Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wezwie uciekającą, rzuciła się gwałtownie do drzwi, ale August nie skinął nawet.
Z sypialni wysunęła się w korytarze, i zapalona gniewem, do izby podkomorzego Mniszcha wpadła. Tu na krzesło się rzuciwszy, płakać ze złości poczęła.
— Co ci jest? spytał podchodząc zdziwiony p. Mikołaj.
— Król mnie odpycha, król precz mi odejść kazał, nie dozwolił mi się zbliżyć do siebie. Nie wiem co to jest. Ratuj mnie.
— Ja wiem co to jest, odrzekł spokojnie podkomorzy To przejdzie. Jest to tylko wspomnienie Barbary, które nań naprowadził marszałek.
— Marszałek! zawołała Giżanka, on ją tu umyślnie przywieść musiał, sprowadzić, aby mnie odepchnąć, zgubić.
I płakać zaczęła, tupiąc nogami, potem porwała się.
— Ale ja ją struję, ja ją zabiję.
— Na co to wszystko! rzekł Mniszech, ja ją jeszcze dziś z Knyszyna odprawię.
— Marszałek bronić jej będzie, on nie bez myśli wprowadził tę kobietę.
— Wszystko to być może, wspomnienie Radziwiłłównej, zawsze to na Radziwiłłów koło woda, a ekonomja Szawelska?
— Król mnie wypędzi, jeśli ona tu zostanie, panie podkomorzy, co chcesz uczynię, wypraw ztąd tą kobietę. Ona mnie i ciebie zgubi, ty stracisz serce królewskie.
— Ona wyjedzie.
— Dajcie jej ten list, którego ona chce, i niech wraca. Ona księżna, ona pani, na co jej łaski i dary królewskie; a mnie, mnie, dodała, potrzeba złota, ile go jest, ile go tylko można zabrać; ja straciłam życie