Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zał, posadził ją podle siebie i wpatrując się w jej twarz bladą, trzymając ją za rękę, płakał.
Wspomnienia jakieś stare tłumem spadały mu na piersi, przypomniał sobie Barbarę ukochaną, krótkie szczęście swoje, zgon jej okropny; i żal nigdy niewygasły a ciągle tłumiony i zagrzebywany w sercu, z nową siłą odżył.
Obraz ten był pełen smutku, schorzały i wycieńczony król, blada i smutna kobieta, w tyle Radziwiłł ponuro patrzący na służbę, która z rozmaitymi myślami, uczuciami, poglądała na przybyłą. Przez uchylone drzwi sypialni Giżanka z okiem zapalonem, ognistem, wargą drżącą, pożerała przybyłą, usiłując wybadać kto jest? Serce jej biło gwałtownie, niepokój trapił, nikt powiedzieć jej nie umiał.
— Kto ona?
Mniszech, który sobą mierzył wszystkich, szydersko patrzał na marszałka, jakby mu wymawiał, że wprowadził tę kobietę do króla.
— Wzruszenie, szeptał z cicha Radziwiłłowi, może króla o chorobę nową przyprawić. Po coście tu tę kobietę przywiedli?
— Mości podkomorzy, dumnie odparł marszałek Litewski, nie potrzebuję nikomu zdawać rachunku z moich czynności, krom Boga i króla JMości.
Mniszech zagryzł usta i odszedł ponury.
Król tymczasem wypytywał powoli Sołomerecką i zwoławszy pisarza, rozkazał list z przykazaniem wprowadzenia jej na powrót do dóbr z synem razem, pisać.
Ale list już to z powodu oddalenia się pisarza, już że nie było stosownej pod ręką pieczęci, gotów być zaraz nie mógł.