Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to Zborowski otwarcie też odpowiedział, że się nie lęka, bo się do niczego nie czuje.
Było tak, że z kim mówił, każdy go tem witał i żegnał.
Zrobiło mu się nieco kwaśno, ale w duchu rzekł: — Wszystko ja to spłacę razem...
Naostatek pan Kostka, który mu był życzliwym, a i za gościa go u siebie szacował, spytał:
— Dokądże ztąd myślicie?
— Tabor mój i ludzi posłałem przodem do Dubiecka; tam więc muszę.
— Samotrzeć? — rzekł Kostka.
— A no!! — rozśmiał się Zborowski.
— Ja tego nie dopuszczę — odparł gospodarz — dam moich ludzi, aby przeprowadzili... Nie może inaczej być.
Następnego dnia, gdy tu wesoło przenocował, w istocie dano mu dosyć silny przewód na miejsce do Dubiecka.
Wszystko to winno było już przestrzedz Samuela, że gdy on na kanclerza miał chrap i oko, na niego też kanclerz nie mniejsze.
Co krok mu niemal szpiegów Zamojskiego za nim chodzących pokazywano, ale wierzyć w nich nie chciał.
W Dubiecku siostrzeniec, pan Jędrzej Stadnicki, z którym zawsze byli serdecznie, przyjmował go, a i ten mruczał, że na baczności się