Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Ktoby był mógł zajrzeć w duszę Samuela, gdy się ze Złoczowa z braćmi rozjeżdżał, obiecując znowu wkrótce spotkać z nimi, pomimo pozornej radości, jaką przybierał, ochoczego poruszania się, pośpiechu, z jakim się miał brać do czynu, odkryłby na dnie jej gorzki i głęboki smutek.
Życiem, bojem, szałem wszelkim, nawet pogonią za nowemi wrażeniami i rozkoszami był już tak wyczerpany, znużony, iż mu nic nie smakowało, nic go nie zajmowało goręcej. Jedne może dzieci, syn Oleś, córka Anusia, gdy z niemi był lub o nich mówił, rozbudzali go, dbał o nie... reszta go nie obchodziła.
Nieprzyjaciel (kanclerz) o tyle go drażnił, że widział w nim chętkę wyzywania, a on słabszym być ani się przyznać do tego nie chciał. Zresztą Zamojski mu był obojętny... ale przeszkadzał marszałkowi, nie lubił podczaszego, musiał więc być jego nieprzyjacielem.
Na to „polowanie na kanclerza“ jechał z uczuciem w istocie takiem, jakby z sokołami i Borowskim na ptactwo, lub z Boksickim na grubego zwierza. Najstraszniejszy gniew u niego nawet w jednej potędze nie mógł trwać długo.
Po drodze zaś larum ogromne czyniono jawnie, głośno wołając i wywołując, że Zborowski się wynosi do Włoch a ingratam patriam rzuca na zawsze.
Publicznie o tem mówił on sam, jego słudzy, rodzina i czyniono umyślnie demonstracye z przygotowaniami, aby ludzie w to uwierzyli.
Podróż też ta cała dla rozgłosu szła bardzo powolnie. Ze Złoczowa ze swym taborem zajechał Samuel do Glinian i tu stanął na noc a dopiero 26 kwietnia dojechał do Lwowa.
Tu czekały na niego wielkie interesa majątkowe, którym starano się nadać znaczenie i rozbębnić je... zawsze dla tego wyjazdu za granicę... Ingrata patria i t. d.
Cały kahał musiał stać w przedpokojach długo na zamku, nim się ułożono o powołowszczyznę w browarach, a potem o spław zboża do Gdańska, naostatek o dozór nad psy i myśliwstwem pańskiem, które zostawiał po sobie. Przyczem wyprawiano na miasto głośno... wracali posłańce... a na ulicach kto chciał i nie chciał wiedzieć musiał, iż Zborowski opuszcza kraj, że zmuszony jest do tego prześladowaniem, niewdzięcznością, że za jednym Zborowskim pójdą drudzy — a co pocznie potem Ruś bez Zborowskich??
Tu Oleś syn przyłączył się do ojca, co znaczyło wiele, bo zaraz wszystek dwór poważniał, surowość była większa; sam p. Samuel ubierał się, chodził, mówił przy nim inaczej i dbał daleko więcej, aby był ład około niego.
Dwór podróżny dosyć się złożył okazały; trzydzieści koni dworzan szlacheckich co przedniejszych, dalej komorników, pacholąt, pacholików, czeladzi różnej też tyle, kotczych wozów szło dziesięć ze skrzyniami, namiotami i t. p. Dwa wierzchowce wiedziono na powodzie. Oręża i strzelby dosyć było, ale mniej niż zwyczajnie, gdyż jako niby do Włoch jechać miał, więc tyle tylko zabierał, ile między ludzi rozdać mógł, nie obciążając ich zbytnio. Kosztowności, oprócz trochy futer, nie wiózł z sobą żadnych.
Co chwila słyszeć go było można powtarzającego tak, aby ludzie obcy się dowiedzieli, „do Włoch wyjeżdżam, syna w Niemczech dla nauki zostawię. Wracać do Polski nie mam zamiaru, chyba dlatego, abym królowi J. M. niewinność moją i domu naszego pokazał, jeźli tego zajdzie potrzeba, a gdy król ją uzna, ufam, że nieprzyjaciele domu naszego będą uskromieni, a król pańskiemu słowu swemu zadość uczyni i ze mnie ten dekret zdejmie, auctoritate et benignitate sua regia, uspokajając. Ale, jeżeli około uszu królewskich zagłuszą pochlebników i złych ludzi hałasy, i nie uzna niewinności, tedy ja już w Polsce czynić co nie mam. Jadę do pana imion tych marszałka Andrzeja, brata i opiekuna mojego, temu dzieci i wszystko zleciwszy, co on postanowi, uczynię”.
Uważać należy, iż marszałka wymieniając jako starszego i opiekuna, o Janie kasztelanie wcale nie wspominał.
Gdy trzeciego dnia wyjechał ze Lwowa, w Jaworowie nocował, pożegnawszy chorego Kamienieckiego, któremu życia już nie obiecywano, nadbiegł tu z listem od niego sługa.
Kamieniecki dogorywający chciał się z nim widzieć jeszcze, aby mu odradzać jego imprezę.
Namyśliwszy się Samuel, zawrócił do Lwowa, ale z maleńkim pocztem, a cały tabor swój wyprawił z Jaworowa do Dubiecka i tam mu na siebie czekać kazał.
Powiadano, że Kamieniecki, który już na poły tylko w tym świecie był, a miał widzenia przyszłości, zaklinał go i prosił, ażeby zawrócił do domu i spokojnie siedział, nie chce–li nałożyć głową.
Z tej przepowiedni tyle tylko, że się naśmiał Samuel, chociaż umierającego pocieszać się tem starał, że w istocie do Włoch pociągnie. Kamieniecki już w myśli jego czytał... zaklinał go znowu, słowo wymódz chciał, losem dzieci go pragnął zmiękczyć i nic nie potrafił.
Pożegnawszy umierającego przyjaciela, tegoż dnia ruszył ze Lwowa Samuel i nocował o dwie mile od Jaworowa, gdzie go zaskoczyła ciemność.
Następnego dnia przyjechał do Jaworowa, gdzie trafił do pana Kostki na wesele, czy też przenosiny, na których obywatelstwa, szlachty, zebrało się bardzo wiele. Nie zważając na to, iż go tam widzieć będą, a potem powtarzać o tej podróży i o nim, jakby naumyślnie, zawsze dla nadania jej rozgłosu pojechał nieproszony.
Wdzięcznie czy nie, ale go przyjęto, bo właśnie za stół siadać miano, i dostało mu się miejsce obok podkomorzego Stanisławskiego.
Sąsiad na niego z podziwieniem spoglądał, jakby się zdumiewał, że go tak swobodnie obracającym się widzi, co już p. Samuela butę po drażniło[1].
Poczęli z sobą mówić, ale ciągle jakby z panewek im spalało.
— Cóż tam, miłościwy panie Zborowski — odezwał się Stanisławski — nie myślisz może i do Przemyśla zajechać. Czy waszmość nie czujesz i nie wiesz, co się dokoła niego dzieje?
Wziął to do siebie p. Samuel jako przestrogę, ażeby się nie narażał, iż na niego czyhano i pochwycić go miano prawo, obraził się i odpalił.
— Jeżeli mnie w. miłość nastraszyć myślisz, tedy wiedz, proszę, żeś na nieustraszonego trafił. Czego się mam bać? Nikomum nic nie winien, z nikim też nie mam nic do czynienia. Jeśli myślicie o dekrecie króla Henryka... gdybym nie miał na to zezwolenia królewskiego, nie siedziałbym tu, bo z tego siedzenia pożytku nie mam żadnego, ino żal, patrząc na to, co mnie spotyka i dom mój za wierne i wielkie posługi, którem ja i familia moja czyniła...
Gorąco to wypowiedziawszy, umilkł, a Stanisławski też dyskursu o tem nie wznawiał. Zważał jednak Samuel wśród tego wielkiego tłoku, że ten i ów koso, a wielkiemioczy ma[2] spoglądał na niego, jakby się dziwował, iż go żywym i swobodnym widzi.
P. Kostka też pytał go potem sam, w jakiej liczbie sług tu przybył, któremu odpowiedział, śmiejąc się, że samotrzeć.
Wszyscy więc, nie wyjmując gospodarza, poczęli mu wyrzuty czynić, że się nieopatrznie narażał.
— Albo-li wmość[3] nie wiesz o tem, lub nie dbasz o to, że za nim wszędzie szpiegi chodzą i wypatrują, a to nie jest daremnem. Wieści słyszymy groźne, nie narażaj się.
Na to Zborowski otwarcie też odpowiedział, że się nie lęka, bo się do niczego nie czuje.
Było tak, że z kim mówił, każdy go tem witał i żegnał.
Zrobiło mu się nieco kwaśno, ale w duchu rzekł: — Wszystko ja to spłacę razem...
Naostatek pan Kostka, który mu był życzliwym, a i za gościa go u siebie szacował, spytał:
— Dokądże ztąd myślicie?
— Tabor mój i ludzi posłałem przodem do Dubiecka; tam więc muszę.
— Samotrzeć? — rzekł Kostka.
— A no!! — rozśmiał się Zborowski.
— Ja tego nie dopuszczę — odparł gospodarz — dam moich ludzi, aby przeprowadzili... Nie może inaczej być.
Następnego dnia, gdy tu wesoło przenocował, w istocie dano mu dosyć silny przewód na miejsce do Dubiecka.
Wszystko to winno było już przestrzedz Samuela, że gdy on na kanclerza miał chrap i oko, na niego też kanclerz nie mniejsze.
Co krok mu niemal szpiegów Zamojskiego za nim chodzących pokazywano, ale wierzyć w nich nie chciał.
W Dubiecku siostrzeniec, pan Jędrzej Stadnicki, z którym zawsze byli serdecznie, przyjmował go, a i ten mruczał, że na baczności się mieć było potrzeba, ale miał tę ufność w wuju, że on naprzód obmyślił, co czynił.
Ponieważ nie wydawano się z tem, iż zjazd był niedawno w Złoczowie i bracia o sobie wiedzieli, Zborowski tu rozpytując się, dopiero wrzekomo się dowiedział, że marszałek Andrzej był w Sandomierzu, gdzie go doktor jakiś kapitalny wiosennem lekarstwem karmił, i miał krew puszczać.
Zwykle też w początku roku oczyszczano się z zaległości, zepsutą jakoby krew odlewano, ażeby przez cały rok potem bezpiecznie pić i zajadać.
Marszałek właśnie ten rodzaj kuracyi w Sandomierzu, pod dozorem lekarza, pojechał dokończyć.
Samuel się tu dowiedziawszy lepiej o Zamojskim, a widząc, że kroki jego nadto są znaczne i głośne, zażył fortelu. Sam postanowił udać się do Sandomierza do marszałka, a sługę swego Luzickiego, jawnie i ostentacyjnie ztąd wyprawił wprost ku Krakowu, sobie ludzi zostawując niewielu.
Cel pono był ten, aby rozdzielone oddziały, jeden z przodu, drugi z tyłu, mogły razem osaczyć kanclerza.
— Jedź przeto na Tarnów do Krakowa — głośno w dziedzińcu rzekł do Luzickiego — gotuj dla mnie gospody, aby nam tam dobrze było z Olesiem. Gdy się pożegnamy ze wszystkimi, gotuj co należy dla syna i dla mnie, ażebyśmy nie mieszkając, wyruszyli na tę włoską peregrynacyę... Tymczasem ja muszę do Sandomierza, do pana marszałka, bo jużbym go chyba nie widział.
Ale w Dubiecku jak go zaczęli Stadniccy i inni przyjmować, a dobra myśl się zawzięła, trudno było ztąd ruszyć.
Z Dubiecka zaprosił Marcin Stadnicki do Kostowej do siebie, tam spędzili dzień; ztąd Strzyżowski wziął do Czudca, dalej musiał do Zgłobienia, pociągnęli go jeszcze do Mielca, aż naostatek siostrzeniec Marcin Tarnowski do Podleszan do siebie zaciągnął.
Wszędzie na głos nie mówiono o niczem innem, tylko o włoskiej podróży, o Włoszech, a Samuel coraz to jakie słowo włoskie w rozmowie rzucał, śmiejąc się, jakby zawczasu do konwersacyi z Włochami zaprawiał.
Dopiero teraz wyrwać się mógł do Sandomierza.
Co z marszałkiem zamknąwszy się sam na sam, mówili, tego się domyślać można z umowy, zawartej w Złoczowie, ale przy Olesiu i publicznie wyglądało wszystko inaczej.
Marszałek młodszego brata, który się mu submitował z wolą swoją, zaklinał, aby albo do Krakowa cale nie jechał, lub w nim nie bawił, gdyż vox publica ufać nie każe kanclerzowi. Mogą umyślnie jaką zwadę i tumult uczynić, i znowu w niej p. Samuela albo pochwycić, lub wmięszać, czy nareście posądzić i uwięzić.
Wiedzieli tu wszyscy o tem, że Zamojski będzie właśnie sądził swoje roki grodzkie krakowskie i w Stężycy miał też być.
Drudzy powiadali, że dla choroby żony miał powrócić do Knyszyna.
— Ja tam nie wiem, gdzie on jest — mówił marszałek głośno — niechaj będzie gdzie chce. O niego mi nie idzie, ale o waszmości...
P. Samuel dotąd znajdował jeszcze wszystko w takim porządku, w jakim mieć sobie życzył; rachunki jego pozostawały niezmienione... Jedno się im tylko nie podobało wszystkim. Znany jako czynny sługa Zamojskiego, niegdy podstarości krakowski Urowiecki, z mocnym oddziałem hajduków zjawił się nagle w Sandomierzu. W mieście szumu dosyć uczyniwszy, przenocował tylko i pociągnął, jak mówiono, do kanclerza.
To zjawienie się Urowieckiego, nieco podejrzane, nie w smak było Samuelowi, bo wedle jego informacyj, Urowiecki miał być gdzieindziej.
To jego przyskoczenie do Sandomierza właśnie gdy tu gościł Samuel, dawało trochę do myślenia, ale ktoś usłużny wytłumaczył Zborowskiemu, że Urowiecki kręcił się dla własnej sprawy i dla niej spieszył do Krakowa, mając zajście z Palczowskim burgrabią.
Otwarcie tedy przy gościach, gdy się rozmowa toczyła o kanclerzu i o podróży, a marszałek nalegał niby na brata, aby do Krakowa nie jechał, odparł Samuel:
— Ja w Krakowie bawić się nie myślę, ale być tam muszę, bo ztamtąd się dopiero we włoską drogę wybiorę. Z panem kanclerzem my mamy wszakci pokój i ubezpieczenie.
Powtórzył to po kilkakroć i bardzo głośno, że na ten pokój rachował i trzymać go chciał.
Jakby naumyślnie dla tem lepszego okrycia dalszych zamysłów, trafiło się, że tegoż dnia przyszły listy od kasztelana gnieźnieńskiego, który o niczem nie wiedział, tylko o tem, co mu na dworze powiadano, aby się pozbyć jego nalegań.
Zapewniał Jan w liście swoim o przyrzeczeniu królewskiem, iż mogli być spokojni do sejmu konwokacyjnego i mieli na ten sejm czekać, gdzie król chciał rozsądzić sprawę tych plotek i listów przyniesionych przez Wojtaszka.
Osobnym listem prosił kasztelan Samuela, aby do Włoch podróży zaniechał, o której mu Domaszewski, sługa jego wyprawiony do Gdańska, opowiadał. Marszałkowi zalecał, aby od podróży tej odwodził i niepotrzebne obawy hamował.
Marszałek w tem jednak, nawet pozornie za radą Jana nie poszedł i od podróży włoskiej nie odwodził. Uradzili tylko, gdyby na św. Jakób nie był tu już Samuel, aby mu znać dano, co się stanie z ich sprawą na konwokacyi.
Wszystkie te rozmowy, sprzeczki, które po świecie iść miały, dla ludzi tylko się układały, gdyż Samuel cale czem innem był zajęty. Lecz musiał tymczasem szpiegów kanclerskich w błąd wprowadzić i o to mu chodziło.
Przy stole więc i przy dworze szeroko o tem rozmawiano, aby lepiej Kraków ominąć, z panem żupnikiem w Wieliczce się rozmówić, do Spytkowic jechać niedaleko miasta, gdzieby się wszystko dało ku podróży przysposobić, a bodaj w Krakowie tylko koniom wytchnąć i zaraz jechać dalej, nie budząc licha...
Pan Samuel się niby upierał przy tem, aby koniecznie być w Krakowie, a tymczasem tu czekał wiadomości o kanclerzu, którego podróż postanowiona, niezupełnie tak się składała, jak przewidywano.
W Sandomierzu niewiele sprawiwszy, bo pewnego języka dostać nie mógł, a Boksicki coraz to inne, bałamutne przynosił powieści, wyjechał tymczasowo Samuel z Sandomierza do Połańca.
Wietrzono wszędzie ślady Zamojskiego, ale dzięki niewiernemu Boksickiemu, nic nie można było postanowić, bo wiadomości przychodziły sprzeczne.
W istocie zaś kanclerz był naówczas w Opatowie, ale Samuel nie miał pewności, ztąd zaś jechał do Szydłowa i do Wiślicy. Chociaż Boksicki motał i plątał, dowiedział się o tem Samuel, i ażeby się zbliżyć, zawrócił do Stobnicy.
Ale tu ugrzązł, bo zdrajca Boksicki fałszywemi uwodził wiadomościami. Zawahał się Samuel...
Słudzy i dwór marszałka, który mu tu towarzyszył, musiał go opuścić, gdyż marszałek ukończywszy leki, na trybunał spieszył w sprawie swej z urzędem nowego miasta Korczyna.
Nadbiegł tu sługa marszałka z listem, w którym donosił, że czasu pobytu w Sandomierzu na pewno tam wytropiono szpiega kanclerza, który bodaj z jednym ze sług blizkich p. Samuela miał konszachty.
Był to ów Boksickiego brat, o którym mówiliśmy.
Boksicki dotąd najmniejszego na sobie nie miał podejrzenia, więc ani pomyślał Samuel, żeby się to go tyczyć mogło; powiedział mu nawet o tem i zdziwił się, widząc, jak trupią bladością okryła się twarz winowajcy, który bełkotał straciwszy przytomność.
Wcale to Zborowskiego nie naprowadziło na myśl, żeby Boksicki mógł zdradzić. Szukał tego niegodziwca gdzieindziej. Wylękły Boksicki już tylko myślał, jak siebie ratować.
Samuel straszliwie był rozjuszony tem, że mu wszystkie jego plany krzyżowano i napaść na hetmana, którą jak najprędzej chciał wykonać, zmuszony był odłożyć, a co gorzej, puścić go pod Kraków, gdzie on na pilniejszy dozór i pomoc rychlejszą mógł rachować.
Widocznem już było, że śledzono Samuela, że o nim i jego siłach doskonale wiedziano, i że mimo rozgłoszonej do Włoch podróży, domyślano się istotnych powodów tego ciągnienia ku Krakowu w ślad za kanclerzem, zawsze w niewielkiem od niego oddaleniu.
Boksicki tak ze strachu stracił przytomność, że nie umiał ani radzić, ani się tłumaczyć, ani na przyszłość coś obmyśleć.
Wypadało znowu dostać pewniejszego języka o obrotach dalszych kanclerza, ale na to w Stobnicy siedząc, czekać nie zdało się.
Marszałek listem wskazywał swój Zborów i prosił, aby Samuel zajechawszy tam, kilka dni sobie wypoczął, nim o dalszej podróży coś postanowi.
Na zdrajcy skóra cierpła tymczasem; pod pozorem, iż potrzebuje dostać języka, wyprosił się zamiast do Zborowa, niby do Opatowa, a w istocie potajemnie myślał dobiedz albo do Szydłowa lub do Wiślicy i tam się z bratem Parznickim[4] poradzić.
Dłużej mącić fałszywemi doniesieniami stawało się coraz trudniej, bo Samuelowi z innych źródeł o kanclerzu przychodziły wiadomości. Boksickiemu stawało się tu coraz ciaśniej i duszniej.
Dzięki łatwowierności albo raczej ufności, jaką Samuel miał nawet dla tych, którzy na nią nie zasługiwali, Boksicki dotąd wyszedł cało, lecz zemsta mogła być straszną i spaść jak piorun.
Pomimo tych przeciwności i zawad, Samuel do Zborowa przybył z dobrą myślą, wesół i pewien jeszcze swego. Zdawało mu się, że pospieszy zawsze w porę, aby choć pod samym Krakowem, bodaj w Proszowicach ułapić Zamojskiego. Na te Proszowice teraz najwięcej rachował, ale Boksickiemu postanowił zawczasu nie mówić o tem, nie żeby mu nie ufał, ale że języka długiego się lękał.
Nie zdradzie, ale paplaninie przypisywał to, że mu dotąd się tak nie wiodło, że go odgadywano zawczasu i stawiono mu zawady.
Zaledwie w Zborowie stanął, gdy list za listem już gnał, donoszący, że po całej drodze, gdziekolwiek się p. Samuel zatrzymywał, popasał, gdzie przejechał, tylko szpiegów i ludzi kanclerza, jakby porozstawianych widziano.
Marszałek ostrzegał pilno.
Gra zaczynała być nierówną i p. Samuel dopiero teraz zrozumiał, że nadto lekko brał bardzo trudne zadanie. Wszędzie go wyprzedzano.
W Zborowie sam jeden z synem pozostawszy, z którym mówić nie mógł o tem, co go zajmowało, niecierpliwił się do najwyższego stopnia, wyglądając powrotu Boksickiego.
Zdrajca zaś do brata się dostawszy, gdy mu opowiedział, jak rzeczy stoją, i że lada godzina może się wydać wszystko, Parznicki[5] natychmiast do Mroczka go zaprowadził i z tym razem wmówili w niego, ażeby nie wracał do pana.
— To się domyśli, żem winien! — zawołał Boksicki — a tam jeszcze u niego mam cokolwiek mienia.
— Siedź spokojnie — rzekł Mroczek — pod ten czas, gdy jednego człeka zabraknie, dziwu nie będzie. Pomyśli, że dla niego padłeś ofiarą. My cię już nie puścim, gotówbyś się wygadać i popsuć nam a pomięszać szyki.
Tak więc Boksickiego na wpół siłą przytrzymali, nie dając mu już powracać, a Samuel dni kilka na niego próżno czekając, wpadł na tę myśl, że mu go pewnie zabito, aby prawej ręki pozbawić.
Zmęczonego i już znudzonego tem przeciągnięciem sprawy, którą chciał jak najprędzej doprowadzić do końca, p. Samuel się rozbudził i odżywił tą nową przeciwnością.
— Niejeden Boksicki w świecie jest — rzekł w duchu — wezmę na jego miejsce Borowskiego.
Borowskiego tego, wielce sprawnego, zwłaszcza do myśliwstwa z sokołami, które Samuel lubił bardzo, kochał, można powiedzieć, Zborowski, pieścił go, wychwalał, ale ten jak był doskonały do noszenia ptaków i do układania psów, tak się więcej do niczego nie zdał, a Zborowskiemu zdało się, że kto do tego ma talenta, musi mieć do wszystkiego.
Borowski był miękki a potakujący. Samuel go inaczej nie zwał, jak:
— Borosio mój, a sługa pana nazywał: król mój i pan mój!!
Rozumie się, że i w tej sprawie dla niego tajemnic nie miał Zborowski. Gdy Boksickiego nie stało, otworzył mu się nagle.
— Ty mi go zastąpisz... Borosiu; rzuć do kaduka sokoły, a pilnuj ludzi i radźmy; trzeba spieszyć, aby drogę zabiedz kanclerzowi, inaczej się nam wymknie, a raz w Krakowie, nie dostąpimy już do niego.
— Żeby my jego nie dogonili! — zawołał Borowski z wielką gorącością i gotowością biorąc się do dzieła. — Rozkazujcie... Ludzie zaraz na koń, noc czy dzień, wszystko jedno... Padnie szkapa na drodze... bierz ją licho. My go wyprzedzim i gdzie rozkażecie, tam zaskoczym.
— Ale na gwałt języka!! języka! — wołał Zborowski. — Zostaliśmy bez wieści... na plotkach. Nie wiemy na pewno, czy w Szydłowie jest, czy w Wiślicy, gdzie noclegi... czy wprost ztamtąd do Proszowic.
— Szlij po języka!!
— Kogo?
Nastąpiła narada. Ochotników nie brakło. Borowski rozpoczął swą czynność z nadzwyczajną gorliwością, ale z lekkomyślnością jej równą. Samuel szczęśliwym był, że zdał troskę na niego, a z siebie ją zrzucił.
Temperamentem nie rozumowaniem fatalista, spuszczał się zawsze na jakiś pomyślny skład okoliczności, który go uwalniał od wczesnych zabiegów i starań, i choć w życiu nieszczególnie mu się wiodło, trzymał się mimowoli swego obyczaju. Z pomocą więc Borosia wszystko pójść musiało pomyślnie. Jak? — Da się to widzieć — mówił sobie Samuel — poco sobie zawczasu głowę nad tem łamać.
Szło zatem dalej tym samym porządkiem, co wprzódy; Zborowski jadł, pił i spoczywał w Zborowie, oczekując pewnych wiadomości o kanclerzu; rozmawiał ze swoim Olesiem, którego rozumem i statkiem bardzo się cieszył i był dumny. Strzelał do celu, chodził do swoich sokołów, wzywał Borosia na porady, które się kończyły śmiechami, i był pewien, że kanclerz mu sam w ręce wpadnie.
Wyprawieni za językiem przez Borowskiego najsprawniejsi ze szlachty dworskiej, przynieśli wiadomość, że Zamojski się znajdował w Wiślicy i że stamtąd bez pośpiechu podążał prawdopodobnie do Proszowic. A zatem Zborowski miał ciągnąć za nim i tu gdzieś jakoś drogę mu zaskoczyć tak, aby przodem wysłany z głównym oddziałem Luzicki z jednej strony, a p. Samuel sam z drugiej na dwór lub gospodę, w której go miano napaść, rzucili się jednocześnie. Zdawało się to tak prostem i łatwem, jak przełknięcie haustu dobrego wina.
Co do orszaku i siły, jaką miał przy sobie kanclerz, pozostawały wątpliwości, ale te Samuel na korzyść własną z góry rozstrzygał. Posłańcy donosili, że mniej więcej mogło być z Zamojskim około stu koni, niektórzy nawet utrzymywali więcej, natomiast jeden, pochlebca, mówił, że się i sześćdziesiąt nie doliczył. Samuel mu to pochwalał i z nim trzymał, dowodząc, że hetman nigdy zbyt wielkiej kupy z sobą nie prowadził.
Dawało tylko do myślenia, iż na czele tych ludzi byli tacy drapieżnicy znani, jak Urowiecki, Mroczek i Serny, a oprócz tego młody pokrewny kanclerza Stanisław Żółkiewski, nie licząc pomniejszych rotmistrzów i różnych stopni wojskowych z nim się znajdowało.
Zborowski się tem łudził, że ich wszystkich miał wziąć niespodzianie, i że jego pochód nieporządny, błędny, nie dozwalał się domyślać, dokąd zmierzał, a szpiegi, co go otaczały i donosiły o nim, odgadnąć nie mogły, co zamierzał.
Słowem, szczęśliwy zawsze i z siebie rad Samuel, nie widział dotąd nic chybionem i końca się spodziewał pomyślnego.
Co chwila niemal przynoszono mu języka, który potwierdzał to, że kanclerz zwolna, bezpiecznie posuwał się ku Proszowicom. Rozmyślano tylko, czy tu można było go zaskoczyć, lub między Proszowicami a Krakowem.
Borosio godził się na wszystko, co Samuel obmyślał, a ten nie stanowił nic jeszcze pewnego, wyczekując, jak się dalej składać będzie.
Nieopatrzność Zborowskiego równała jego męztwu; do porady nie miał nikogo, można więc już było przewidzieć, że dopuściwszy Zamojskiego do Proszowic, da mu dojechać i do Krakowa.
Jeszcze się wybierano dopiero w dalszy pochód ku Stogniewicom, zkąd we czterdzieści koni projektował ostatecznie rzucić się na Proszowice Zborowski, gdy nadbiegł najpewniejszy język, człowiek, na którego i Borosio i pan liczyli najwięcej.
Był to stary, osiwiały na posługach rodzimy szlachcic Drużyna, milczący zwykle i smutny zawsze, rozważny, ale z natury pesymista, który skłonny był widzieć wszystko raczej czarno, niż jasno. Na niego więc można się było spuścić.
Drużyna, który orszak kanclerza na swe oczy widział i liczył po drodze z Wiślicy do Proszowic, zaręczał, że było więcej niż sto koni, i że za tym oddziałem miał postępować drugi mniejszy w tylnej straży. Jednym z nich dowodził Stan. Żółkiewski, drugim Urowiecki, a oprócz nich najdzielniejszych było kilku rotmistrzów i uzbrojenie jakby na wyprawę przeciwko Moskwie.
Drużyna nie radził Samuelowi, chociażby nawet udało się niespodzianie zaskoczyć, rzucić się na siłę większą, czujną i mającą kilku dowódzców dzielnych. Miejscowości też, według niego, nie nadawały się do napaści, a sprzyjały obronie, tak, że nawet z orszakiem mniejszym oprzeć się było można, a zdobyć gospodę czy dwór trudno.
Stary sługa wzdychając, powiadał, że daleko dogodniej było wprzódy na drodze najść na Zamojskiego, gdy przy nim Urowieckiego jeszcze nie było.
Zamyślił się Zborowski; przykro mu było, aby wszystko spełzło na niczem jego winą, choć się do winy nie przyznawał nawet przed samym sobą.
— Co to zawczasu przesądzać — odparł markotnie Drużynie — idźmy my szybkim krokiem wprost do Piekar, aby wyprzedzić kanclerza, a tam znajdziemy środki, dostaniemy języka... Stadnicki ma tam czekać... Z Piekar pewnie nocą będziemy mogli się rzucić. Ja mam najlepszą nadzieję!
Co ty mi mówisz o stu ludziach! Naprzód ja w nich nie wierzę, tobie staremu się w oczach dwoi... powtóre, co mnie i moim znaczy stu ludzi. My na Niżu, przypomnijno sobie, we dwudziestu czy trzydziestu szliśmy na turków tysiące i wyszli ręką obronną, a pogan natłukli. Moich ichmość panów trzydzieści ja nie oddałbym za jego półtorasta.
Uśmiechnął się i wąsa pokręcił, poklepał po ramieniu Drużynę.
— Jakoś to będzie! — rzekł — tylko teraz żywo, konie siodłać i w drogę najprostszemi ścieżynami, co prędzej do Piekar! do Piekar...
Odprawiony stary sługa siwego wąsa pogładził odchodząc.
— A co? — zapytał go w sieni Borowski, który przy naradzie nie był przytomnym — a co?
— Nic — rzekł Drużyna — idziemy spieszno do Piekar... do pani Włodkowej (usta mu się skrzywiły smutnym uśmieszkiem), a tam pan nasz postanowi, co dalej.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Jak ci się zda? — spytał Borosio, który w duchu był przeciwnym całej tej imprezie — jak ci się zda? co będzie?
Drużyna milczał.
— A co ma być — szepnął po długiem milczeniu. — W Piekarach pani Włodkowa, piwnica dobra, kuchnia też... dziewczęta wesołe... naszemu panu jak u Boga za piecem, to i na cóż więcej... A kanclerz sobie niechaj z Bogiem na roczki do Krakowa pospiesza!!
Śmiejąc się, ruszyli ramionami.
— Tylko to bieda — dodał smutniejąc Drużyna — jeśli my jego nie weźmiemy, on nas może pochwycić, a naszemu panu... pod banicyą... Potrząsnął głową i nie dokończył.
Głos Borowskiego już się rozlegał:
— Żywo, na koń! do Piekar! żywo... żywo!!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podrażniło.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wielkiemi oczyma.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – w. mość.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Parżnickim.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Parżnicki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.