywać, ale duchy znają cię jako Kamillę.
— Duchy!... Co wasza cześć wygadujesz?
Przeżegnała się, patrząc nań ze zgorszeniem.
— Daj pokój udawaniu. Ja wiem wszystko, ale cię nie zdradzę. Kto jest ta pani, która tak troszczy się o moje zdrowie?
— Jaka pani?
— Mów szczerze. Daje ci szlacheckie słowo że będę milczał.
— Zapewniam, że nie wiem o niczem — mówiła wiedźma, kładąc rękę na sercu.
Bernard wyjął złotą sztukę z woreczka i podał ją starej.
— Masz Kamillo, należy ci się podarek za to, że mię tak pielęgnujesz i nacierasz rapir olejkiem skorpionowym.
— Nic nie rozumiem... przysięgam...
— Nie doprowadzaj mię do złości, Marto, a raczej Kamillo. Kto jest ta pani, dla której odprawiałaś czarnoksięskie praktyki zeszłej nocy? — Wielki Boże! gorączka widać was chwyta!
Zniecierpliwiony Bernard porwał poduszkę i rzucił jej na głowę. Stara podniosła ją i położyła na łóżku, a korzystając z tego, że kapitan przyszedł odwiedzić brata, wysunęła się szybko.


X.
Potwarz.

Jerzy tego samego dnia był u admirała, żeby wytłumaczyć brata i opowiedzieć wszystko, co się stało. Coligny wysłuchał go w milczeniu, gryząc niecierpliwie wykałaczkę. — Znam już tę sprawę — rzekł wreszcie — i dziwię się, że waszmość mi o niej opowiadasz, gdyż jest aż nadto głośna.
— Wybacz, jaśnie wielmożny panie, że cię tem zaprzątam, ale znając życzliwość twoją dla naszej rodziny, chciałem cię błagać o wstawienie się do króla za bratem. Wiadomo, jak wielkie znaczenie masz u Jego Królewskiej Mości.
— Jeżeli mam jakie znaczenie, to tylko dlatego, że o nic niesłusznego nie proszę Jego Królewskiej Mości — żywo przerwał admirał, z uszanowaniem uchylając kapelusza.
— Sprawa mojego brata nie jest, na nieszczęście, wypadkiem nadzwyczajnym. Król, w ciągu zeszłego roku, podpisał tysiąc pięćset ułaskawień za pojedynki, a przeciwnik Bernarda niejednokrotnie korzystał z bezkarności, o której z góry był zapewniony.
— Brat wasz był stroną wyzywającą. Kto wie jednak, czy w tym wypadku nie dał powolnego ucha złym doradcom? Radbym, żeby tak było.
Mówiąc to, przenikliwym wzrokiem mierzył Jerzego.
— Starałem się zapobiedz nieszczęsnym skutkom tej sprzeczki, ale pan de Comminges był znanym zawadyaką i nigdy nie ustąpił nikomu. Honor szlachecki i wzgląd na opinię pań...
— Otóż to zasady, jakie wpajaliście w niedoświadczonego młodzieńca! Zmartwiłby się jego ojciec, gdyby wiedział, jaką drogą syn poszedł! Niema dwóch lat od skończenia wojny domowej, a już zapomnieliście o strumieniach krwi wylanej. Trzebaż codziennie patrzeć na to, jak Francuzi mordują swoich własnych ziomków?!
— Gdybym wiedział, że moja prośba tak źle zostanie przyjętą...
— Słuchaj, panie de Mergy, mógłbym jeszcze zadać gwałt moim uczuciom, jako chrześcijanin, i przebaczyć twemu bratu, że w gniewie wyzwał pana de Comminges, ale zachowanie się jego podczas pojedynku jest nie do darowania.
— Jakto? nie rozumiem.
— Mówią, że nie dopełnił warunków, zwykle przestrzeganych przy spotkaniach tego rodzaju.
— Kto śmiał rzucić taką potwarz na mego brata! — krzyknął Jerzy, czerwieniąc się z gniewu.
— Uspokój się, kapitanie, nie będziesz miał kogo wyzwać, gdyż dotąd nie biją się jeszcze z kobietami... Hrabina de Comminges pobiegła użalić się przed królem i opowiedziała mu szczegóły, które bynajmniej nie przynoszą zaszczytu twemu bratu. To jedynie tłumaczy, jakim sposobem rycerz tak bitny mógł poledz z ręki niedoświadczonego młodzieniaszka.
— Boleść matki jest wielką i słuszną. Cóż dziwnego, że oczy jej, zalane łzami, nie mogą rozpoznać prawdy? Spodziewam się, panie admirale, że nie będziesz sądził mego brata podług tego, co mówi pani do Comminges.
Słowa Jerzego tchnęły szczerością.
— Nie zaprzeczysz jednak, że Béville, sekundant pana de Comminges, jest twoim przyjacielem.
— Znam go od dawna i niejedną zawdzięczam mu przysługę, ale był on w równie dobrych stosunkach z nieboszczykiem, który sam go zaprosił na sekundanta. Béville zresztą słynie z odwagi i honoru, na niego więc nie może paść żadne podejrzenie.
Admirał ruszył ramionami z najwyższą pogardą.
— Béville i honor! — powtórzył urągliwie — czyż taki bezbożnik i rozpustnik może mieć o nim pojęcie.
— Béville jest człowiekiem honorowym! — z mocą zawołał Jerzy — ale po co tyle słów? Przecież ja byłem obecny pojedynkowi; nie tobie przystoi, panie admirale, wątpić o naszej czci i posądzać nas o morderstwo.
W słowach jego brzmiała niemal groźba. Coligny udał, że nie rozumie napomknienia o zabójstwie księcia Franciszka Gwizyusza, o które go posądzano. Rysy jego twarzy przybrały wyraz kamiennej obojętności.
— Panie de Mergy — rzekł chłodno i wzgardliwie — człowiek, który zmienił wiarę, nie ma prawa mówić o swojej czci, gdyż nikt mu nie uwierzy.
Krew uderzyła do głowy kapitanowi i pokryła jego oblicze szkarłatnym rumieńcem, który za chwilę ustąpił miejsca trupiej bladości. Cofnął się, jakby się lękał pokusy, i zawołał głosem drżącym z obrzydzenia:
— Panie admirale! twój wiek i stanowisko pozwalają ci bezkarnie znieważać biednego szlachcica w najdroższych jego uczuciach. Błagam cię, rozkaż jednemu z twoich dworzan powtórzyć te słowa, a będę one ostatniemi, jakie w swojem życiu wymówił.
— Nie wątpię, że taki jest zwyczaj pomiędzy młodzieżą, ale moim dworzanom nie wolno ich naśladować; gdyby który z nich poważył się to uczynić, wypędziłbym go natychmiast.
Rzekłszy to, odwrócił się.
Kapitan trząsł się z wściekłości a wybiegłszy z pałacu Châtillon, dosiadł konia. Biedne zwierzę odpokutowało za wszystkich, gdyż rozjątrzony jeździec pędził jak szalony, bodąc je ostrogami. Przechodnie z przestrachem usuwali się z drogi. Szczęście, że nie spotkał żadnego dworaka, bo z pewnością, dla ulżenia sobie, byłby szukał sposobności do kłótni.
Dojechawszy w ten sposób do Vincennes, uspokoił się nieco i zawrócił do Paryża. Wierzchowiec jego był okryty krwią i pianą.
— Biedny przyjacielu! — rzekł z gorzkim uśmiechem — tyś został ukarany za zniewagę, którą mi wyrządzono.
Pogłaskał niewinną ofiarę swego gniewu i stępią udał się na przedmieście Św. Antoniego. Nie powtórzył jednak bratu szczegółów rozmowy z admirałem; powiedział, że Coligny odmówił swego pośrednictwa.
W kilka chwil później wpadł Béville i rzucił się na szyję Bernardowi, wołając:
— Winszuję ci, mój drogi. Patrz! oto ułaskawienie; wyprosiła je królowa-matka.
Bernard nie okazał wielkiego zdumienia; domyślił się, że zawdzięcza ułaskawienie hrabinie de Turgis.


I.
W starym domu.

Bernard, złożywszy należne podziękowanie królowej-matce, stał się częstym gościem na dworze. Przez pojedynek zwrócił na siebie uwagę z ogólną; ludzie, których znał zaledwie z widzenia, kłaniali mu się uniżenie, kobiety przyglądały mu się ciekawie. Ile razy ukazywał się w galeryach Luwru, dokoła rozlegały się znaczące szepty:
— Patrzcie, to de Mergy, który zabił hrabiego de Comminges.
— Jakiż on młody!
— Bardzo przystojny. Radabym wiedzieć w kim się kocha?
Bernard w tłumie pań, ścigających go oczyma, daremnie upatrywał błękitnych źrenic i czarnych brwi hrabiny de Turgis. Złożył jej nawet wizytę, ale powiedziano mu, że wkrótce po śmierci pana de Comminges, udała się do swego majątku, oddalonego od Paryża o mil dwadzieścia Złośliwi utrzymywali, że usunęła się od świata, aby w samotności opłakiwać zabitego wielbiciela.
Razu pewnego przed śniadaniem, kiedy Jerzy, wygodnie rozparty na sofie, czytał życie Pantagruela, sławne wówczas dzieło księdza Rabelais, a brat jego ćwiczył się w grze na gitarze, pod kierunkiem Włocha, signora Uberta Vinibello, pokojowiec oznajmił, że jakaś stara kobieta czeka na dole i pragnie się widzieć z Bernardem. Młodzieniec pospieszył na wezwanie, myśląc, że to Marta przychodzi z poleceniem od hrabiny de Turgis. Była to jednak kobieta nieznajoma, która oddała mu pachnący bilecik, okręcony złotą nitką i zapieczętowany zielonym lakiem; zamiast herbu, wyciśnięty był na pieczęci Amor, z palcem na ustach i dewizę kastylijską: Cał/ad/ (Milez). List zawierał kilka słów po hiszpańsku:

Esta noche, una dame espera à V. M.

Co znaczyło: „Tej nocy, dama oczekuje na ciebie.”
— Kto ci dał ten list? — zapytał zdziwiony.
— Jakaś pani.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Mówiła, że jest Hiszpanką.
— Skąd ona mię zna?
Stara się uśmiechnęła.
— Sława waszej wielmożności zawróciła głowy wszystkim paniom — odparła. — Jaką mam zanieść odpowiedź?
— Przyjdę, ale nie wiem gdzie...
— Dziś wieczorem, o wpół do dziewiątej, bądź wasza wielmożność w kościele Św. Germana w Auxerrois, w lewej nawie.
— Tam się spotkam z ową panią?
— Nie. Ktoś tam przyjdzie i drogę wskaże. Zaufać dyskrecyi waszej wielmożności można?
— Rozumie się.
— Przyjdziecie sami?
— Daję na to słowo szlachcica.
— Dobrze. Nie staraj się wielmożność wasza śledzić mnie, gdyż to się na nic nie zda.
Skłoniła się nizko i odeszła.
— Czego ta wiedźma chciała? — ciekawie zagadnął Jerzy.
— Et nic! — z udaną obojętnością odparł Bernard, biorąc gitarę.
— Przede mną nie potrzebujesz się pan ukrywać. Może ci towarzyszyć na schadzkę albo wypłazować niewczesnego spółzawodnika? — zapytał Włoch.
— Wcale nie.
— Wolna wola. Założyłbym się jednak, że nie wytrzymasz pan i wyśpiewasz mi wszystko.
Bernard milczał i z roztargnieniem trącał w struny gitary.
— Nie będę mógł dziś wieczerzać u pana de Vandreuil — rzekł wreszcie.
— Więc to na dziś! Powiedz mi pan, czy piękna?
— Nie wiem... Podobno jest cudzoziemką, ale jej nie znam.
— Gdzie się odbędzie schadzka? — zapytał nagle Jerzy.
Bernard dał bratu bilecik i powtórzył słowa starej.
— Pismo umyślnie zmienione — mruknął kapitan — nie rozumiem, po co takie ostrożności.
— Słuchaj, Jerzy, musi to być zapewne jakaś znakomita pani?
— Młokosie! wyobrażasz sobie, że znakomite panie same będą ci się rzucały na szyję?
— Jak ślicznie pachnie ten list.
— To nie dowodzi niczego.
Nagle czoło kapitana sfałdowało się, okropna myśl przyszła mu do głowy.
— Rodzina de Comminges słynie z zawziętości — rzekł — kto wie, czy to nie podstęp z ich strony, żeby cię wciągnąć w zasadzkę i pomścić śmierć zabitego.
— Co za przypuszczenie!
— Nie pierwszy to raz miłość fałszywa służyłaby za narzędzie zemsty; przypomnij sobie Samsona i Dalilę.
— Byłbym tchórzem wierutnym, gdybym z powodu tak błahego nie stawił się na wezwanie pięknej kobiety.
— Idź przynajmniej uzbrojony. Jeżeli chcesz, dam ci dwóch pokojowców.
— Nie chcę, Całe miasto dowiedziałoby się o mojej przygodzie.
— Ależ to od dawna przyjęte. Ardelay mój przyjaciel, na schadzkę bierze stalową koszulkę i pistolety, także czterech rębaczy z rapirami i rusznicami, Nie znasz jeszcze Paryża, zresztą ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Nie przeczuwam nie złego. Gdyby chciano pomścić śmierć biednego de Comminges, napadniętoby na mnie wprost na ulicy.
— Radzę po bratersku — weź z sobą chociaż pistolety.
— Dobrze, ale nieznajoma jeszcze mię wyśmieje.
Bernard po obiedzie udał się do swego pokoju i tam spędził kilka godzin przed zwierciadłem. Starannie uczesany, ufryzowany, woniejący, udał się przed ósmą do kościoła Św. Germana; więcej niż pół godziny przechadzał się wzdłuż nawy, rachując filary i świece. O wpół do dziewiątej zjawiła się kobieta, od stóp do głowy owinięta w brunatny płaszcz; nie mówiąc słowa, wzięła go za rękę i prowadziła krętemi ulicami, wreszcie stanęła przed wysokim domem, napozór niezamieszkałym. Otworzywszy małe drzwiczki w głębi, dała znak Bernardowi, żeby szedł za nią.
W sieni było ciemno jak w grobie; przewodniczka zaryglowała drzwi i stłumionym głosem ostrzegła Bernarda, że schody, na które wejść mają, są wązkie i strome. Nie bez trudności dostał się na górę i po omacku trafił do drzwi, prowadzących do komnaty rzęsisto oświetlonej. Ściany były obite kwiecistą makatą, nieco spłowiałą ale kosztowną, na stole paliły się różowe świece, iskrzyły kryształowe flakony z winem, błyszczały srebrne kosze, napełnione ciastem i owocami. Dwa wielkie fotele, przysunięte do stołu, wskazywały, że nie zasiądzie do niego więcej niż dwóch biesiadników.
Przewodniczka zrzuciła płaszcz a Bernard poznał tę samą kobietę, która dziś rano wręczyła mu bilecik.
— A to co się znaczy?! — zawołała spostrzegłszy rapir i pistolety u Bernarda — czy wielmożność wasza myśli bić się? Ta broń zbyteczna.
— Mylisz się, dobra kobieto, któż mi zaręczy, że się nie przyda?
— Może cześć wasza być o to spokojnym. Ale jakże się podoba ta komnata?
— Piękna, nudziłbym się jednak straszliwie, gdyby mi kazano pozostać tu samemu.
— Cierpliwości, zaraz ktoś przybędzie do towarzystwa. Przedtem jednak musisz wielmożność wasza przyrzec...
— Cóż takiego?
— Jeżeli jesteście katolikiem, przysięgniecie na ten krzyż — mówiła stara, wyjmując krucyfiks — jeżeli hugonotem, na Lutra, Kalwina, albo którego z waszych bożków.
Bernard parsknął śmiechem.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Że nie będziecie się starali dowiedzieć, kto jest pani, która tu przyjdzie.
— To konieczny warunek?
— Konieczny.
— Zamiast przysięgi, słowo szlachcica wystarczy.
— Niech i tak będzie.
Zabrała płaszcz i wyszła zamykając drzwi na klucz.
Bernard rzucił się na fotel. Serce biło mu gwałtownie, doznawał wrażenia, jak kilka dni temu, przed pojedynkiem. Dokoła głucha panowała cisza, a rozmarzona wyobraźnia młodzieńca dziwaczne snuła myśli. Wyobrażał sobie, że ujrzy hrabinę de Turgis; to znów przypuszczał, że zgraja morderców rzuci się na niego; wreszcie budziło się w nim podejrzenie, że stał się ofiarą żartu.
Nagle klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się otworzyły i do komnaty weszła zamaskowana pani. Miała wzrost wysoki, kibić piękną, obciśniętą atłasowym stanikiem, nóżki drobne, obute w białe, aksamitne pantofelki, ręce w haftowanych rękawiczkach. Wieku niepodobna było się domyśleć.
Bernard zerwał się i przykląkł na jedno kolano; nieznajoma się zatrzymała i rzekła głosem pieściwym po hiszpańsku:
— Bóg z tobą, kawalerze, bądź pozdrowiony.
Bernard powstał, nieco zmieszany.
— Czy mówisz po hiszpańsku, kawalerze?
Bernard zaledwie rozumiał ten język.
Nieznajoma widocznie była z tego niezadowolona; usiadła na fotelu, wskazała Bernardowi miejsce naprzeciwko siebie i zaczęła rozmowę po francusku; w głosie jej przeważał akcent cudzoziemski.
— Uwielbienie dla odwagi twojej, panie de Mergy, zniewoliło mnie do szalonego kroku: zapragnęłam poznać najdzielniejszego z rycerzy.
Bernard skłonił się i zarumienił.
— Mam nadzieję, że nie będziesz pani okrutną i raczysz zdjąć maskę, która kryje twoje oblicze, jak chmura przyćmiewa promienie słoneczne.
— Jeżeli będę zadowoloną z was, ujrzycie mię nieraz z odkrytą twarzą, ale dziś trzeba poprzestać na masce.
— Wielką i to dla mnie łaską, ale okażę się zuchwałym.
To mówiąc, Bernard ukląkł przed nieznajomą i uczynił ruch, jak gdyby zamierzał zdjąć maskę z jej twarzy.
— Kawalerze, jesteś zbyt niecierpliwy. Usiądź natychmiast na swojem miejscu, gdyż inaczej odejdę. Gdybyś wiedział, kto jestem i na co się narażałam przychodząc tu, wdzięczność twoja nie miałaby granic.
— Ten głos jest mi znany — szepnął Bernard.
— Słyszysz go po raz pierwszy w życiu... Odpowiedz mi, tylko szczerze, na pytanie: zdolny jesteś kochać wiernie i stale?
— Jestem gotów na próby.
— Nie możesz jeszcze kochać, bo nie widziałeś mię nigdy.
— Przysiągłbym, że pani jesteś uroczą.
Nieznajoma podniosła rękę ku masce.
— Cobyś jednak uczynił, gdybyś ujrzał przed sobą szpetną i starą?
— To być nie może.
— Serce się nie starzeje — westchnęła nieznajoma.
— Ta kibić kształtna, ta drobna rączka, cała postać twoja, pani, dowodzi, że umyślnie się oskarżasz.
Więcej było grzeczności niż przekonania w głosie Bernarda.
— Niestety! to tylko mi zostało rzekła nieznajoma, znów wzdychając — a wam, mężczyznom, nie wystarcza...
— Pozwól mi pani zdjąć tę maskę — domagał się zaniepokojony młodzieniec.
— Nie! nie! — zawołała, odpychając go — pamiętaj, kawalerze, żeś dał słowo... Ale przypuśćmy, że nie jestem piękną, ani młodą, czybyś mnie porzucił?
Bernard przypatrywał się jej rękom, białym jak alabaster a jak aksamit delikatnym.
— Jedna tylko kobieta w Paryżu ma ręce podobne! — rzekł z ożywieniem.
— Doprawdy? Któż taki.
— Hrabina de Turgis.
— Istotnie, Dyana ma ładne ręce, a zawdzięcza to maści migdałowej; ja mam piękniejsze — pochwaliła się nieznajoma.
— Nie, to chyba nie hrabina — pomyślał Bernard.
Przyglądał się uważnie ręce nieznajomej pani, czy nie nosi na palcu pierścienia, który widział u hrabiny, ale nie dostrzegł nawet obrączki.
— Wziąłeś mię za Dyanę de Turgis! — zaśmiała się nieznajoma — wcale ci nie jestem wdzięczna za to, gdyż pochlebiam sobie, żem więcej warta od tej wietrznicy.
— Na honor! hrabina jest najpiękniejszą kobietą, jaką w mojem życiu widziałem.
— Więc ją kochasz?
— Być może... Błagam cię pani, zdejm maskę.
— Nie prędzej aż się upewnię o twojej miłości.
— Jakże mogę pokochać nie widząc?
— Sam przyznałeś, że mam piękną rękę, wyobraź sobie, że twarz jest równie piękna.
— Teraz cię poznałem po głosie: tyś hrabina de Turgis!
— Jesteś o tem przekonany?
— Najzupełniej.
— Mylisz się, kawalerze. Imię moje Marya, o nazwisku później się dowiesz; pochodzę z Barcelony... O hrabinie de Turgis przestań mówić; nie cierpię tej kobiety. Czy wiesz, w jaki sposób została wdową?
— Mówiono mi o tem.
— Cóż ci powiedziano?
— Mąż ją zdradzał, ona, w przystępie gniewu uderzyła go mieczem; w miesiąc potem umarł z tej rany.
— Nieprawda, że to okropne?
— Nie potępiam hrabiny; kochała męża, on zaś okazał się jej niegodnym.
— Mówisz tak, bo ci się zdaje, że jestem hrabiną, ale ręczę, że pogardzasz nią w głębi duszy.
— Pani, Hiszpanka, potępiasz zazdrość?
— Dajmy temu pokój... Co znaczy ta czarna wstęga na szyi twojej?
— Mam na niej zawieszony talizman, a raczej jakąś świętość.
— Sądziłam, że jesteś protestantem?
— Tak, ale talizman otrzymałem od pewnej pani, którą wielce szanuję, dlatego się z nim nie rozłączam.
— Jeżeli chcesz zasłużyć na moje względy, zapomnij o wszystkich na świecie kobietach i myśl tylko o mnie. Hrabina de Turgis dała ci ten talizman?
— Nie.
— Kłamiesz!
— Więc jesteś panią de Turgis.
— Zdradziłeś się, kawalerze!
— Jakto?
— Skoro zobaczę hrabinę, zapytam: jakiem prawem popełnia świętokradztwa, obdarzając przedmiotami świętemi heretyków?
Bernard znów się zachwiał w przypuszczeniach.
— Daj mi ten talizman, proszę cię o to, kawalerze.
— Nie mogę.
— Ja chcę tego. Śmiałżebyś mi odmówić?
— Przyrzekłem, że go oddam.
— Obietnica dana kobiecie fałszywej nie obowiązuje. Strzeż się przytem, może to co niebezpiecznego. Hrabina zna się na czarach.
— Nie wierzę w czary.
— Ani w czarowników?
— Wierzę tylko w czarodziejki.
W tej chwili zegar na wieży sąsiedniego kościoła wybił dziesiątą.
— Już późno, muszę wracać do domu.
— Jakto! chcesz mnie opuścić?
Nieznajoma rozśmiała się.
— Żartowałam... Towarzystwo twoje, panie de Mergy, jest tak przyjemne, że nie radabym go się wyrzec rychło; zawołam tylko służącej, żeby sprzątnęła ze stołu.
Wstała z fotelu i niby przypadkiem, przewróciła świecznik. Zanim Bernard zdołał się opamiętać, usłyszał szelest zamykanych drzwi i głośny wybuch śmiechu. Nieznajoma uciekła, zostawiwszy go samego.
Zły na nią i na siebie, usiłował odszukać drzwi, ale w ciemności nie mógł do nich trafić. Wtem otworzyły się po cichu i ktoś wszedł do komnaty z latarką.
— Mam cię nakoniec! — zawołał Bernard, chwytając przybyłą osobę, w przekonaniu, że to nieznajoma — teraz już mi się nie wymkniesz.
— Co wasza cześć wyprawia! — odezwał się gruby głos — kto widział napadać na ludzi!
Bernard poznał starą kobietę, która go tu przyprowadziła.
— Bodaj cię licho porwało| — krzyknął ze złością, potem wyszedł z domu, przyrzekając sobie być na drugi raz ostrożniejszym. Bratu opowiedział, że nieznajoma pani była Hiszpanką, piękną jak wróżka, ale go nie wtajemniczył w szczegóły przygody.


XII.
Bez maski.

Dwa dni upłynęły a Hiszpanka nie dawała znaku o sobie. Na trzeci dzień bracia się dowiedzieli, że pani de Turgis powróciła i w południe będzie na pokojach królewskich. Udali się natychmiast do Luwru i spotkali ją w galeryi, otoczoną paniami, z któremi rozmawiała. Na widok Bernarda, ani się zmieszała, ani zarumieniła; skinęła mu głową, jak dawnemu znajomemu, i zamieniwszy z nim kilka słów powitania, rzekła zniżonym głosem:
— Chyba nie będziesz pan trwał w kacerskim uporze; trzeba było cudu, żeby cię przekonać.
— Nie rozumiem?
— Wszak doświadczyłeś na sobie nadziemeskiej mocy relikwii.
Bernard uśmiechnął się z lekceważeniem.
— Urok twych wdzięków, pani, kierował moją dłonią.
Ona pogroziła mu palcem.
— Milczałbyś lepiej, panie, chorąży.
Zdjęła rękawiczkę, żeby poprawić włosy; Bernard badawczo przypatrywał się ręce, a potem spojrzał jej w oczy. Zaśmiała się głośno.
— Dlaczego pani się śmieje?
— A pan dlaczego przypatrujesz mi się tak badawczo?
— Wybacz, hrabino, ale w tych czasach tyle mi się dziwnych przygód wydarzyło...
— Opowiedz nam pan choć jedną.
— Teraz nie mogę, zresztą świeżo stoi mi w pamięci pewne godło hiszpańskie...
— Jakież to godło?
— Składa się z jednego tylko wyrazu: Callad.
— Cóż to znaczy?
— Pani nie umiesz po hiszpańsku? — zapytał, nie spuszczając z niej oczu.
— W dzieciństwie umiałam nieco, ale zapomniałam już dawno — odparła obojętnie. — Jeżeli pan chcesz, żebym cię rozumiała, musisz mówić do mnie po francusku.
— Godło, o którem wspomniałem, zaleca milczenie.
— Rozsądne godło, Młodzi szczególniej powinni o niem pamiętać. Nie wiedziałam, żeś pan tak biegły w obcych językach, Kto cię nauczył po hiszpańsku?
Bernard spojrzał na nią tkliwie.
— Umiem po hiszpańsku zaledwie kilka słów, które miłość wyryła w mojem sercu na zawsze.
— Miłość! — drwiąco powtórzyła hrabina.
Mówiła głośno; kilka pań, stojących opodal, zbliżyło się do niej, pytając o czem rozmawiają, Bernard, urażony szyderczym tonem pani de Turgis, wyjął z kieszeni bilecik i podając jej, rzekł:
— Jestem pewny, że zrozumiesz pani, co tu napisano.
Dyana pochwyciła list i przebiegłszy go oczyma, z głośnym śmiechem podała najbliższej sąsiadce.
— Oto bilecik miłosny, otrzymany przez pana de Mergy. Najzabawniejsze, że znam to pismo.
— Nie wątpię o tem — cierpko mruknął Bernard.
Pani de Chateauvieux przeczytała list i podała go dalej, w kilka chwil obiegł całą galeryę.
— Czy piękną jest bohdanka pańska? — zagadnęła hrabina, skoro śmiechy i żarty uciszyły się nieco.
— Równie piękną, jak ty, hrabino.
— Musiałeś chyba twarz jej oglądać po ciemku... Znam tę damę i winszuję ci, panie de Mergy, gustu.
Zaczęła się śmiać głośno.
— Moja droga, powiedz nam kto jest owa szczęśliwa, co zdobyła serce pana de Mergy? — dopytywała pani de Chateauvieux.
— Zanim wymienię jej nazwisko, wprzód pan de Mergy zechce powiedzieć tu, wobec wszystkich, czy widział przy świetle jej twarz.
Zmieszany Bernard nie wiedział co ma z sobą robić; zły był na siebie i na hrabinę, a widok jego zakłopotania bawił trzpiotowate panie.
— Nie będę was dłużej dręczyła — rzekła hrabina — bilecik pisała donna Marya Rodriguez; znam jej pismo jak własne.
— Senora Marya Rodriguez! — zawołały panie, wybuchając śmiechem.
Była to pięćdziesięcioletnia ochmistrzyni, szpetna jak noc; pochodziła z Barcelony i niewiadomo jakim sposobem dostała się do Francyi.
Małgorzata de Valois przyjęła ją na swój dwór, podobno dlatego, żeby jej wdzięki uwydatniały się wyraźnie, przy zwiędłej twarzy Hiszpanki.
Bernard stracił głowę. Widywał często w Luwrze donnę Rodriguez i przypomniał sobie, że mimo brzydkiej twarzy, kibić miała zgrabną.
Zamaskowana dama mówiła przytem, że imię jej Marya.
— Nie mogłeś pan lepszego uczynić wyboru — żartowała hrabina de Turgis — donna Rodriguez, gdy włoży zęby sztuczne i perukę, wcale nieźle wygląda. Zapewniam cię, że nie ma więcej nad lat sześćdziesiąt.
— Ależ pan de Mergy ma chyba bielmo na oczach! — zawołała pani de Chateauvieux.
— A może lubi starożytności? — zapytała inna dama.
Żarty i przycinki spadały jak grad na Bernarda, który opędzał się o ile mógł, zaledwie hamując oburzenie. Ukazanie się króla przerwało złośliwą zabawę; panie i panowie stanęli rzędem, kłaniając się nizko.
Karol IX odprowadzał admirała de Coligny, z którym długo rozmawiał w swoim gabinecie; monarcha wspierał się na ramieniu sędziwego wodza, którego siwa broda i skromna odzież stanowiły sprzeczność z młodością i bogatemi szatami króla. Patrząc na nich, można było myśleć, że Karol z rzadką roztropnością wybrał, na ulubieńca, najrozumniejszego z pomiędzy swoich poddanych.
Wszystkie oczy były na nich zwrócone, nikt więc nie zauważył, że hrabina de Turgis zbliżyła się do Bernarda i wrzucając do jego kapelusza jakiś przedmiot, szepnęła:
— Przeczytasz potem.
Był to tylko klucz i kartka, na której skreślono następujące wyrazy:
„Klucz — otwiera drzwi do mego ogrodu; przyjdź wieczorem, zobaczysz mię bez maski.

Dyana.”

Król odprowadził admirała do drzwi galeryi.
— Żegnam cię, zacny przyjacielu — rzekł, ściskając dłoń jego — wiesz dobrze, jak cię kocham, ja zaś nie wątpię, że jesteś mi oddany ciałem i duszą.
Wracając do gabinetu, zatrzymał się przed Jerzym.
— Jutro po Mszy, przyjdziesz do mnie — powiedział głosem przyciszonym, następnie skinął na marszałka Retz i z nim opuścił komnatę.


XIII.
Tajemne posłuchanie.

O naznaczonej godzinie, Jerzy udał się do Luwru. Zaledwie wymienił swoje nazwisko, odźwierny podniósł ciężką kotarę i wpuścił go do pracowni królewskiej. Karol IX siedział przy stole, zajęty pisaniem; dał znak przybyłemu, żeby poczekał. Jerzy stanął opodal niego i ciekawie rozglądał się po komnacie. Była skromnie urządzoną, a jedyną jej ozdobę stanowiły przyrządy wyśliwskie, rozwieszone na ścianach, i obraz Matki Boskiej niezłego pędzla. Na stole leżały papiery, książki, i potrzeby sokolnicze. Wielki biały chart spał na haftowanej poduszce, w pobliżu królewskiego pana.
Nagle Karol zaklął i z wściekłością rzuciwszy pióro na ziemię, zaczął się przechadzać po pokoju, z głową na piersi spuszczoną. Zatrzymał się nakoniec przed Jerzym, spojrzał na niego z przestrachem, jak gdyby teraz dopiero go spostrzegł.
— To ty! — rzekł, cofając się. — Rad jestem, że cię widzę. Chciałem z tobą pomówić, ale...
Umilkł i zamyślił się głęboko; znać było, że w tej chwili jest czem innem zajęty.
Przez kilka minut panowało milczenie. Król usiadł przy stole, wsparł głowę na dłoni, jak człowiek bardzo znużony i nagle zawołał gniewnie:
— Dyabelski rym! — a po chwili zwrócił się do Jerzego:
— Wybacz, kapitanie, ale już od godziny się męczę nad wyszukaniem rymu; to może zniecierpliwić.
— Może przeszkadzam Waszej Królewskiej Mości? — zapytał Jerzy.
— Bynajmniej — zapewnił król i powstawszy, położył rękę na jego ramieniu.
— Jesteś zapewne zmęczony po wczorajszych łowach — mówił z zakłopotaniem — jeleń długo nas wodził po kniei...
— Gdyby taka drobnostka miała mnie zmęczyć, Najjaśniejszy Panie, nie byłbym godny dowodzić oddziałem żołnierzy. Podczas ostatniej wojny, książę Gwizyusz, widząc mię na koniu, dał mi przydomek Albańczyka.
— Mówiono mi, że jesteś doskonałym jeźdzcem, ale czy jesteś równie dobrym strzelcem?
— Mam celne oko i pewną rękę.
— Widzisz tę rusznicę na ścianie? Zdaje mi się, że o sześćdziesiąt kroków trafiłbyś z niej jakiego poganina.
— Sześćdziesiąt kroków to znaczna odległość, możebym jednak nie chybił.
Król podał rusznicę Jerzemu.
— Piękna broń — rzekł de Mergy, obejrzawszy strzelbę starannie.
— Widzę, że się znasz na tem — mówił król cedząc wyrazy powoli — za pomocą tej zabawki można trafić w cel o sto nawet kroków.
Karol IX zwykle nie patrzył w oczy ludziom, z którymi mówił; tym razem jednak utkwił w Jerzego wzrok badawczy, a rysy jego miały wyraz tak dziwny, że młodzieniec się zmieszał.
Przez chwilę milczenie panowało w komnacie; przerwał je Jerzy:
— Co do mnie, przekładam Szpadę i włócznię nad broń palną.
— Także strzelbą nie należy pogardzać — rzekł król, uśmiechając się znacząco. — Mówiono mi, że admirał cię obraził? — zagadnął nagle...
— Najjaśniejszy Panie...
— Opowiedz, jak to było.
— Poszedłem do admirała w sprawie, która mię bardzo obchodziła.
— Wiem, w sprawie pojedynku twego brata. Gracko się spisał, lubię go za to. Comminges zasłużył na taki koniec. Ale dlaczego admirał rozgniewał się na ciebie?
— Różnica przekonań, także moje nawrócenie, o którem sądziłem, że już zapomniano.
— Admirał nigdy nie zapomina.
— Przekonałem się o tem, Najjaśniejszy Panie.
Twarz Jerzego zachmurzyła się.
— Powiedz mi szczerze, co zamierzasz uczynić?
— Ani wiek, ani stanowisko admirała nie pozwalają na to, żebym ja śmiał go wyzwać na pojedynek; lękałbym się stracić przez to względy Waszej Królewskiej Mości.
— Więc nie zemścisz się na admirale? Ależ ten dziad obrzydły staje się coraz zuchwalszym.
Jerzy szeroko otworzył oczy ze zdumienia, słysząc w jaki sposób król odzywa się o wrzekomym swoim ulubieńcu.
— Obraził cię bardzo dotkliwie — mówił Karol — są uchybienia, których się nie znosi nawet od monarchy.
— Admirał nie przyjąłby mego wyzwania.
— Prawdpodobnie, ale...
Król wziął rusznicę i uczynił gest, jakby brał kogo na cel.
— Rozumiesz?...
Jerzy cofnął się.
— Najjaśniejszy Panie, radzisz mi...
— Nic ci nie radzę, do szatana! — zawołał Karol, obrzucając Jerzego piorunującem spojrzeniem.
De Mergy nie wiedział co począć, tymczasem król odezwał się nieco łagodniej:
— Gdybyś strzelił do niego, mszcząc się za honor skrzywdzony, nie popełniłbyś grzechu; cześć szlachcica warta kuli. Coligny jest dumny i zuchwały, wiem, że spiskuje przeciwko mnie, radby zająć moje miejsce... Ile razy go widzę, ręka mi drży, z przyjemnością zdusiłbym go sam.
Jerzy słuchał w milczeniu groźb monarchy.
— Gdybym był na twojem miejscu, czekałbym na niego przy wyjściu ze zboru i palnąłbym bez wahania. Jedna kula wystarczy... Kuzyn Gwizyusz byłby ci bardzo wdzięczny, a we Francyi zapanowałby spokój... Coligny cię obraził, masz prawo go skarcić.
— Morderstwo zostawia wieczną plamę na honorze szlachcica — odparł Jerzy z godnością.
Odpowiedź sprawiła na królu wrażenie gromu; stał nieruchomy, trzymając w ręku rusznicę, był bardzo blady, usta miał otwarte, wzrok osłupiały.
Nagle strzelba wysunęła się z drżących jego dłoni i upadła na ziemię; kapitan poskoczył skwapliwie, żeby ją podnieść, król rzucił się na fotel i zwiesił głowę na piersi. Jakaś ciężka walka toczyła się w jego duszy.
— Kapitanie de Mergy — przemówił nakoniec — gdzie stoi twój oddział?
— W Meaux, Najjaśniejszy Panie.
— Za kilka dni udasz się tam i przyprowadzisz go do Paryża; rozkaz piśmienny otrzymasz niebawem.
Głos króla brzmiał szorstko i porywczo. Jerzy zrozumiał, że popadł w niełaskę i że posłuchanie skończone; stosownie do etykiety dworskiej, wychodził tyłem, kłaniając się co chwila i miał już uchylić portyery, kiedy król zerwał się z fotelu i rzekł, chwytając go za ramię:
— Milcz jak grób, jeśli ci życie miłe!
Jerzy, wróciwszy do domu, skreślił następującą przestrogę, którą potajemnie przesłał admirałowi:
„Honor nakazuje mi ostrzedz cię, panie admirale: życiu twemu zagraża nie tylko książę Gwizyusz, ale ktoś jeszcze potężniejszy.”


XIV.
Przed burzą.

Nazajutrz po ślubie Małgorzaty de Valois z królem Nawarry, kapitan Jerzy de Mergy otrzymał rozkaz udania się do Meaux, gdzie kwaterował oddział, którym dowodził. Bernard, po wyjeździe brata, spędzał całe dni u pięknej Dyany, towarzyszył jej nieodstępnie na bale, polowania, przejażdżki, a nawet do kościoła. Mówiono, że hrabina pracuje nad jego nawróceniem, a gdy dopnie celu, odda mu rękę.
W piątek d. 22 sierpnia r. 1572, niejaki Maurevel strzelił z rusznicy do admirała i zranił go niebezpiecznie. Za głównego sprawcę zamachu poczytywano księcia Gwizyusza, a król przyrzekł surowo ukarać winnych. Przyjaciele admirała szukali, po ulicach Paryża, Gwizyusza albo jego stronników, nie przyszło jednak do krwawego starcia, gdyż lud zachowywał się spokojnie, nie odpowiadając na wyzywające okrzyki.
Pewnego dnia orszak hugonotów spotkał gromadę szlachty katolickiej, wśród której było kilku dworzan księcia. Spodziewano się zajścia, tymczasem katolicy zbyli milczeniem obelżywe okrzyki, a jeden z nich zwrócił się do Bernarda de Mergy i kłaniając się grzecznie, zapytał:
— Zapewne widziałeś pan admirała? Jakże się miewa? Czy morderca został ujęty?
Bernard poznał barona de Vandreuil; powitawszy go również uprzejmie, odpowiedział na pytanie. Zawiązała się rozmowa, do której wmieszało się kilku innych panów; po wzajemnej wymianie grzeczności, rozstano się w najlepszej zgodzie.
Baron de Vandreuil nieco dłużej zatrzymał Bernarda, który wskutek tego pozostał w tyle za innymi; żegnając się z nim, przestrzegł go, że popręg na koniu się rozluźnił.
Bernard zsiadł i poprawiwszy siodło, miał odjeżdżać, kiedy usłyszał tętent za sobą. Obejrzał się i ujrzał nieznajomego młodzieńca, którego przed chwilą widział w towarzystwie pana de Vandreuil.
— Na honor! — zawołał nieznajomy — jakżebym pragnął spotkać jednego z owych krzykaczy, którzy przed chwilą wrzeszczeli na całe gardło: „Precz z Gwizyuszami!”
— Nie potrzebujesz pan szukać daleko — odparł Bernard.
— Czyżbyś pan należał do liczby tych hultajów?
Bernard uderzył go głownią szpady, a cios był tak silny, że młodzieniec oblany krwią spadł z konia. Gawiedź uliczna, dotąd przypatrująca się spokojnie, ujęła się za rannym i gradem kamieni zasypała Bernarda. Zrozumiał, że nic nie poradzi wobec przeważnej liczby napastników i spiąwszy konia ostrogami, postanowił w ucieczce szukać ocalenia. Wierzchowiec jednak potknął się na zakręcie i wyrzucił go z siodła.
Zanim Bernard zdążył się podnieść, otoczono go, powalono na ziemię i zabitoby z pewnością, gdyby go nie osłonił ciałem własnem jakiś zakonnik.
— Co czynicie, szaleńcy? — krzyknął — ten człowiek niewinny, puśćcie go!
— To hugonot — wołano dokoła.
— Więc pozwólcie mu nawrócić się.
Napastnicy puścili Bernarda i rozeszli się, szemrząc niechętnie.
— Jakże zdołam wyrazić ci moją wdzięczność, ojcze! — rzekł Bernard — chciej przyjąć tę sakiewkę.
— Przyjmuję ją w imieniu biednych, bo sam niczego nie potrzebuję. Znam twego brata, młodzieńcze, i mam wiele życzliwości dla was obu. Chodź ze mną, nawróć się a nie pożałujesz tego.
— Nie namawiaj mnie do tego, ojcze, powiedz raczej, jak się nazywasz?
— Lubin, mój synu. Przykro mi, że trwasz w swoich błędach. Ocaliłem ci życie, jaka szkoda, że duszy ocalić nie mogę.
Bernard wrócił do mieszkania poturbowany, ale niewymownie rad, że małym kosztem uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.


XV.
Rozkaz.

Wieczorem 24 sierpnia oddział jazdy wjeżdżał do Paryża, przez bramę Św. Antoniego. Zapylona odzież żołnierzy świadczyła o długiej podróży, a na ogorzałych twarzach dziwny malował się niepokój.
Oddział posuwał się zwolna, dążąc na plac przy pałacu des Tournelles. Kapitan kazał stanąć, wysłał na zwiady kilkunastu jeźdźców, pod dowództwem chorążego, rozstawił warty, jakby w oczekiwaniu na nieprzyjaciela.
— Sierżancie! — zawołał.
Stary żołnierz, z haftowaną szarfą i złotym galonem u kapelusza, zbliżył się do niego.
— Czy wszyscy mają lonty?
— Wszyscy, kapitanie
— Amunicyi nie zbraknie?
— Mamy podostatkiem.
Kapitan się zamyślił. Sierżant zauważył, że dowódca jest w złym humorze, dlatego długo się wahał, zanim się zdobył na uwagę:
— Warto napaść szkapy, nie jadły od rana.
— Nie teraz.
— Choć garstkę owsa.
— Nie.
— Podobno w nocy będziemy mieli robotę, więc...
Kapitan przerwał mu szorstko.
— Wracaj na stanowisko!
Żołnierze ciekawie otoczyli sierżanta.
— Co powiedział kapitan? Co to będzie? Czy prawda, że w nocy coś się ma stać? — dopytywali, ale sierżant potrząsnął głową z miną tajemniczą.
— Juścić coś się kroi... — bąknął jakby do siebie — nie wolno zsiadać z koni, gdyż lada chwila mogą nas potrzebować.
— Zatem będziemy się bili? — podchwycił trębacz — ale z kim?
— Z kim? — powtórzył sierżant, namyślając się — w tem sęk... Zapewne z nieprzyjaciołmi króla.
— Któż jest owym nieprzyjacielem?
— On nie wie, kto jest nieprzyjacielem króla! - rzekł sierżant z politowaniem.
— Ja wiem — odezwał się któryś z żołnierzy — Hiszpanie, naturalnie.
— Nie tylko Hiszpanie są wrogami króla — zauważył inny.
— Bertrand ma słuszność — potwierdził sierżant.
— Kogóż on ma na myśli.
— Hugonotów. Trzeba mieć tępą mózgownicę, żeby tego nie wiedzieć.
— Ale przecież pokój został zawarty — rzekł trębacz — natrąbiłem się dosyć z tego powodu.
— Hugonoci nie są naszymi wrogami. Hrabia de la Rochefoucauld będzie dowodził naszym pułkiem w wojnie z Flandryą, a przecież jest heretykiem.
— To ptaszek! — zawołał sierżant — jeszcześ się trzymał matczynego fartucha, Merlinie, kiedy Rochefoucauld dowodził hugonotami pod la Robraye, w Poiton. Urządził zasadzkę, w której omało w pień nas nie wyciął.
— Powiedział, że oddział rajtarów więcej wart niż szwadron lekkiej jazdy — dorzucił Bertrand — wiem to od pazia królowej.
— Czy to prawda, że wczoraj był zamach na króla? — zapytał trębacz.
— Ręczę, że to sprawka heretyków!
— Oberżysta z Saint-André mówił mi, że teraz hugonoci będą rządzili.
— W takim razie sprowadzą z Niemiec rajtarów.
— Z przyjemnością przetrzepałbym im skórę. Powiedz, Bertrandzie, tyś służył u hugonotów, prawdaż to, że admirał płaci dziennie tylko ośm denarów?
— Ani denara więcej. Po pierwszej kampanii podziękowałem za służbę staremu sknerze.
— Kapitan strasznie zły — zauważył trębacz — dawniej chętnie z nami gawędził, a dziś, przez całą drogę, ust nie otworzył.
— Zgryzł się, słysząc o sprawkach hugonotów — odrzekł sierżant.
— Znowu się zacznie wojna domowa.
— Tem lepiej, bo przy tej sposobności będzie można się obłowić porządnie.
W tej chwili chorąży powrócił i zbliżywszy się do kapitana, mówił z nim po cichu.
— Nie rozumiem, co się dziś dzieje w Paryżu — rzekł jeden z żołnierzy wysłanych na zwiady, do towarzyszy, którzy go otoczyli — na ulicach nie spotkaliśmy żywej duszy, za to w Bastylii pełno wojska; widziałem na dziedzińcu istny las włóczni.
— Cały pułk Szwajcarów tam obozuje — do dał drugi.
— Słyszałem, że wczoraj hugonoci usiłowali zamordować króla, a wśród zamieszania, książę Gwizyusz ranił admirała de Coligny — dorzucił trzeci.
— Szwajcarzy wykrzykują głośno, że hugonoci za wiele sobie pozwalają.
— Puszą się i nadymają jak pawie:
— Wszystko radziby dla siebie zagarnąć, a nam zostawić kości do ogryzania.
— To pewna — rzekł sierżant — że gdyby mi rozkazano: „Hajże, na hugonotów!” nie wahałbym się ani chwili.
— Powiedz, Belle-Rose, czy nasz chorąży z kim rozmawiał? — zapytał Merlin.
— Z oficerem Szwajcarów, ale nie słyszałem co mówili. Zapewne ważnych dowiedział się nowin, bo co chwila wykrzykiwał: „Mój Boże! mój Boże!”
— Patrzcie! jacyś jeźdzcy pędzą ku nam.
— Kapitan i chorąży jadą na ich spotkanie.
Dwóch jeźdzców zbliżało się cwałem. Jeden z nich miał kapelusz z piórami i szarfę zieloną; czarne szaty drugiego wskazywały, że należał do stanu duchownego.
— Teraz jestem pewny, że będziemy się bili — mruknął sierżant — przysyłają nam kapelana.
— Licho nadało! — sarknął Merlin — nie mam ochoty bić się na czczo.
— Witam cię, kapitanie Mergy! — zawołał szlachcic z zieloną szarfą — jestem Tomasz de Maurevel, wszak mnie poznajesz?
— Nie mam zaszczytu znać pana de Maurevel — odparł Jerzy zimno — przypuszczam, że dowiemy się nakoniec, po co nas wezwano.
— Ratować króla.
— Jakież mu grozi niebezpieczeństwo?
— Odkryto spisek hugonotów, więc wszyscy wierni poddani króla mają dziś w nocy rzucić się na nich znienacka i wymordować do jednego.
— Niepodobna! — zawołał Jerzy, wzdrygając się.
— Wszyscy mieszczanie są uzbrojeni, oprócz tego mamy gwardyę i trzy tysiące Szwajcarów, razem około szcześćdziesięciu tysięcy ludzi. O jedenastej dzwony dadzą hasło rzezi.
— Kłamiesz nędzniku! Król nie mógłby wydać tak potwornego rozkazu — przerwał Jerzy.
W tej chwili przypomniał sobie rozmowę z królem.
— Nie unoś się kapitanie; gdyby nie obowiązki służby, zażądałbym zadosyć uczynienia za tę obelgę. Przyjeżdżam z rozkazu Jego Królewskiej Mości, masz mi dopomódz do oczyszczenia z hugonotów ulicy Św. Antoniego i przyległych dzielnic. Oto lista osób, które skazane na śmierć. Żołnierze otrzymają białe przepaski; wszyscy wierni poddani będą dziś mieli taki znak na sobie, żeby wśród ciemności nie wzięto ich za hugonotów.
— Ja mam mordować bezbronnych?
— Jesteś poddanym króla Karola IX, i zapewne poznajesz podpis marszałka de Retz, któremu winien jesteś posłuszeństwo?
Wyjął papier, złożony we czworo, i podał go Jerzemu, który skinął na jednego z żołnierzy, rozkazał mu zapalić pochodnię i przy jej świetle odczytał rozkaz królewski, zalecający mu iść za wskazówkami de Maurevela. Inny papier obejmował spis nazwisk, przeznaczonych na stracenie.
— Moi żołnierze nie podejmą się rzemiosła zbójeckiego! — zawołał, rzucając papier w twarz panu de Maurevel.
— Słuchajcie! — zawołał z kolei Maurevel, zwracając się do żołnierzy — hugonoci chcą zamordować króla, trzeba ich ukarać: w nocy rzuci13my się na nich i w pień wytniemy. Król pozwala rabować ich domy.
— Niech żyje król! Śmierć hugonotom! — z dziką radością wrzasnęli żołdacy.
— Milczeć! — krzyknął Jerzy piorunującym głosem — ja tylko mam prawo tu rozkazywać. Towarzysze! ten nędznik kłamie; choćby nawet tak było jak mówi, wy się niezgodzicie mordować bezbronnych.
Pe tych słowach zapanowało milczenie:
— Niech żyje król! Śmierć hugonotom! — krzyknął Maurevel.
— Śmierć hugonotoml — powtórzyli żołnierze.
— Cóż, kapitanie, będziesz posłusznym? — zapytał Maurevel.
— Nie jestem już kapitanem! — rzekł Jerzy, zdzierając z siebie oznaki godności.
— Chwytajcie zdrajcę! — zawołał Maurevel, obnażając szpadę — zabijcie buntownika, który śmie opierać się rozkazom króla.
Żaden z żołnierzy nie podniósł ręki na dowódzcę. Jerzy wytrącił szpadę z rąk Maurevela i uderzył go w twarz tak silnie, że tamten spadł z konia.
— Sądziłem, że dowodzę żołnierzami — rzekł do jeźdźców — teraz przekonałem się, że jesteście zgrają morderców.
Spiął konia i popędził ku miastu. Chorąży podążył za nim, ale po chwili zawrócił, gdyż zauważył, że nie powinien opuszczać kolegów. Maurevel, ogłuszony ciosem, podniósł się i klnąc na czem świat stoi, wsiadł na konia. Żołnierze zachęceni nadzieją rabunku, przysięgali, że wytępią hugonotów.


XVI.
Stanowczość Bernarda.

Tego samego dnia wieczorem, Bernard de Mergy, idąc do hrabiny de Turgis, spotkał Ambrożego Paré, który prawdopodobnie wracał z pałacu Chatillon. Zatrzymawszy go, zapytał o zdrowie admirała.
— Jest lepiej — odrzekł sławny chirurg — rana goi się doskonale, gorączki niema. Dałem mu na noc lekarstwo i mam w Bogu nadzieję, że za kilka dni będzie zdrów zupełnie.
Jakiś przechodzień usłyszawszy, że mówiono o panu de Coligny, zawołał:
— Będzie niedługo tańczył sarabandę na szubienicy, ten dyabelski admirał!
— Nikczemna hałastra! — rzekł z pogardą Bernard — boleję nad tem, że mąż tak czcigodny musi mieszkać wśród tylu wrogów.
— Na szczęście, pałac jego jest dobrze strzeżony — odrzekł Paré — widziałem dziedziniec pełen żołnierzy z zapalonemi lontami. Już późno, muszę wracać do Luwru.
Bernard po drodze zauważył ruch na ulicach Paryża, zwykle pustych i spokojnych o tej porze. Coraz to spotykał tragarzy, niosących zawiniątka, podobne do pęków włóczni, oddziały żołnierzy uzbrojonych, tajemnicze postacie otulone w płaszcze.
— Przyjacielu, a gdzie niesiecie te włócznie? — zagadnął jednego z tragarzy.
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Towarzyszu — zwrócił się do sierżanta, dowodzącego patrolem — dokąd spieszycie, uzbrojeni jak na wojnę?
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Hej! paziu, dokąd prowadzisz te rumaki?
— Do Luwru, panie, na dzisiejszą zabawę.
— Wszyscy widać są zaproszeni, oprócz mnie — pomyślał Bernard — mniejsza o to, mało dbam o królewską zabawę. Dziwi mię tylko, że nic o niej nie słyszałem.
Nieco dalej spotkał człowieka, który zatrzymywał się przed różnemi domami i kredą kreślił krzyże na drzwiach.
— Czy jesteś kwatermistrzem i znaczysz mieszkania?
Nieznajomy nie odpowiedział i zniknął spiesznie.
Bernard był już blizko domu hrabiny, kiedy na zakręcie ulicy, spotkał pana de Béville, starannie otulonego w płaszcz.
— Dobry wieczór, panie de Béville — rzekł Bernard, podając mu rękę.
Béville, zanim mu podał swoją, szybko przełożył jakiś przedmiot z prawej dłoni do lewej.
— Czołem przed ulubieńcem pań! — zawołał — ręczę, że udajesz się na schadzkę.
— Pewno i na ciebie oczekuje pani serca — odparł Bernard wesoło — musi być dobrze strzeżoną, kiedy przywdziałeś pancerz i zaopatrzyłeś się w pistolety, jak gdybyś miał walczyć z całym regimentem.
— Roztropność nigdy nie wadzi.
— Żałuję, że dziś wieczorem nie mogę ci towarzyszyć — żartobliwie oświadczył Bernard — każdego innego dnia możesz liczyć na mnie.
— Dziś nie mógłbyś mi towarzyszyć, panie de Mergy — rzekł Béville, z zagadkowym: uśmiechem.
— W takim razie żegnam i życzę powodzenia.
— Nawzajem — z przyciskiem odpowiedział Béville.
Każdy poszedł w swoją stronę.
— Panie de Mergy! — zawołał Béville, spiesznie wracając do niego — czy Jerzy powrócił do Paryża.
— Spodziewam się go co chwila. Czy i ty, hrabio, będziesz na dzisiejszej zabawie?
— Na jakiej zabawie?
— Wszyscy mówią, że dziś odbędzie się wielka zabawa.
Béville się zmieszał.
— Szczęśliwej drogi — rzekł Bernard, odchodząc.
— Jedno słowo... Muszę ci dać przyjacielską radę.
— Radę?
— Przepraw się zaraz na drugą stronę Sekwany.
— Czy to żart?
— Bynajmniej. Nigdy nie byłem mniej usposobiony do żartów. Przepraw się przez rzekę i schroń się do gospody obok kościoła Św. Jakóba. Powiedz matce Brûilard, że przychodzisz ode mnie, a będziesz dobrze przyjęty. Nie znudzisz się tam z pewnością.
— Dziękuję, ale na dziś mam inne zamiary.
— Usłuchaj, a nie pożałujesz; daję ci na to moje szlacheckie słowo.
— Nie mogę...
— Jeżeli się stanie nieszczęście, nie będę temu winien. Po raz ostatni ci powtarzam: przepraw się na drugą stronę Sekwany.
Zagadkowe przestrogi Béville’a i niezwykle poważny wyraz jego twarzy zastanowiły Bernarda.
— Wytłumacz się jaśniej, nic nie rozumiem.
— Nie mogę ci wytłumaczyć, mój drogi, i tak za wiele powiedziałem. Pamiętaj, żebyś przed jedenastą przeprawił się na drugą stronę Sekwany. Bądź zdrów.
Béville odszedł. Bernard chciał iść za nim ale i tak stracił wiele czasu; przyspieszył kroku, żeby prędzej stanąć u hrabiny de Turgis. Noc była piękna, upał się zmniejszył, lekkie, białe obłoczki zasłaniały, od czasu do czasu, promienną tarczę księżyca.
W oknie mieszkania Dyany płonęła czerwona lampa; był to znak umówiony między niemi. Serce Bernarda żywiej uderzyło; zapomniał o zagadkowych przestrogach Bévilla i skwapliwie wbiegł na schody pałacu.
Hrabina czekała na niego w komnacie oświetlonej srebrną lampą. Była blada i włosy miała w nieładzie. Na odgłos kroków Bernarda, drgnęła i z trudnością stłumiła okrzyk przerażenia.
— Przestraszyłem cię, najdroższa? — zapytał klękając przed nią.
— Jesteś nakoniec! — szepnęła i przymknąwszy oczy, wsparła głowę na aksamitnej poduszce.
— Nie spóźniłem się, gdyż dopiero dziesiąta. Ale co tobie, ukochana?
— Nie dręcz mię, nie pytaj o nic... Cierpię bardzo, głowa mię boli.
— Biedna!
— Usiądź przy mnie.
Zasłoniła twarz rękoma i jęknęła głośno; po chwili podniosła głowę, odrzuciła w tył włosy i biorąc dłoń Bernarda, przyłożyła ją do czoła.
— Głowę mam w ogniu — mówiła — twoja ręką przynosi mi ulgę.
— Dyano, wolałbym sam cierpieć, niż patrzeć na twoje cierpienia — rzekł, całując jej ręce.
W pokoju zapanowało milczenie. Hrabina oddychała z trudnością, od czasu do czasu ściskała konwulsyjnie rękę Bernarda.
— Droga moja, masz jakieś zmartwienie — odezwał się do niej — dla czego nie zwierzysz mi się? Wszak w miłości wszystko powinno być spólne: radość i troski.
Hrabina przecząco potrząsnęła głową, usta jej zadrżały. W tej chwili zegar wybił wpół do jedenastej, ona zerwała się jak obłąkana.
— Co tobie, Dyano — dopytywał Mergy zaniepokojony.
— Nic — odparła głucho — dźwięk tego zegara ma w sobie coś straszliwego; za każdem jego uderzeniem zdaje mi się, że rozpalone żelazo przeszywa mi serce.
Położyła ręce na jego ramieniu i nagle rzekła:
— Kiedy się nawrócisz?
— Nie mówmy dziś o tem, jesteś chora i rozdrażniona.
— Doprowadzasz mię do rozpaczy swoim uporem. Czas nagli, choćbym była umierającą, do ostatniego tchnienia błagać cię będę, żebyś wyprzysiągł się błędów kacerskich. Codzień krwawe łzy wylewam nad twojem zaślepieniem.
— Nie pojmuję twego rozdraźnienia...
— Słuchaj: śniło mi się, że nieprzyjaciele chcieli cię zabić, a ja nie mogłam uratować twojej duszy, ani twego ciała.
— Ależ ja nie mam nieprzyjaciół?
— Szalony! cała Francya występuje przeciw hugonotom.
— Jeżeli chcesz, Dyano, żeby ci kto tłumaczył sny, udaj się do Kamilli; ja się nie znam na tem. Mówmy o czem innem. Byłaś dziś na dworze i tam pewno nabawiłaś się migreny!
— Tak, byłam na dworze, widziałam królowę-matkę. Wróciłam stamtąd z mocnem postanowieniem nawrócenia cię.
— Nie mam w tej chwili ochoty do tego — zaśmiał się, całując jej rękę.
Szorstko wyrwała mu dłoń i zmierzyła go gniewnem spojrzeniem.
— Zakamieniały grzeszniku! — westchnęła — czemuż oddałam ci serce? Nie kochasz mnie... Gdybyś wiedział ile cierpię, nie wahałbyś się wymówić słowo, które uśmierzyłoby niepokój o ciebie.
— Jestem gotów uczynić dla ciebie wszystko, ale nie mogę zmienić przekonań. Ty sama pogardziłabyś mną wtedy.
Zerwała się i łamiąc ręce, zaczęła gorączko przechadzać się po komnacie.
Nagle zatrzymała się i wskazując na zegar, rzekła uroczyście:
— Zostaje ci tylko kwadrans do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie nawrócisz się, będziesz zgubionym.
— Dyano! co to znaczy?!
Straszne podejrzenie zbudziło się w umyśle Bernarda.
Hrabina rzuciła się na sofę i ukrywszy twarz w poduszkach płakała, łkając gwałtownie. Bernard nie mógł z niej wydobyć ani słowa.
W tej chwili ponuro zabrzmiały dzwony, a jednocześnie huknęły strzały i rozległ się zmieszany gwar tysięcy głosów.
Hrabina pospieszyła do okna i otworzyła je szeroko.
Niebo zaiskrzyło się krwawą łuną; można było myśleć, że to pożar, ale silna woń żywicy którą wiatr przynosił, świadczyła, że to odblask niezliczonych pochodni. Jęki i wrzaski mordowanych ofiar łączyły się z okrzykami radości, tętentem koni i szczękiem oręża.
— Rzeź się rozpoczęła! — krzyknęła hrabina, chwytając się za głowę.
— O ja rzezi mówisz?
— Tej nocy wszyscy hugonoci zostaną wymordowani; taki rozkaz króla. Całe miasto uzbrojone i ani jeden ze skazanych nie ujdzie. Francya będzie ocalona, ale ty zginiesz, jeżeli natychmiast nie wyrzekniesz się błędów.
Bernard osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w twarz Dyany, tchnącą niepokojem; stała w oknie, nieruchoma jak posąg, ręką wskazując na sceny mordu i rabunku.
Nagle rzuciła się na kolana i chwytając go za ręce, wołała z rozpaczą:
— Zaklinam cię, Bernardzie, ocal życie własne, nawróć się! Nie przeżyję twojej śmierci.
Bernard spojrzał na nią posępnie i nie odpowiedziawszy, pobiegł w głąb komnaty, gdzie leżał jego rapir.
— Nieszczęśliwy, co zamierzasz czynić? — krzyknęła hrabina, wlokąc się za nim na kolanach.
— Będę się bronił, nie dam się zamordować jak jagnię.
— Tysiąc mieczy nie zdołałoby cię obronić. Gwardya królewska, Szwajcarzy, lud, mieszczanie — wszystko to uzbrojone i ściga hugonotów Jest tylko jeden sposób ocalenia: zostać katolikiem..
Bernard, na myśl o strasznej śmierci, która mu groziła, zachwiał się nieco.
— Odpowiadam wtedy za twoje życie — nalegała Dyana.
— Gdybym się zaparł przekonań, pogardzałbym sobą całe życie — pomyślał Bernard i jednocześnie uczuł, że odwaga wstępuje mu w serce; przypasał rapir, włożył kapelusz i zarzuciwszy płaszcz, postąpił ku drzwiom.
— Dokąd idziesz?
— Chcę ci oszczędzić przykrości. Nie życzysz sobie zapewne, iżby mię zamordowano w twoich oczach i w twoim domu.
Było tyle godności w jego głosie i spojrzeniu, że hrabina zarumieniła się, upadła na kolana, zasłaniając drzwi sobą.
Bernard chciał ją odsunąć, ale ona uchwyciła za kraj jego płaszcza.
— Puść! — wołał — chcesz chyba sama wydać mię w ręce siepaczom?
— Myślę o tem jedynie, żeby cię ocalić... Wymów jedno tylko słowo, a przysięgam, że włos ci z głowy nie spadnie.
— Nigdy! wolę umrzeć!
Odsunął ją, otwierał już drzwi, kiedy zerwała się ze zwinnością tygrysicy, rzuciła się na niego.
— Nie puszczę cię! — krzyknęła — oni tu nie przyjdą, a choćby nawet przyszli, ja cię obronię, Musieliby naprzód mię zabić, zanim dosięgliby ciebie... Przebacz, Bernardzie, żem cię nie ostrzegła, ale byłam związana przysięgą. Ocalę cię, albo zginę z tobą.
W tej chwili zastukano do bramy.
Hrabina jęknęła a Bernard obnażył rapir i stał gotów do walki.
We wszystkich domach Paryża wycięty był w bramie kwadratowy otwór, gęsto zakratowany, przez który wyglądało się na ulicę, żeby się przekonać, kto puka; także we drzwiach znajdowały się strzelnice.
Marszałek dworu hrabiny, zaufany sługa, wyjrzał przez okienko i przyszedł oznajmić pani, że kapitan Jerzy de Mergy domaga się, iżby go wpuścić. Uspokojona Dyana kazała natychmiast drzwi otworzyć.


XVII.
Straszliwa noc.

Porzuciwszy swój oddział, Jerzy udał się do domu w nadziei, że zastanie tam brata, ale nie znalazłszy go, domyślił się, gdzie trzeba go szukać. Pospieszył natychmiast do hrabiny de Turgis, tymczasem rzeź już się zaczęła; ulice pozagradzano łańcuchami, wszędzie cisnęły się gromady ludzi. Zmuszony przejeżdżać koło Luwru, był mimowolnym świadkiem scen okropnych. Znaczna liczba protestantów zamieszkiwała tę dzielnicę, od której też rozpoczęto rzeź, przy pomocy mieszczan i gwardyi. Jeden ze spółczesnych pisarzy opowiada, „że krew strumieniem spływała do Sekwany, a ulice były zasłane trupami, które wyrzucano przez okna”.
Żeby przeciąć hugonotom wszelką możność ucieczki, łodzie, znajdujące się na prawym brzegu rzeki, przeprowadzono na stronę przeciwną. Hugonoci nie wiedzieli o tem i biegali jak szaleni wzdłuż Sekwany, mając do wyboru: śmierć w nurtach rzeki, albo zgon z ręki morderców.
Król stał na balkonie pałacowym i strzałami raził uciekających.
Jerzy pędził zbryzgany krwią, przeskakując przez łańcuchy, potykając się o trupy. Cudem uniknął śmierci, gdyż nie miał na sobie znaków, po których rozpoznawali się katolicy: białej przepaski na ramieniu i białego krzyża przy kapeluszu.
W pobliżu Châtelet usłyszał, że wołają na na niego po imieniu. Odwróciwszy się, poznał Bévilla. Młody dworak był uzbrojony, ale nie brał udziału w rzezi i obojętnie przyglądał się, jak z mostu wrzucano do Sekwany trupy i żywych ludzi.
— Dokąd tak pędzisz, Jerzy? Wyglądasz jak gdybyś ścigał hugonotów.
— A ty co robisz wśród tej zgrai katów?
— Przyglądam się, bo widok ciekawy. Czy wiesz, jakiego figla wypłatałem Michałowi Cornabon, staremu lichwiarzowi, hugonocie, który długo odzierał mię ze skóry?
— Zabiłeś go?
— Co znowu! Ukryłem go u siebie, w piwnicy, on zaś skwitował mię ze wszystkiego. Spełniłem dobry uczynek i jestem za to wynagrodzony. Co prawda, dla przekonania, że jego dobro wymaga zrzeczenia się należności, dwa razy przyłożyłem mu pistolet do skroni... Spójrz na tę kobietę, zaczepioną u mostu: spadnie, czy nie spadnie?
Jerzy zwrócił w ulicę Saint-Josse, ciemną i pustą; widocznie żaden protestant tu nie mieszkał. Nagle zabłysły pochodnie i Jerzy ujrzał kobietę uciekającą z dzieckiem. Włosy miała rozpuszczone a pędziła tak szybko, jak gdyby na skrzydłach. Ścigało ją dwóch drabów, zachęcając się wzajemnie dzikiemi wrzaskami. Nieszczęśliwa już była w otwartej bramie, kiedy jeden z napastników wystrzelił do niej z rusznicy. Upadła, dosięgnięta kulą, ale podniosła się zaraz i błagalnym ruchem wyciągnęła do Jerzego ręce, w których trzymała dziecię.
— To trzecia — zawołał zbój z rusznicą — nie spocznę, dopóki nie sprzątnę dwunastu hugonotek.
— Nędzniku! — krzyknął Jerzy i wystrzelił do niego z pistoletu.
Morderca upadł martwy.
— Czy to się godzi zabijać swojego? — zawołał jego towarzysz.
Jerzy wyciągnął z za pasa drugi pistolet. Morderca zrozumiał ten ruch i rzuciwszy pochodnię, umknął pospiesznie. Mergy pochylił się nad zabitą hugonotką: przekonał się, że kula przeszyła ją na wylot; dziecię, uwieszone u jej szyi, zbryzgane krwią matczyną, płakało, ale nie było ranione. Jerzy wyrwał je z zastygłych objęć matki i ukrył pod płaszczem, a dla własnego bezpieczeństwa, zdjął biały krzyż z kapelusza mordercy i przypiął do swego. Tym sposobem dostał się do domu hrabiny, nie napastowany przez nikogo.
Bracia przywitali się serdecznie; Jerzy w krótkości opowiedział, co się dzieje w mieście, Bernard przeklinał króla i Gwizyuszów, pałając żądzą zemsty; hrabina płakała w milczeniu, a dziecko kwiliło żałośnie.
Trzeba było powziąć coś stanowczo. Jedna ze służących Dyany zajęła się osieroconem maleństwem, a Jerzy tymczasem tłumaczył bratu, że byłoby szaleństwem myśleć o oporze. Ucieczka była w tej chwili niemożliwą; gdyby nawet udało mu się wymknąć z Paryża, mógł paść pod nożem jakiego fanatyka na prowincyi. Kto wie, czy w całej Francyi nie została straszliwa rzeź nakazana.
Oddziały wojska pilnowały mostów, wiodących na przedmieście Saint-Germain, skąd protestanci mogli uciec na południe, gdzie najwięcej liczyli stronników. Odwoływać się do łaski monarchy, pałającego żądzą krwi, byłoby w tej chwili krokiem nieroztropnym; Bernard musiał tymczasem pozostać w domu hrabiny, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać.
Zaświtał nakoniec dzień, ale rzeź nie ustała. Król, zamknięty w Luwrze, nie ukazywał się nikomu, jedynie porozumiewał, się z kierownikami. Motłoch, znęcony nadzieją rabunku, myszkował po domach i wyciągał z nich ofiary.
— Trzeba raz wytępić zdrajców! — wołali przywódcy.
Mordując kobiety i dzieci, powtarzano sobie słowa Katarzyny Medycejskiej: „Che pietà lor ser crudele, che crudeltà lor ser pietosa.” (Dziś ludzkością jest okrucieństwo, okrucieństwem zaś ludzkość.)
Pomiędzy żołnierzami było wielu dzielnych, osiwiałych w wojnach i słynnych z waleczności, Po dwóch dniach, król chciał powstrzymać rzeź, ale roznamiętniony lud łaknął jeszcze krwi; Karol IX musiał odwołać rozkaz, nawet wzięto mu za złe spóźniony popęd litości.
Bernard przez kilka dni ukrywał się w domu hrabiny. Brat odwiedzał go często; opisywał mu straszne sceny, których był świadkiem.
— Kiedyż będę mógł opuścić kraj, w którym dzieją się takie zbrodnie! — mówił z goryczą — wolałbym żyć wśród dzikich, niż wśród Francuzów.
— Jedź ze mną do Roszelli — namawiał Bernard — będziemy ją bronili do ostatniej kropli krwi.
— A ze mną co się stanie? — zapytała Dyana.
— Udajmy się lepiej do Niemiec, albo do Anglii — namawiał Jerzy — tam będziemy spokojni.
Nie mógł jednak wykonać zamiaru, gdyż uwięziono go, za niewypełnienie rozkazów króla.


XVIII.
W kapturach.

W gospodzie nad Loarą, niedaleko Orleanu, siedział przy stole młody mnich, w brunatnym habicie, z wielkim kapturem, nasuniętym na czoło, i z uwagą czytał brewiarz. U pasa miał różaniec, przy którym wisiało mnóstwo mosiężnych medalików. Ilekroć podnosił głowę, z pod kaptura błyszczały oczy i wyzierały ciemne wąsy tak zawadyacko podkręcone do góry, że nie powstydziłby się ich dworak.
Gospodyni zbliżyła się do niego i kłaniając się niezgrabnie, zapytała, czem może służyć.
— Czy statek do Beaugency rychło nadejdzie?
— Nie wiadomo, zwykle przychodzi później. Radziłabym wam, ojcze, zjeść tutaj obiad.
— Niech i tak będzie. Ale czy niema innej izby? Tutaj czuć jakiś swąd.
— Ja nic nie czuję.
— Chyba gdzie blizko opalają wieprze?
— Wieprze? Ha! ha! ha! Nie wiele więcej oni byli warci od trzody, ale na półmisek nie są zdatni. To wrogów palą nad rzeką i swąd aż tu zalatuje.
— Palą!
— Tak. Cóż to wam, ojcze, może przeszkadzać? Zresztą nie mam innej izby... Gdyby ich nie spalono, cuchnęliby jeszcze gorzej. Dziś nad Loarą leżał ich cały stos na piasku, wysoki jak ten komin. Wczoraj w Orleanie musieli ich wyrżnąć moc, bo od rana woda spławia trupy. Zamiast ryb mamy ludzi. Wczoraj chłopak od młynarza zarzucił sieć i wyciągnął trupa kobiety. Ale co się wam stało, ojcze? Zbledliście jak ściana. Możeby dać wina?
— Nie trzeba.
— Co mam przygotować na obiad?
— Wszystko zjem z apetytem. Dajcie mi kurczę.
— Kurczę? A to mi się podoba! Przecież dziś jest piątek?
— Prawda, jakże jestem roztargniony... Więc dajcie mi jaj... Dziękuję za przestrogę.
Gospodyni zabrała się do przyrządzenia jajecznicy, dziwiąc się roztargnieniu zakonnika, który tymczasem znów się pochylił nad brewiarzem. Właśnie odstawiała rondel od ognia, kiedy do izby wszedł inny zakonnik, wysokiego wzrostu, otyły, rumiany na twarzy, z siwą brodą i wielkiemi wąsami; ogromny plaster zakrywał mu jedno oko i część twarzy.
Młodszy mnich, spostrzegłszy, wchodzącego, szybko nasunął kaptur na oczy i jeszcze gorliwiej czytał brewiarz.
— W samą porę, ojcze, przychodzicie na obiad — rzekła gospodyni — razem będziecie mogli spożyć jajecznicę; wystarczy na dwóch.
— Nie śmiem przeszkadzać wielebnemu ojcu — wyjąkał młody zakonnik.
— Pochodzę z Alzacyi i źle mówię po francusku — mruknął stary, spuszczając głowę — obawiam się, żeby moje towarzystwo nie znużyło was, ojcze.
— Co za ceregiele! — zaśmiała się Małgorzata — przecież obaj jesteście Franciszkanami.
Przysunęła ławę do stołu, na który postawiła jajecznicę. Stary zakonnik usiadł z niechęcią i odwrócił się bokiem; młody także unikał jego wzroku.
— Teraz, wielebni ojcowie, zmówcie prędko Benedicite i weźcie się do jedzenia — zachęcała gospodyni — jajecznica doskonała.
Zakonnicy więcej się zmieszali.
— Jesteś starszy, ojcze, więc odmów Benedicite— rzekł młody.
— Przyszedłeś tu pierwszy, zatem do ciebie to należy.
— Nie wypada...
— Co znowu...
— Nigdy nie widziałam, żeby zakonnicy wyprawiali takie ceregiele — rzekła gospodyni jajecznica tymczasem wystygnie. Ja ojców pogodzę: starszy niech odmówi modlitwę przed jedzeniem, a młodszy po jedzeniu.
— Modlić się umiem tylko w moim języku — rzekł starszy.
Młodszy się zdziwił i z ukosa spojrzał na niego. Tamten pobożnie złożył ręce i schyliwszy głowę, zaczął mruczeć niezrozumiale; potem usiadł, w kilka minut pochłonął większą część jajecznicy i wypił całą butelkę wina. Towarzysz jego jadł w milczeniu. Kiedy już nic nie zostało w rondlu, wstał i złożywszy ręce, wyrecytował kilkanaście słów po łacinie, z których nic zrozumieć nie było można.
— Ksiądz proboszcz inaczej odmawia modlitwy — zauważyła gospodyni.
— Czy prędko nadpłynie statek do Beaugency? — zapytał starszy.
— Nie wiadomo.
Młody zakonnik był niezadowolony z odpowiedzi, ale milczał i czytał brewiarz. Starszy odwrócił się od niego; przesuwając paciorki różańca mruczał coś po cichu.
— Nie widziałam tak milczących zakonników — dziwiła się gospodyni, zasiadając do przędzenia.
Wtem do izby weszło czterech uzbrojonych ludzi, którzy spostrzegłszy zakonników, skłonili się im i zwracając się do gospodyni, zażądali posiłku.
— I wina, Małgosiu — dodał jeden.
— Jeszcze czego! Kto mi zapłaci za wino, panie Bois-Dauphin? Jesteś mi już winien sześć talarów.
— Tylko dwa, Małgosiu, tylko dwa! — zaśmiał się Bois-Dauphin.
— Kłamstwo! — krzyknęła zaperzona gospodyni — sześć mi winieneś, jako żywo!
— Niech będzie i sześć, mniejsza o to. Dziś wszystko zapłacę, bo mam pieniądze. Zarobiło się w tych czasach, chociaż spodziewałem się zarobić więcej. Co ci łotry robią z pieniędzmi!
— Może je połykają, jak to u Niemców się praktykuje — odparł jeden z towarzyszów.
— Może to i prawda!
— Jak ona wrzeszczała, ta młoda ichmościanka, którąśmy dziś wyprawili na tamten świat!
— A ten grubas, jej ojciec, który ciągle z wody wypływał! Dawno tak się nie uśmiałem.
— Dużo mieliście dziś do roboty? — zagadnęła Małgorzata, wracając z piwnicy, z koszem butelek.
— Tak sobie — odrzekł Bois-Dauphin — zabitych i utopionych było razem dwanaścioro, licząc w to kobiety i dzieci. Żadne z nich nie miało grosza przy duszy; trochę pierścieni, kolczyków i zapon złotych, oto cały nasz połów.
Młody zakonnik poruszył się na ławie.
— Głodny jestem jak pies — rzekł jeden z żołdaków — w kurniku Małgosi widziałem tłuste kokosze, z któremi radbym bliższą zawiązać znajomość.
— Dziś piątek! — zawołała zgorszona Małgorzata.
— Otrzymamy dyspensę od wielebnych ojców. Nieprawdaż, ojcze, że zasłużyliśmy na obiad mięsny?
Starszy mnich skłonił głowę, ku wielkiemu zdumieniu gospodyni.
— To mi zakonnicy! takich kocham! — zawołał Bois-Dauphin i wyszedł, a za chwilę powrócił z kurczętami.
— Niegodziwcze! — krzyknęła Małgorzata — chcesz jeść mięso w piątek?
— Cicho bądź, Małgosiu, i weź się do skubania, inaczej źle będzie z tobą.
Gospodyni jeszcze się wzdragała, ale groźne spojrzenie Bois-Dauphina zmusiło ją do posłuszeństwa.
Żołdacy wysuszali jedną butelkę po drugiej; żarty rubaszne i klątwy sypały się jak z rękawa.
— Przyjaciele — wrzasnął Bois-Dauphin, uderzając pięścią w stół — wypijmy za zdrowie króla. Niech żyje król!
— Wielebni ojcowie wypić muszą także.
— To się rozumie! przywtórzył Bois-Dauphin i chwiejąc się, powstał z ławy.
— Wielebny ojcze — rzekł, nalewając wina młodemu zakonnikowi — wypij za zdrowie króla a na zgubę jego wrogów.
— Nie pijam po jedzeniu — odparł zaczepiony.
— Zobaczymy, czy nie wypijesz!
Bois-Dauphin wziął szklankę i przysunął ją do ust zakonnika; ten zerwał się, pochwycił szklankę, i rzucił ją w twarz natręta. Wszyscy się rozśmieli.
— Żart wcale mi nie przypadł do smaku; gdyby nie twój habit, nauczyłbym cię szanować ludzi! — zawołał rozgniewany Bois-Dauphin.
Wziął drugą szklankę i chciał ponownie zmusić zakonnika do spełnienia toastu; zakonnik stracił cierpliwość, jedną ręką pochwycił go za kołnierz, drugą, uzbrojoną w butelkę, wymierzył mu tak silny cios w głowę, że Bois-Dauphin, zalany krwią i winem, upadł bez zmysłów na ziemię.
— Doskonale! — zawołał starszy zakonnik — z ciebie, ojcze, zuch nielada!
— Bois-Dauphin nie żyje! — krzyknęli żołdacy, widząc, że towarzysz ich się nie rusza — czekaj, łotrze, zapłacimy ci za to!
Pochwycili za broń, ale młody zakonnik zakasał rękawy habitu, i podniósłszy miecz, leżący na ziemi, wywinął nim młynka; kolega jego wydobył z zanadrza sztylet i groźnie wzniósł go do góry.
— Damy wam nauczkę! — krzyknął donośnym głosem.
W kilka minut potem, żołdacy ranni i rozbrojeni uciekali przez okno.
— To dziwy! — zawołała Małgorzata, która w osłupieniu przyglądała się walce — jak żyje nie widziałam zakonników, którzyby się tak gracko bili! Ale jeden został na placu, mogę mieć z tego powodu kłopot.
— Zapewne pilne sprawy powołują was, podobnie jak mnie, do Beaugency — rzekł młody zakonnik do starego — statek nadpływa, jedźmy.
— Masz słuszność — odpowiedział towarzysz, chowając sztylet.
Zapłaciwszy gospodyni, udali się ku Loarze.
— Jeżeli się nie mylę, już was kiedyś widziałem — odezwał się młodszy.
— Wasza twarz także jest mi znaną.
— Gdyśmy się raz pierwszy widzieli, nie miałeś habitu na sobie.
— Ani wy, ojcze.
— Rotmistrz rajtarów?...
— Dietrich Hornstein, do usług. Bernard de Mergy, z którym obiadowałem w Etampes?
— Ten sam. Teraz nie nazywam się już Mergy, tylko bratem Ambrożym.
— A ja bratem Antonim, z Alzacyi.
— Dokąd dążysz, rotmistrzu?
— Do Roszelli.
— Ja także.
— Doskonale się składa! W okropny kłopot wprawiłeś mnie, panie de Mergy; nie umiem słowa po łacinie, a wziąłem cię za prawdziwego zakonnika.
— Ja tak samo ciebie, rotmistrzu.
— Skądże uciekasz?
— Z Orleanu; ukrywałem się tam przez tydzień. Moi biedni rajtarzy, mój chorąży... wszyscy w Loarze.
— A mój koń, rotmistrzu?
— Wasz koń? Kazałem obić trębacza, który go zabrał, ale nie wiedząc, gdzie was szukać, nie mogłem go oddać.
— Mniejsza o niego, myślmy teraz, żeby wyjść cało z matni. Dopomagajmy sobie, jak przed chwilą.
— Zgoda.
Podali sobie ręce i wsiedli na statek, który dowiózł ich szczęśliwie do Beaugency. W drodze widzieli mnóstwo trupów, na falach Loary; byli to mieszkańcy z Orleanu.
— Pomścimy ich! — rzekł Bernard do towarzysza.
Dietrich w milczeniu skłonił głową.


XIX.
Wódz Żelaznoręki.

W Roszelli mieszkali wyłącznie przeciwnicy króla; było to miasto niejako ich stolicą i zarazem tarczą obronną. Handel z Anglią i Hiszpanią nagromadził w niem wielkie bogactwa, a mieszkańcy z niechęcią ulegali rozkazom rządu. Dowiedziawszy się o rzezi, postanowili się bronić do ostatniej kropli krwi i raczej zagrzebać się pod gruzami, niż otworzyć bramy mordercom. Rozpacz i oburzenie dodały im męstwa: wszyscy mężczyźni za broń chwycili, kobiety, dzieci i starzy pracowali bez wytchnienia nad umocnieniem fortyfikacyj i sypaniem szańców. Zaopatrzono się w żywność i amunicyę, uzbrajano statki.
Wielu ściganych, którym udało się zbiedz z Paryża, przybyło do Roszelli, a opowiadania o strasznej rzezi rozpłomieniały odwagę.
Dwór francuski dowiedział się o tych przygotowaniach i strwożony grozą nowej wojny domowej żałował, że w czasie właściwym nie zajął miasta. Chcąc zakończyć sprawę bez rozlewu krwi, wysłano do Roszelli marszałka Birona, poleciwszy mu zawiązać układ z mieszkańcami. Król mniemał, że wybór posła będzie przyjemny dla zbuntowanych, gdyż Biron nie należał do rzezi, a nawet ocalił kilku znakomitych hugonotów. Biron żądał od mieszkańców Roszelli, żeby otworzyli bramy i uznali go za gubernatora królewskiego; w zamian obiecywał szanować prawa i przywileje, nie prześladować nikogo. Ale po wymordowaniu sześćdziesięciu tysięcy, nie ufano nikomu, na żadne, najsolenniejsze nawet obietnice. Układy prowadziły się jeszcze, kiedy nastąpiła rzeź w Bordeaux; żołnierze Birona plądrowali tymczasem okolice Roszelli, a flota królewska łupiła statki kupieckie.
Mieszkańcy oświadczyli Bironowi, że nie mogą się wdawać w żadne układy, dopóki król będzie ulegał wpływom Gwizyuszów, więc o porozumieniu nie mogło być mowy.
Król wysłał innego rozjemcę, La Noue, zwanego Żełaznorękim, z tego powodu, że straciwszy w bitwie rękę, musiał ją zastąpić sztuczną; był on nieustraszonym, słynął z rozumu i jako wódz. Admirał, z którym łączyły go węzły przyjaźni, cenił go wielce i utrzymywał, że Francya nie ma zdolniejszego wodza. Podczas rzezi przebywał w Niderlandach, na czele rokoszan flamandzkich. Przegrawszy bitwę, dostał się do niewoli, ale książę Alby, dowódzca Hiszpanów, obszedł się z nim bardzo łaskawie. Po morderstwach sierpniowych, Karol IX, dręczony wyrzutami sumienia, upomniał się o więźnia i przyjął go z honorami. Kapryśny monarcha przerzucał się z ostateczności w ostateczność: dziś kazał wyrżnąć hugonotów, nazajutrz chciał to samo uczynić z katolikami.
La Noue doznał w życiu wiele przygód: oprócz straty ręki, dwukrotnie przedtem odsiadywał niewolę, pod Jarnac i Moncontour. Brat królewski, książę d’Anjou, późniejszy Henryk III, uwolnił go bez okupu, pomimo oporu znaczniejszych oficerów, którzy radzili pozbyć się raz na zawsze człowieka, tak niebezpiecznego. Karol IX przypuszczał, że La Noue, wywdzięczając się za doznane dobrodziejstwa, będzie gorliwie trzymał jego stronę; dlatego wysłał go do Roszelli, w charakterze parlamentarza.
La Noue przyjął zlecenie i wyjechał w towarzystwie Włocha, który miał go pilnować.
Z żalem przekonał się dzielny wódz, że spółwyznawcy mu nie ufają i nie chcą nawet wpuścić go do miasta. Na miejsce układów wyznaczono Tadon, wioskę w okolicy, tam nastąpiło pierwsze spotkanie z przedstawicielami Roszelli. La Noue znał wszystkich, żaden jednak nie podał mu ręki.
Poseł, przedstawiwszy żądania króla, zachęcał do uległości, na co burmistrz Roszelli odpowiedział:
— Widzimy tu człowieka, podobnego do pana La Noue, ale to nie jest La Noue. On nie radziłby braciom poddać się mordercom, on kochał admirała de Coligny i zamiast łączyć się z jego katami, myślałby o pomszczeniu go.
Każdy wyraz był pchnięciem sztyletu dla posła; przypomniał usługi oddane przez siebie Francyi, wskazał na ramię żelazne. Zaufano mu, wpuszczono do miasta i pokazano środki obrony, zachęcając, żeby stanął na czele wojska.
Pokusa była tak silna, że stary wódz nie umiał się jej oprzeć; mniemał, że pogodzi wierność zaprzysiężoną królowi z wymaganiami sumienia, że zdoła nakłonić mieszkańców Roszelli do pokojowego załatwienia sprawy. Zawiódł się stanowczo.
Wkrótce wojsko królewskie otoczyło Roszellę. La Noue, podczas wycieczek, wielkie sprawiał spustoszenia w szeregach oblegających miasto, a jednocześnie zachęcał mieszkańców do poddania się woli monarszej. Następstwem tego było, że zarówno stronnicy króla jak i jego przeciwnicy okrzyknęli posła za zdrajcę.
La Noue widział, że jest w położeniu bez wyjścia; zniechęcony, zgorzkniały, pragnął śmierci; co dzień narażał życie, lecz zawsze wychodził cało.
Oblężeni wracali właśnie ze zwycięskiej potyczki, stoczonej pod murami miasta; udało im się zburzyć, szańce, także zabili wielu żołnierzy. Przez bramę Toden przeszedł naprzód oddział strzelców, pod dowództwem Dietricha Hornsteina; za nimi maszerowali mieszczanie, a między nimi kobiety, które także walczyły, na ostatku prowadzono czterdziestu jeńców, po większej części rannych.
Dwudziestu jeźdzców stanowiło straż tylną, wśród której jechał La Noue z adjutantem, Bernardem de Mergy. Pancerz miał pogięty, od mieczów, i konia okaleczonego. W lewej ręce trzymał wystrzelony pistolet, do prawego ramienia przymocowany był hak żelazny, za pomocą którego kierował rumakiem.
— Pozwólcie przejść jeńcom! — wołał co chwila do mieszczan — miejcie litość nad nimi! Są ranni i nie mogą się bronić.
Tłum, upojony zwycięstwem, odpowiadał wrzaskami;
— Na szubienicę z królewczykami!
— Niech żyje Żelaznoręki.
Bernard i jeźdzcy płazowali hałastrę, która lepiej poznała się na takich argumentach, niż na słowach wodza. Jeńców doprowadzono bez szwanku do więzienia, gdzie byli bezpieczni. La Noue i kilku oficerów zsiedli z koni przed ratuszem, właśnie kiedy burmistrz wychodził z niego z rajcami.
— Witam cię, panie La Noue — rzekł burmistrz, podając mu rękę — dałeś dowód, że ród bitnych rycerzy nie wyginął ze Śmiercią admirała de Coligny.
— Wycieczka udała się pomyślnie — odparł La Noue — straciliśmy zaledwie pięciu ludzi:
— Inaczej być nie może tam, gdzie dowodzi Żelaznoręki — zauważył burmistrz.
— Cóż poradziłby La Noue bez naszej pomocy? — cierpko zawołał Laplace, radca miejski — walczyliśmy za niego i zwyciężyliśmy.
— Tylko Bogu jednemu dziękować należy — spokojnie rzekł La Noue. — Cóż, panie burmistrzu, czy rada miejska rozpatrzyła ostatnie warunki, podane przez króla?
— Właśnie oświadczyliśmy parlamentarzowi, że na podobne żądania będziemy odpowiadali kulami.
— Trzeba było powiesić parlamentarza — wtrącił radca miejski — albowiem powiedzianem jest: „Nad złoczyńcami powinna zawisnąć karząca dłoń ludu...”
La Noue z westchnieniem podniósł oczy ku niebu.
— Mielibyśmy się poddać, kiedy nasze mury są całe, kiedy nieprzyjaciel nie śmie zbliżyć się do nich i poprzestaje na robieniu podkopów — mówił burmistrz. — Gdyby mieszkańcy Roszelli zginęli, ich żony i siostry dałyby sobie radę z kulami paryskiemi.
— Nie należy lżyć nieprzyjaciela, osobliwie kiedy się jest słabszym — przestrzegł La Noue.
— A kto wam powiedział, że jesteśmy słabsi? — przerwał kapitan hugonotów.
— Amunicyi mamy nie wiele; zabroniłem strzelać z wielkiej odległości.
— Montgomery przyśle zapasy z Anglii — odparł burmistrz.
— Chleb z każdym dniem drożeje.
— Anglicy zaopatrzą nas w żywność.
— Burza może zatrzymać statki angielskie, flota królewska może je zatopić, a wtedy głód grozi miastu — ostrzegał La Noue.
— Wiatr będzie pomyślny — odpowiedział radny — człowieku małej wiary, widzę, żeś stracił nietylko rękę ale i odwagę.
La Noue udawał, że go nie słyszy i mówił, zwracając się do burmistrza:
— Strata jednego człowieka więcej dla nas znaczy, niż dla nieprzyjaciela strata dziesięciu ludzi. Gdy zostaniemy przyciśnięci, będziemy musieli przyjąć warunki gorsze, niż te, które teraz odrzucamy. Najlepiej otworzyć bramy.
— Tylko bezbożnik może nakłaniać do posłuszeństwa dla Karola, krwiożerczego Achaba! — wrzasnął Laplace, doprowadzony do wściekłości zimną krwią wodza.
— A pamiętasz — wtrącił z przekąsem burmistrz — zapewnienie, które król dał admirałowi Coligny: „Wszyscy poddani będą odtąd na jednakowych prawach”. W pół roku potem, tysiące padło pod ciosami morderców, a między innymi sam admirał. Gdybyśmy otworzyli bramy, wyprawionoby w Roszelli rzeź jak w Paryżu.
— Król dał się omamić Gwizyuszom, teraz żałuje tego. Jeżeli odrzucicie układy, cała armia wtedy stanie pod murami a biada Roszelli! Zgoda jest konieczną. Konieczną, wierzajcie, panie burmistrzu.
— Tchórzu! — krzyknął Laplace — pragniesz pokoju, bo lękasz się o swoje życie.
— Powtarzam raz jeszcze — mówił nie zważając La Noue — że jeżeli król zapewni nam przywileje i nie wprowadzi do miasta załogi, należy złożyć broń i bramy otworzyć.
— Jesteś zdrajcą!
La Noue uśmiechnął się pogardliwie.
— W dziwnych żyjemy czasach: żołnierz nakłania do pokoju, a ojciec rodziny nawołuje do wojny. Radziłbym wam iść na obiad.
Laplace, oburzony tem upomnieniem, wymierzył mu policzek.
— Co czynicie do kata! — zawołał rozgniewany burmistrz — śmieliście podnieść rękę na pana de La Noue, najdzielniejszego obrońcę Roszelli?
Bernard de Mergy, obecny przy tej rozmowie, chciał się ująć za znieważonym wodzem, ale La Noue go wstrzymał.
Kiedy stary fanatyk dotknął siwej jego brody, oczy na chwilę zabłysły mu z gniewu i oburzenia, wnet jednakże odzyskał zimną krew; zdawało się, że to posąg marmurowy, trącony przez nieuważną rękę.
— Odprowadźcie do domu tego starca — rzekł do rajców — musi być chory... Panie burmistrzu — dodał zwracając się do głowy miasta — proszę o stu pięćdziesięciu ochotników; chciałbym o świcie uderzyć na żołnierzy, śpiących w okopach. O tej porze będą skostniali od zimna i osłabieni, jak niedźwiedzie podczas odwilży. Żołnierz dobrze pod dachem wypoczęty, zawsze zwycięży niewywczasowanego.
Burmistrz zapewnił, że ludzie będą gotowi.
— Panie de Mergy — odezwał się La Noue — jeżeli się nie spieszysz na obiad, pójdź ze mną na bastyon Ewangelii. Muszę zbadać tę pozycyę.
Wsparłszy się na ramieniu młodzieńca, udał się do bastyonu, pożegnawszy burmistrza.
Przed chwilą właśnie kula armatnia zraniła śmiertelnie dwóch ludzi przy bastyonie. Kamienie były zbryzgane krwią, a jeden z rannych błagał, żeby go dobito. La Noue bacznie przypatrywał się obozowi nieprzyjacielskiemu.
— Wojna w ogóle jest klęską straszną — rzekł do Bernarda — ale wojna domowa to szczyt okropności. Ta kula pochodzi z działa francuskiego; Francuz je nabijał, a dwóch Francuzów od niej poległo. Fraszka zabijać z odległości, ale kiedy przyjdzie własnoręcznie utopić miecz w piersi rodaka... zgroza przejmuje na samą myśl o tem.
— Gdybyś był świadkiem, wodzu, rzezi paryskiej! Sekwana płynęła krwią, wypełniły ją ciała zabitych. Kto widział te ohydne mordy nie może czuć litości dla katów.
— W wojsku, które nas oblega, mało jest owych zbrodniarzy; żołnierze to spokojni, wieśniacy, których zmuszono do porzucenia pługa, a oficerowie przysięgli na wierność. Nazywają nas buntownikami i mają słuszność.
— Buntownikami? Walczymy przecież w obronie życia.
— Tak mówi rozsądek i sumienie; a jednak — stary wódz umilkł i westchnął.
— Do kata! — zaklął żołnierz, który w tej chwili wystrzelił z rusznicy — ten człowiek chyba zaczarowany! Od trzech dni biorę go na cel i trafić nie mogę.
— Któż to taki? — zapytał Bernard.
— Jakiś galant w szafirowym płaszczyku i kapeluszu z czerwonemi piórami. Codzień przechadza się pod murami, jak gdyby chciał urągać.
— Odległość wielka — rzekł Bernard — ale daj rusznicę, spróbuję.
Żołnierz podał mu broń, Bernard mierzył z wielką uwagą.
— A jeżeli to który z twoich przyjaciół? — zauważył La Noue.
— Nie mam przyjaciół w obozie królewskim, prócz jednego, lecz tego z pewnością niema pomiędzy oblegającymi — odparł Bernard i wystrzelił, ale ręka mu zadrżała. O kilka kroków od wziętego na cel, podniósł się kłąb kurzawy. Bernard przysiągłby, że Jerzy nie znajduje się w obozie królewskim, mimo to był rad, że chybił. Człowiek w szafirowym płaszczu zniknął wśród okopów.


XX.
Zapóźno.

Drobny deszczyk, który padał przez całą noc, ustał nad ranem właśnie w chwili, kiedy brzask jutrzenki rozjaśnił niebo. Zwoje mgły unosiły się nad ziemią; wiatr niekiedy je rozrywał, ale gromadziły się znów i skupiały, jak toń morska wygładza się po przepłynięciu okrętu. Wśród owych tumanów, majaczyły drzew wierzchołki; zdawało się, że wielka powódź zalała ziemię.
Blady świt i czerwone blaski pochodni oświecały oddział żołnierzy, zebranych na ulicach Roszelli, w pobliżu bystyonu Ewangelii. Tupali nogami i machali rękoma, żeby odpędzić wilgotne zimno, bardziej niż mróz dające się we znaki. Przeklinali głośno wodza, który wymyślił ranną wycieczkę, ale znać było, że go szanują i ufają mu.
— Mańkut przebrzydły, i tamtym biedakom, w obozie królewskim, wyspać się nie pozwoli — wyrzekał jakiś żartowniś. — Przy nim człowiek nigdy nie może wypocząć.
— Wiwat! oto wódka! Zaraz nam będzie lepiej. Przynajmniej nie dostaniemy kataru wśród tej mgły przeklętej.
Kiedy rozdawano wódkę żołnierzom, La Noue stał opodal, otoczony oficerami, którym tłumaczył plan wycieczki. Uderzono w bębny, wtedy wyciągnął rapir:
— Naprzód towarzysze! — zawołał donośnie — spodziewam się, że powrócimy zwycięsko.
— Dziś inaczej pan przemawiasz niż wczoraj — szepnął doń Bernard de Mergy.
— Czy się znasz na przysłowiach, młodzieńcze? — szorstko zapytał La Noue.
— Jak na jakich...
— A więc pomnij na to mądre zdanie: Czas płaci, czas traci.
Wystrzelono z armat i oddział wymaszerował przez otwartą bramę. Jednocześnie z innych furt wysunęły się małe gromadki żołnierzy, które miały w kilku miejscach zaalarmować obóz, żeby odwrócić uwagę wojsk królewskich od głównego oddziału.
Bastyon Ewangelii najwięcej był wystawiony na kule, gdyż artylerzyści królewscy głównie przeciwko niemu wymierzyli bateryę, złożoną z pięciu dział i ustawioną na wzgórku, obok rozwalonego młyna. Rów i wał zasłaniały go od strony miasta, a dokoła tego szańca przechadzały się straże. La, Noue przewidział, że lonty u rusznic przesiąkły wilgocią i nie będą mogły służyć do podpalania. Tak się stało. Czatownicy zaskoczeni znienacka, zziębnięci, przemokli, niewyspani, nie mogli nawet myśleć o obronie.
Krzyk mordowanych zbudził artylerzystów, ale hugonoci już otoczyli młyn i zdobyli armaty.
— W pień wszystkich! w pień! Pamiętajmy o 24 sierpnia!
W młynie kwaterowało pięćdziesięciu żołnierzy. Rozbudzony kapitan zerwał się z łóżka i otworzył drzwi, pewny, że to zwada między jego ludźmi; zaledwie się wychylił, upadł przeszyty halabardą.
Żołnierze widząc co się dzieje, zatarasowali drzwi i przez jakiś czas bronili się walecznie, strzelając z okien do napastników. Na nieszczęście dla nich, w pobliżu leżał stos siana, słomy i faszyny. Hugonoci go podpalili a ogień niebawem ogarnął cały budynek.
Wewnątrz młyna rozlegały się okrzyki rozpaczy; dach na pół przepalony, za chwilę runie na głowy nieszczęśliwych; do drzwi zatarasowanych nie mieli już dostępu, a przez okna nie mogli uciekać, bo czekały tam na nich włócznie i rapiry.
Młody jeden chorąży w zbroi usiłował wydostać się przez okno; miał przytwierdzony do pancerza rodzaj żelaznego fartucha, który zakrywał mu biodra i rozszerzał się u dołu. Okno było wązkie, więc nieszczęsny rycerz uwiązł w niem i nie mógł się poruszyć w tę ani ową stronę. Tymczasem płomienie objęły go zewsząd i rozpaliły do czerwoności zbroję; piekł się żywcem, jak w piecu ognistym, albo jak w słynnym wole spiżowym Falarysa. Napastnicy osłupieli ze zgrozy, po chwili jednak ich wrzaski zagłuszyły jęki męczennika, który znikł w kłębach dymu.
Wśród zamętu walki, wrażenia smutku i zgrozy szybko się zacierają, gdyż co chwila nasuwa się oczom nowy obraz pełen okropności; zresztą instynkt zachowawczy i zapał wojenny głuszą w żołnierzu uczucie litości. Każdy myśli o tem jedynie, jakby własne zachować życie. Jedna część żołnierzy ścigała zbiegów, reszta zagwoździła armaty i pogruchotała koła.
Bernard po zdobyciu bateryi zatrzymał się, żeby wyryć imię Dyany na jednem z dział zagwożdżonych, podczas gdy żołnierze wrzucali do fosy skrzynki z prochem i ciała poległych. Nagle jeden z rannych, który dotąd nie dawał znaku życia, otworzył oczy i zawołał rozpacznie:
— Panie de Mergy, ratuj mnie!... Nie poznajesz dawnego przyjaciela?
Był to Béville. Żołnierz trzymał go za głowę, inny za nogi, i mieli go już zrzucić w głąb fosy.
Béville miał twarz zbryzganą krwią; trudno było w nim poznać wesołego dworaka. Bernard kazał go położyć na trawie i opatrzywszy mu rany, polecił zanieść do miasta.
Właśnie kiedy tego dokonał, spostrzegł oddział jazdy, na drodze pomiędzy miastem a młynem. Była to jazda nieprzyjacielska, która chciała im przeciąć odwrót. Pośpieszył natychmiast zawiadomić o tem wodza.
— Wezmę czterdziestu żołnierzy — rzekł do niego — ukryjemy się za płotem i sprawimy im łaźnię.
— Myśl doskonała — pochwalił La Noue — będziesz kiedyś dzielnym wodzem.
Bernard ustawił żołnierzy, kazał im przyklęknąć lecz zabronił strzelać, dopóki nie da znaku.
Nieprzyjaciel zbliżał się szybko.
— Dowodzi nimi ten sam oficer z czerwonemi piórami, do którego strzelaliśmy wczoraj — szepnął Bernard do żołnierza stojącego obok — teraz nie powinieneś chybić.
Żołnierz w milczeniu kiwnął głową, dając do zrozumienia, że teraz da sobie z nim radę.
Dzieliła ich tylko odległość dwudziestu kroków. Wódz nieprzyjacielski wydawał rozkaz towarzyszom, Bernard, krzyknął: „Ognia!” ale w tej chwili poznał brata. Chciał pochwycić za rękę żołnierza mierzącego doń; niestety, było zapóźno. Strzał się rozległ i Jerzy spadł z konia, przeszyty dwiema kulami.


XXI.

Klasztor Franciszkanów służył podczas oblężenia za szpital; w kaplicy leżeli szeregowcy, w refektarzu, sali wielkiej z gotyckiemi oknami oficerowie.
Na posłaniu przesiąkłem krwią, leżał Jerzy de Mergy. Zdjęto mu pancerz, kaftan i bieliznę, ale na rękach pozostały żelazne rękawice. Jeden z żołnierzy tamował krew, obficie płynącą z rany, otrzymanej poniżej pancerza; druga rana nie groziła niebezpieczeństwem.
Bernard w taką wpadł rozpacz, że lękano się o jego zmysły: zalewał się łzami i błagał Jerzego o przebaczenie, to tarzał się po ziemi, oskarżając się głośno o zabójstwo brata. Jerzy był zupełnie spokojny, starał się uśmierzyć jego boleść.
Nieco dalej leżał Béville, któremu niewiele już się należało. Twarz jego tchnęła smutkiem i niepokojem, jęczał, rzucał się i spoglądał na sąsiada, jak gdyby od niego spodziewał się pomocy.
Do sali wszedł chudy, czterdziestoletni mężczyzna, z łysą głową i żółtą, pomarszczoną twarzą: Brisart, słynny chirurg, uczeń i przyjaciel Ambrożego Paré. Snać przed chwilą dokonał operacyi, bo rękawy miał zakasane i fartuch zakrwawiony.
Zbliżył się do Jerzego i pochylił nad nim.
— Kto jesteś i czego chcesz ode mnie? — zapytał Jerzy.
— jestem Brisart chirurg, a pochlebiam sobie, że znam się na rzeczy. Chciałbym mieć tyle worków z pieniędzmi, ile kul powyciągałem z ran, także ilu prawie konających uzdrowiłem.
— Powiedz mi prawdę, doktorze, czy ja żyć będę.
Chirurg obejrzał ramię.
— Fraszka! — mruknął.
Następnie zaczął sondować drugą ranę, przyczem krzywił się i głową kręcił.
— Dosyć! utrapiony doktorze! — krzyknął — miarkuję po twojej minie, że źle ze mną.
— Obawiam się czy kula nie utkwiła w krzyżu; nogi są sztywne... hm... to nic dobrego nie wróży.
— Dwie kule wystarczają, żeby wyprawić na inny świat najsilniejszego. Nie dręcz mnie, doktorze, i pozwól umrzeć spokojnie.
— On nie umrze! — krzyknął Bernard, chwytając chirurga za ramię.
— Do życia pozostaje mu godzina. Dziwię się, że nie wyzionął ducha dotychczas — chłodno odparł Brisart.
Godzina? — rzekł Jerzy — tem lepiej, cierpienia prędzej się skończą niż myślałem.
— Ty nie umrzesz! nie umrzesz! — jęczał Bernard, łkając — czy to być może, aby brat ginął z ręki brata.
— Uspokój się, dobry Bernardzie: wyrokom przeznaczenia złorzeczyć nie należy.
Bernard ukrył twarz w dłonie. Był nieruchomy jak posąg, tylko od czasu do czasu dreszcz wstrząsał jego ciałem, a z piersi wydobywało się westchnienie.
Chirurg obwiązał rany, zatamował krew.
— Pić — szepnął Jerzy.
— Nie można, to przyspieszy śmierć.
— A niech przyspieszy. Im prędzej, tem lepiej... Idź sobie, doktorze, niejeden pewno oczekuje cię niecierpliwie.
Chirurg ruszył ramionami i zbliżył się do Bévilla.
— Do licha! — wykrzyknął — to rana co się zowie.
— Doktorze, jakże tam ze mną? — słabym głosem zapytał Béville.
— Odetchnij głęboko.
Oddech był ciężki i bolesny; Brisart odchrząknął.
Pokręcił głową, obandażował ranę i zebrawszy narzędzie, podniósł się.
— Cóż doktorze? — nalegał Béville.
— Przygotuj się biedaku na śmierć — rzekł chirurg obojętnie.
Ranny łzami się zalał.
Jerzy domagał się usilnie napoju, lecz żądaniu jego odmawiano; nikt nie chciał przyspieszyć śmierci.
Do sali wszedł La Noue z Dietrichem Hornstein i innymi oficerami. Zatrzymali się przy Jerzym; wódz Żelaznoręki z głębokiem wzruszeniem spoglądał na braci.
Hornstein miał przy boku blaszaną manierkę, która zwróciła uwagę Jerzego.
— Rotmistrzu — rzekł do niego — dawno jesteś żołnierzem?
— Trzydzieści lat z górą.
— Powiedz, cobyś uczynił, gdybyś był tak ranny jak ja?
Rotmistrz uważnie obejrzał jego rany.
— Naprzód pogodziłbym się z Bogiem, a potem zażądałbym szklanki dobrego wina reńskiego.
— Ja proszę tylko o wodę, a i tej mi odmawiają.
Hornstein skwapliwie podał ją rannemu.
— Rotmistrzu, dobijesz go! — zauważył jeden z stojących obok oficerów.
— Tem lepiej dla niego, nie będzie się dłużej męczył; zresztą, niech ma przyjemność przed śmiercią. Żałuję tylko, że nie mogę ofiarować ci lepszego wina, mój zuchu.
— Dziękuję, rotmistrzu, jesteś zacnym człowiekiem. Twoje zdrowie — to rzekłszy, Jerzy wypił wino i uścisnął dłoń Hornsteina.
Hornstein oddał uścisk ze wzruszeniem.
Teufel! — mruknął — to okropne... Biedny Bernard! Wyobrażam sobie, coby się ze mną działo, gdyby mój brat Hennig ginął z mojej winy.
Napój uspokoił go na chwilę, jak gdyby śpiąc, nagle rzucił się gwałtownie. Przerażony Bernard mniemał, że brat kona; z okrzykiem żalu pochwycił jego ręce.
Jerzy otworzył oczy.
— Bracie mój... Bernardzie — szepnął urywanym głosem — idę na sąd Boży.
— Jerzy! mój drogi Jerzy! umierasz przeze mnie!
— Cóż chcesz? Nie jestem pierwszym Francuzem, który ginie z bratniej ręki.. i nie ostatnim. Ale ja sam jestem winien temu. Kiedy książę d’Anjou zabrał mię z sobą, przyrzekłem sobie święcie, że nie dobędę miecza. Tymczasem dowiaduję się, że ten biedak Béville jest w wielkiem niebezpieczeństwie; wtedy nie mogłem już wytrzymać i pospieszyłem mu na pomoc.
Przymknął znowu oczy, ale po chwili otworzył je, mówiąc:
— Bądź szczęśliwy... módl się za moją duszę.. Jeszcze mam ci przekazać ważną dla ciebie wiadomość: pani de Turgis kocha ciebie; poleciła ci to powtórzyć.
Przymknął oczy i jęknął: „Jezu! Marya!“ — To były ostatnie jego słowa.
W kwadrans później wyzionął ducha. Béville poprzedził go o kilka minut.
Wiemy z historyi, że La Noue opuścił Roszellę, że armia królewska musiała odstąpić od oblężenia a Karol IX po raz czwarty zawarł pokój. Temi faktami historycznemi kończymy powieść, osnutą na tle krwawem.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.