Zygmuntowskie czasy/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
CIEŃ BARBARY.

Nazajutrz wielka niespodziewana zmiana zaszła w zdrowiu królewskiem, August obudził się rzeźwy, nogi napuchłe odeszły, sił trochę powróciło. Fogelfeder przypisywał to po prostu podróży, Korycka sobie, Giżanka sobie, a panowie Senatorowie dziękowali Bogu, że królowi babskie leki (o których wiedzieli nazajutrz) nie zaszkodziły przynajmniej.
Ale ozdrowienie chwilowe nie zmieniło już trybu życia na zamku Knyszyńskim, opieka nad słabym królem sług jego nie skończyła się przez to. Korzystano tylko z chwili zdrowia i rzeźwości umysłowej, aby podsunąć Augustowi przywileje i ceduły do podpisania, a pan podkomorzy wyrobił list do Konstantego ormianina we Lwowie z przekazem sumy u niego znajdującej się. Giżanka otrzymała nowe łaski, których nikt wielkości ocenić nie mógł, przez Mniszcha; Korycka i Zuzanna Orłowska kilkaset czerwonych złotych, rydwan, konie i kosztowności wywiozły.
Z okna zamkowego August na dziedziniec wyjrzawszy, ulubione swoje stada knyszyńskie oglądał. Wiedziono ze stajen konie, pędzono te, które swobodnie się pasły przez lato i jeszcze nie stały na obroku. Zygmunt jednak poglądał na nie teraz obojętnie prawie, z roztargnieniem. Nie był to już ten gorliwy o wzrost wszystkiego w kraju król, który takim kosztem i z takiem upodobaniem zaprowadzał gospodarstwo po majętnościach swoich, mierzył grunta, chował stada i lał działa w ludwisarni Wileńskiej, aby niemi zamki litewskie i ruskie uzbroił; nie był to już August ten, co wysłał za granicę za kupnem ksiąg, co z upodobaniem czytał je i zbierał, co artystów wspomagał i cenić umiał. Teraz mu wszystko zobojętniało prawie. Dla niego nie ma przyszłości, kilka lat życia może, kilka lat ostatnich, które topi w nasyceniu żądz schorzałego ciała, szukając zapomnienia przeszłości.
Jakby obudzony ze snu po wczorajszem znużeniu, rozkazał prosić Radziwiłła; ale gdy oznajmiony książę marszałek wpadł do sypialni, gdzie król już zadumany w krześle siedział jak wczoraj, nie rzekł słowa do niego, tylko rękę wyciągnął drżącą, spojrzał i dumał znowu. Na chwilę pobudzone życie opuszczało go już.
— Zdrowie W. królewskiej Mości?
August kiwnął głową i ręką poruszył.
— Lepiej? rzekł Radziwiłł.
— Nie gorzej, odparł król.
— Dzięki Bogu! odezwał się książę marszałek, bo przy złem zdrowiu W. k. Mości spraw wiele zalega, a panowie senatorowie polscy szemrzą. Możnaby się zająć niemi.
— Potem, potem, rzekł August, dajcie mi spocząć. Sprawy publiczne! Za temi sokołami do niczego wziąść się nie mogę. Nie mam nawet siły.
— Mamy listy z Turcji, pisane od pana starosty Orszańskiego o Moskwie, mamy papiezkie.
— Na potem, na potem, rzekł król z wysileniem.
— Róbcie co myślicie, dodał, że będzie z dobrem kraju, ja nie mam przytomności i prawdę rzec ochoty. Życie mnie zmogło.
— Gdybyś W. k. Mość chciał tylko.
— Będziecie mówić przeciw tym kobietom? ozwał się August.
— Mówiłbym żebym wiedział, że mnie W. k. Mość usłuchać zechcesz.
— E! dajcie pokój! Nie wiele tego życia, niech się już kończy jako tako. Na co go szczędzić będę. Potomka wam nie zostawię. Jagielloński ród gaśnie ze mną, jam ostatni. I westchnął. Wybierzcie sobie kogo. Marnie skisło mnie życie, odpowie za niego Bogu i Polsce, matka nasza, a po niej kardynał Commendoni. Teraz wszystko mi obojętne, aby dożyć końca.
Radziwiłł, który już niejednokrotnie słyszał podobne wyrzekania, często z ust królewskich wychodzące, spuścił głowę i rzekł:
— Wszystko jeszcze przed W. k. Mością, nie wiek to późny.
— Zdrowie sterane.
— Może się poprawić, z pomocą Bożą.
August głową wstrząsł.
— I nie chcę, rzekł, życia. Aby bez męki skończyć je. Męczę się wspomnieniami. Wy nie znacie moich nocy bezsennych, nocy okropnych marzeń, kiedy mi całe zmarnowane życie, kiedy mi wszystko wydarte com kochał, staje u wezgłowia i dręczy, to okropne! okropne.
I powiódł ręką po czole i wstrząsł się.
— Elżbieta, Barbara, wydarte, królowa matka, i ta trzecia, i te nieczyste istoty, co mnie dziś otaczają konającego, kruki nad pastwą!
— Czemu ich W. k. Mość nie odpędzisz?
— Chwila odurzenia, zapomnienia, którą im winien, także coś warta.
I zamilkł.
— Pozwolisz W. k. Mość pp. senatorom pomówić o sprawach publicznych?
— Nie, nie, dajcie mi pokój, potrzebuję spocząć.
— Jest też wiele prywatnych.
— Sądźcie je, sądźcie, ja nie mam głowy. — Radziwiłł dostrzegł dwóch łez, które po licu bladem i wychudłem króla potoczyły się i spłynęły na brodę. Nastąpiła chwila milczenia, smutna i uroczysta.
— Wszystko skończone! rzekł do siebie jakby mówiąc August, potem z weselszą już i odmienioną twarzą zwrócił się do Radziwiłła.
— Trzeba ciało nasycać, gdy duszy już nie można!
I krzyknął na Kniaźnika. We drzwiach sypialni ukazał się pokojowiec, książę marszałek pożegnany skinieniem odszedł.
Zasmucony przesunął się przez salę, spuścił ze wschodów, gdy tuż napotkał Iłłę dworzanina swego, oczekującego nań.
— Oczekują na Waszą ks. Mość.
— Kto?
— Księżna Sołomerecka.
Radziwiłł się zadumał.
— Jaka księżna? spytał.
— Jednać tylko jest.
— Umarła przecie, jak nam z Rusi donoszą.
— Żyje i chce pomówić z Waszą ks. Mością, przybyła prosić łaski królewskiej i sprawiedliwości na brata, który jej majętności zagarnął.
Książę marszałek stał w podziwieniu.
— Gdzie ona jest?
— W mieszkaniu Waszej ks. Mości.
Radziwiłł ruszył się żywiej, zamyślony.
Na progu komnaty, postrzegłszy kobietę w czerni ubraną całkiem, okrytą zasłoną wdowią, osłupiał i cofnął się.
Księżna tak była podobną do nieboszczki królowej Barbary, że mimowolnie marszałek, tem podobieństwem dziwnem uderzony, zastanowił się i zmięszał. Patrzał i oczekiwał głosu z wahaniem się długiem, bo jej nawet nie przywitał.
— Do łaski W. ks. Mości, odezwała się księżna zbliżając, do sprawiedliwości królewskiej przybyłam.
Głos jej był także podobnym do dźwięcznej mowy nieopłakanej nigdy młodej królowej, książę marszałek nie wychodził z osłupienia.
— Przebaczcie, rzekł nakoniec, dziwne podobieństwo, przypomnienie, odjęło mi przytomność. Usiądźcie, słucham i w imię tej do której twarzą i głosem podobni jesteście, uczynię wszystko, wszystko co będę mógł.
— Dzięki choć za pociechę, której dawno nie kosztowałam, płacząc odpowiedziała księżna. O! zaprawdę, jam bardzo biedna i zasługę u Boga mieć będzie, kto mnie podniesie z nieszczęścia.
— Nie wiem, czyście nawet słyszeli kiedy o mnie.
— Owszem, pamiętam, przerwał książę, opiekę stryjów W. ks. Mości, pozostałego natrętne pragnienie ożenienia was.
— Stało mu się zadosyć, mówiła dalej księżna, ledwie dorosła zaślubioną zostałam synowi jego, ale bez dyspensy papiezkiej, po którą wysłany zaufany duchowny do Rzymu nie wrócił. Zaślubiona i odesłana na dwór królowej matki, gdy to małżeństwo jeszcze skrytem być musiało, padłam ofiarą nie moich win. Mąż mój zabity w potyczce, ojciec z rozpaczy umarł: ja wdową z dziecięciem pozostałam. Brat męża mojego naówczas właśnie z zagranicy powrócił, ale ani małżeństwa nieszczęśliwego, ani dziecięcia za prawe uznać nie chciał. Owszem dziecię to pogrobowe starał się i stara pochwycić, aby sam w posiadanie majętności mógł wejść. Młodość mojego biednego dziecięcia jest ciągłą walką z prześladowaniem; matka — musiałam się z nim rozdzielić, porzucić go, opuścić, aby nań niebezpieczeństwa nie ściągać. Napadany kilkakrotnie przez nasłanych ludzi, opatrznością tylko Bożą uratował się.
A któż wie co teraz z nim się dzieje? dodała płacząc. Bez opieki, sierota musi chleba żebrać. Wolałam dla niego ubóstwo nad śmierć i wyrzekłam go się na czas. Ja sama już za umarłą miana, i dobra zagarnione.
— Wy? spytał żywo książę.
— Tak jest, po tajemnym moim wyjeździe do króla, pan brat, nie mogąc wiedzieć co się ze mną stało, śmierć rozgłosiwszy, majątki objął.
— Do tych was powrócą, rzekł marszałek, ale dziecię? Sąd dowodowy tego nieszczęsnego małżeństwa?
— W ręku księdza co je dla uzyskania dyspensy powiózł do Rzymu.
— A ten ksiądz, powiadacie, powrócił?
— Nigdy dowiedzieć się nie mogłam.
— Jego imię?
— Hauser.
Radziwiłł myślał chwilę.
— Dawno wyprawiony?
— O! lat piętnaście.
— I żadnej wieści?
— Żadnej!
— To okropnie! zawołał Radziwiłł, ale muszą żyć świadkowie?
— Nie wiem, lecz wyszukać ich nie mogłam, jedna tylko kobieta.
— Król JM. zna was? dodał Radziwiłł niespokojnie wpatrując się w księżnę.
Na te słowa pomięszanie wyraźne na twarzy Sołomereckiej postrzedz się dało, spuściła oczy i ciszej odpowiedziała:
— Nie wiem czy J. k. Mość przypomni sobie, byłam czas jakiś na dworze Królowej matki.
— Zygmunt pan nasz widywał was?
— Widywał, ciszej jeszcze wymówiła księżna.
— Spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze, rzekł Radziwiłł, postaram się wprowadzić was do niego wieczorem. Tymczasem nie ukazujcie się nikomu! Mogliby wam szkodzić! Ja oznajmię.
To mówiąc powstał i żegnając Sołomereckę u drzwi, niespokojny wrócił do króla.
Ale drzwi były zamknięte, wejście wzbronione i referendarz z księdzem biskupem Krakowskim stali w sali, słuchając jak Giżanka głośno coś Augustowi opowiadała, częstym sobie przerywając śmiechem.
Senatorowie spojrzeli po sobie jak wczoraj.
— Czego tu czekać będziemy, zawołał popędliwie biskup, aby się spotkać chyba twarz w twarz z nieczystem stworzeniem, które biedny król wybrał na zabawkę dni starych? Chodźmy.
I znowu, nie zobaczywszy króla, odejść musieli.
Takim sposobem dzień upłynął, Radziwiłł pragnąc królowi oznajmić o przybyciu księżnej, nie mógł się do niego dostać, pomimo że kilkakroć wychodził i oczekiwał, pomimo że on jeden z senatorów łatwiejszy miał przystęp do Augusta i ucho powolne.
Zmierzchło już, gdy księżna znowu powróciła na zamek, w tem samem ubraniu co zrana, w żałobnej sukni wdowiej i zasłonie. Z dawnych dostatków, pozostałe perły wielkiej ceny i gruszka perłowa w djamenty oprawna, na włosach przypięta, zdobiły tylko wdowę. Z pod zasłony jej blada twarz bielszą się jeszcze wydając, uderzała wszystkich dziwnem do Barbary podobieństwem.
Książę marszałek uprosiwszy aby zarzuciła zasłonę, podał jej rękę i w milczeniu powiódł na wschody. Głębokie panowało milczenie; szczęściem może, nikogo nie znaleźli w sali, ani podkomorzego, ani krajczego, ani żadnego ze sług zuchwałych, co zwykle tamowali wejście do króla.
Radziwiłł zapukał znanym sposobem i głos ze środka ozwał się słaby.
— Wejdźcie.
Zmierzchało; już na kominie dopalał się ogień czerwonemi blaski rzucając na komnatę, z okna trochę światła wpadało. Na wezwanie Augusta książę drzwi otworzył i zrzucając kwef z głowy, Sołomerecka ukazała się we drzwiach.
August podniósł oczy, zatrząsł się, krzyknął, porwał ze siedzenia i przerażony zakrywając oczy rękoma upadł.
— Basiu! zawołał, Basiu! Ty mi śmierć rychłą zwiastujesz! Ty mi moje życie wyrzucasz. To ona!
W tej chwili ukazał się Radziwiłł i pośpieszył bezprzytomnego ratować.
Księżna zmięszana sama nie wiedziała co począć, król drżał ze strachu i płakał, na krzyk jego zbiegli się Mniszech i słudzy.
— Widmo, mara, wołał August, co to jest? To Barbara!
— To księżna Sołomerecka, przerwał marszałek, która do nóg W. k. Mości z prośbą o sprawiedliwość przychodzi.
— Kto? spytał August, jaka księżna?
Radziwiłł powtórzyć musiał. Uspokojony król, ciągle płacząc jednak oczy wlepił w stojącą na progu niewiastę.
— Tak, tak, przypominam sobie, szepnął, na dworze królowej matki była tego nazwiska młoda, podobna do Basi. To wy?!
— Tak, ja to. Najjaśniejszy Panie, ze łzami odpowiedziała księżna, dziś wdowa odarta ze wszystkiego, dziś matka pozbawiona dziecięcia, prześladowana, ugnieciona, wyglądająca sprawiedliwości od Was miłościwy królu. Sprawiedliwości dla mego dziecka!
— Przypominam, przypominam sobie, rzekł król z widocznem wzruszeniem. Gdzie syn wasz?
— Prześladowana — ukryć go, rozłączyć się z nim musiałam. Śmierć moją rozgłoszono na Rusi, majętności brat zagarnął, wszystkiego od Was miłościwy królu czekam. Ratuj mnie.
August upadłej na kolana wdowie podnieść się kazał, posadził ją podle siebie i wpatrując się w jej twarz bladą, trzymając ją za rękę, płakał.
Wspomnienia jakieś stare tłumem spadały mu na piersi, przypomniał sobie Barbarę ukochaną, krótkie szczęście swoje, zgon jej okropny; i żal nigdy niewygasły a ciągle tłumiony i zagrzebywany w sercu, z nową siłą odżył.
Obraz ten był pełen smutku, schorzały i wycieńczony król, blada i smutna kobieta, w tyle Radziwiłł ponuro patrzący na służbę, która z rozmaitymi myślami, uczuciami, poglądała na przybyłą. Przez uchylone drzwi sypialni Giżanka z okiem zapalonem, ognistem, wargą drżącą, pożerała przybyłą, usiłując wybadać kto jest? Serce jej biło gwałtownie, niepokój trapił, nikt powiedzieć jej nie umiał.
— Kto ona?
Mniszech, który sobą mierzył wszystkich, szydersko patrzał na marszałka, jakby mu wymawiał, że wprowadził tę kobietę do króla.
— Wzruszenie, szeptał z cicha Radziwiłłowi, może króla o chorobę nową przyprawić. Po coście tu tę kobietę przywiedli?
— Mości podkomorzy, dumnie odparł marszałek Litewski, nie potrzebuję nikomu zdawać rachunku z moich czynności, krom Boga i króla JMości.
Mniszech zagryzł usta i odszedł ponury.
Król tymczasem wypytywał powoli Sołomerecką i zwoławszy pisarza, rozkazał list z przykazaniem wprowadzenia jej na powrót do dóbr z synem razem, pisać.
Ale list już to z powodu oddalenia się pisarza, już że nie było stosownej pod ręką pieczęci, gotów być zaraz nie mógł.
— Ja go odbiorę, rzekł Radziwiłł, jeżeli W. k. Mość dozwolisz.
— Wy go odbierzecie, tak. I pomnijcie, dodał, abyście się opiekowali nią. Tak podobna do królowej małżonki naszej najmilszej i nigdy nieopłakanej.
Beata, co by się miała radować szczęśliwemu trafowi i skutecznej opiece, zdawała się temi ostatniemi słowy bardziej jeszcze pomięszana. Spuściła oczy w milczeniu: król ciągle za rękę ją trzymał, a gdy marszałek dał znak odejścia, gdy ona rzucić się do nóg królowi dziękując miała, August ją powstrzymał jeszcze.
— Niech na was patrzę, rzekł, to mi lepsze czasy mego żywota na pamięć przywodzi, to mi serce miękczy. A! byłem i ja szczęśliwy, ale krótko, krótko. Jak wiatr zaszumiało i przeszło szczęście moje!
Przytomni słudzy widocznie tą sceną niecierpliwili się, Mniszech kilkakroć przystępował i szeptał coś do ucha królowi; Giżanka z gniewem zatrzasnęła drzwi i udała się do swojego mieszkania, rozkazując oznajmić że więcej nie przyjdzie, bo pragnęła aby ją proszono. Chwilę to jeszcze potrwało, a August wpadł w tak głębokie zamyślenie, w zadumę tak czarną, że niezważał, jak książę marszałek i księżna pożegnawszy go wyszli.
Sam jeden z Kniaźnikiem pozostawszy nie ruszał się z miejsca i wlepione nieruchomie w ścianę oczy, tylko łzy czasem płynące ożywiały. Napróżno służalec rozmaitemi głosy starał się pana wyprowadzić z tego stanu odrętwiałości; nic nie pomagało.
— Rozkażesz W. k. Mość przyjść Barbarze? spytał nareszcie.
Król się z wstrętem i obrzydzeniem odwrócił, spojrzał i rzekł:
— Nie.
— Anny nie ma, dodał Kniaźnik, Zuzannie?
— Nikomu. I znowu patrzał, znów dumał.
Po cichu na palcach sługa wyszedł do sypialni. Tam już niespokojna siedziała Giżanka. Uciekłszy do swojej komnaty, długo w niej pobyć nie mogła, zazdrość miotała nią, pędził strach utracenia władzy nad słabym Augustem.
— Kto to był? spytała żywo. Co to za kobieta? Kto ona? Po co? Kto ją przywiódł? Król mnie nie wołał?
Na te nagromadzone pytania, Kniaźnik powtórzeniem swej rozmowy z królem odpowiedział. Giżanka powstała, zmięszała się i postąpiła do drzwi.
— Król nie kazał was wprowadzać.
— Wejdę sama, rzekła dumnie kobieta i z trzaskiem roztwierając drzwi, wpadła z zapalonemi oczyma do komnaty gdzie August płakał jeszcze. Na widok Giżanki zmieszał się z odrazą, dał znak ręką aby wyszła.
— Co to jest? żywo poczęła mówić zbliżając się Barbara. Dlaczego mi się oddalić każecie? mnie? matce Waszego dziecięcia?
Oczy króla zajaśniały żywo, prawie gniew się w nich odmalował, już zdało się miał rozkazać aby ją precz wyrzucono. Kniaźnik czekał tylko na słowo. W tej chwili Giżanka miotana niepokojem, zbliżyła się tak że prawie dotknęła szaty jego.
— Nie dotykaj mnie! nie dotykaj! zawołał August. Idź sobie! Idź!
— Co to jest? Panie! Dla czego?
— Dziś, nie chcę cię, idź odemnie! nie dotykaj!
A to mówiąc ręce nastawił, jakby chciał odepchnąć.
Rozgniewana, w rozpaczy Giżanka sądząc że ją król wezwie uciekającą, rzuciła się gwałtownie do drzwi, ale August nie skinął nawet.
Z sypialni wysunęła się w korytarze, i zapalona gniewem, do izby podkomorzego Mniszcha wpadła. Tu na krzesło się rzuciwszy, płakać ze złości poczęła.
— Co ci jest? spytał podchodząc zdziwiony p. Mikołaj.
— Król mnie odpycha, król precz mi odejść kazał, nie dozwolił mi się zbliżyć do siebie. Nie wiem co to jest. Ratuj mnie.
— Ja wiem co to jest, odrzekł spokojnie podkomorzy. To przejdzie. Jest to tylko wspomnienie Barbary, które nań naprowadził marszałek.
— Marszałek! zawołała Giżanka, on ją tu umyślnie przywieść musiał, sprowadzić, aby mnie odepchnąć, zgubić.
I płakać zaczęła, tupiąc nogami, potem porwała się.
— Ale ja ją struję, ja ją zabiję.
— Na co to wszystko! rzekł Mniszech, ja ją jeszcze dziś z Knyszyna odprawię.
— Marszałek bronić jej będzie, on nie bez myśli wprowadził tę kobietę.
— Wszystko to być może, wspomnienie Radziwiłłównej, zawsze to na Radziwiłłów koło woda, a ekonomja Szawelska?
— Król mnie wypędzi, jeśli ona tu zostanie, panie podkomorzy, co chcesz uczynię, wypraw ztąd tą kobietę. Ona mnie i ciebie zgubi, ty stracisz serce królewskie.
— Ona wyjedzie.
— Dajcie jej ten list, którego ona chce, i niech wraca. Ona księżna, ona pani, na co jej łaski i dary królewskie; a mnie, mnie, dodała, potrzeba złota, ile go jest, ile go tylko można zabrać; ja straciłam życie cześć, wszystko, niech mi zapłaci za nie, niech mi zapłaci. O! młodość moja sterana! jest-że co by ją zapłacić, nagrodzić mogło? Ona nie wróci, nie wrócą spokojne i jasne dni klasztoru.
I Giżanka zamilkła pod płaczem cichym, ale wkrótce podniosła się rozżarzona znowu.
— Dziś, zaraz, wyprawuj tą kobietę, niech ona tu nie będzie, niech król o tem zjawisku zapomni. Odprawił mnie jak zapowietrzoną.
Mniszech klasnął w ręce i szepnął kilka słów przybyłemu Jaszewskiemu. Ten pobiegł do pana starosty Bielawskiego, wysłano Egida do miasteczka.
Gdy się to dzieje w zamku, w domu garbarza zadumana siedzi sama jedna księżna. Janowa modli się u komina, Palej rozmawia z Mortchelem woźnicą. Wszyscy cieszą się nadzieją, powtarzając sobie z nieskończonemi odmiany, jak król przyjął ich panią.
W tem skrzypły drzwi gospody i Egid wsunął się do izby gospodarza, gdzie żydzi siedzieli nad wieczerzą. Wziął na stronę garbarza, powiedział mu słów kilka, narzucił czapkę na uszy i zniknął. Garbarz zmięszał się, powtarza woźnicy co słyszał od Egida. Mortchel pędem wybiegł wnet do stajni, do Paleja. Palej siedział już, grzał się przy kuchni.
— Co ci jest? spytał żyda, spostrzegłszy jego pomieszanie.
— Po wszystkiem! zawołał woźnica łamiąc ręce i rzucając na wszystkie strony oczyma. Naszej pani grozi niebezpieczeństwo, potrzeba jechać, potrzeba wyjeżdżać zaraz.
— Co? oszalałeś? rzekł Palej. A jakież tu jej grozić może? pod bokiem królewskim? gdy już otrzymała najlepsze obietnice.
— Potrzeba jechać, mówił żyd uporczywie. Tylko co przychodził do gospodarza stary powiernik pana podkomorzego, on przestrzegał, abyśmy co najrychlej, tej nocy jeszcze wyjeżdżali, inaczej może być nieszczęście.
— Upiłeś się, czy oszalałeś?
Żyd z rozpaczy porwał się za pejsy i posunął do drzwi samej księżny. Palej zaparł mu drogę.
— Nie idź!
— Nie wierzysz? spytaj gospodarza, on nas dłużej trzymać tu nie chce.
Palej pobiegł do garbarza, który powtórzył mu radę wyjazdu.
— Ale cóż się stać może? wołał stary, gdy król obiecał pomoc, gdy dziś Jmść najlepiej przyjął.
Nie wiedząc co począć, Palej udał się nareszcie do pani Janowej i po długiej naradzie postanowili wszystko powiedzieć księżnie.
Wiadomość ta jakkolwiek niespodziana, nie zrobiła na niej takiego wrażenia, jakiego się oboje obawiali. Księżna napisała słów kilka do marszałka i wysłała z niemi Paleja. Ale jak dostać się do zamku w nocy? Jak pismo tak późno do marszałka oddać?
Stary sługa wychodząc z bramy poskrobał się w głowę i spojrzawszy na ciemne zachmurzone niebo, puścił ku zamkowi.
Wszystko już tam spało, światła pogasły i straże tylko chodziły milczące po wałach, odzywając się niekiedy półgłosem, krzyki ich i grzechotki obiegały naokół zamczysko, a po nich następowało znowu milczenie, szumem tylko wiatru niekiedy przerywane.
Palej łatwo przeszedł bramy i dostał się w dziedziniec, ale tu trudniej mu było znaleść ludzi marszałkowskich, rozpierzchłych i spiących. Żadnego z nich prócz Iłły nie znał.
Natrafiwszy w izbie czeladnej, gdzie się ogień palił, jeszcze i dwóch dworzan Mniszchowskich grali w kości, na śpiącego sługę Radziwiłłowskiego, stary uprosił, że go mimo spóźnionej pory zaprowadzono do Iłły; ten już spał, ale zbudzony, usłyszawszy o co chodzi, wnet suknie na siebie wziął i pospieszył do komnaty, w której książę marszałek jeszcze z pisarzem swym listy do Litwy, przez jutrzejszą kresę wyjść mające, kończył. Zdziwił się i poruszył książę, odczytawszy pismo, ale z krwią zimną rzekł do Iłły:
— Weź WMość ludzi moich dziesięciu, co najsprawniejszych, siadajcie na koń, i jedźcie do gospody księżnej za tym, który kartę przyniósł i nie odstępujcie od drzwi jej ani na chwilę, aż do mego rozkazu.
Iłło wysłuchawszy dyspozycji szybko zbiegł i poszedł ludzi swych budzić. Przywykli do ślepego posłuszeństwa, pocztowi znaleźli się w chwili na koniach i ruszyli z zamku poprzedzani przez Paleja. W milczeniu otoczyli dom garbarza zewsząd, spoglądając bacznie czyli kto ku niemu nie zbliży się.
Palej z Iłłą po cichu weszli do środka. Żyd przerażony groźbą, już się do koni zaprzęgania zabierał.
— Porzuć to, rzekł Palej i idź spać.
— Spać! spać! cały drżący wołał Mortchel, nam trzeba jechać, uciekać.
— Możesz bezpiecznie położyć się.
— A to kto? spytał żyd postrzegając przybyłego.
— Przyjaciel, i z nim dziesięciu konnych, którzy do koła domu stoją. Bądź spokojny, nic się stać nam nie może.
Żyd pobiegł zajrzeć dla przekonania o prawdzie, a policzywszy pociemku stojących na koniach ludzi, nieco uspokojony powrócił.
— Dopiero mi duch odszedł, rzekł spiesząc do gospodarza.
Palej tymczasem doniósł księżnie, że posiłki przyprowadził i uprosił ją, aby się do spoczynku miała.
Noc jednak cała przeszła w trwodze dla wszystkich, chociaż nic się nie trafiło bojaźń tę usprawiedliwiającego.
Nad ranem, zostawiwszy kilku swoich wewnątrz domu, Iłło odjechał do zamku.
Zaledwie na dzień, Egid przybiegł znowu.
— A co, wyjechała? spytał gospodarza.
— Gdzie tam! posłali tylko na zamek, dostali straż i zostali.
Egid głową pokręcił i brwi zachmurzył; spojrzał w sień. W sieni grzeli się u kuchni ludzie Radziwiłłowscy. Uszedł.
W komnacie Mniszcha narada, Giżanka niespokojna, nagli aby niebezpieczną kobietę, której się lęka jako współzawodniczki, co najrychlej wyprawić.
Wysłany Jaszewski na zwiady, sam poszedł przyśpieszać wygotowanie listu z kancellarji królewskiej, odebrał go na swoje ręce i puścił się do miasteczka.
Księżna tylko co wstała z łoża, na którym strach i przeczucie nie dały jej spoczynku, gdy Jaszewski stawił się w gospodzie.
— Czego chcecie? spytał go Palej.
— Do księżnej wejść i z nią mówić.
Od stóp do głowy zmierzywszy oczyma szlachcica, stary sługa zdecydował się nareszcie wprowadzić go.
— Od księcia? spytała powstając niespokojna wdowa.
— Nie, Jaśnie Oświecona Pani, od kogo innego, ale to rzecz Wam niepotrzebna wiedzieć od kogo. List przyobiecany przez króla JM. mam w ręku.
— A! dajcie mi go, niech wam Bóg nagrodzi!
Jaszewski cofnął się.
— List ten oddany Wam być nie może aż gdy ztąd wyjedziecie.
Księżna osłupiała.
— Dla czegoż ten pośpiech? co za powód?
— Nie wolno mi mówić. Na wyjezdnem oddam.
— Pokażcież mi przynajmniej.
Jaszewski rozwinął podługowaty pargamin z królewską przywieszoną pieczęcią i ukazał księżnie tak, że na nim imię swoje i syna wyczytać mogła. Porwała się wnet wołając aby wszystko sposobiono do odjazdu.
Żyd był gotów. W godzinę rydwan toczył się powoli po przemokłej drodze z Knyszyna ku Rusi wiodącej. Jaszewski oddając pargamin, dziwnie rzekł groźno:
— Nie wracajcie!
Zawrócił konia i zniknął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.