Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

com kochał, staje u wezgłowia i dręczy, to okropne! okropne.
I powiódł ręką po czole i wstrząsł się.
— Elżbieta, Barbara, wydarte, królowa matka, i ta trzecia, i te nieczyste istoty, co mnie dziś otaczają konającego, kruki nad pastwą!
— Czemu ich W. k. Mość nie odpędzisz?
— Chwila odurzenia, zapomnienia, którą im winien, także coś warta.
I zamilkł.
— Pozwolisz W. k. Mość pp. senatorom pomówić o sprawach publicznych?
— Nie, nie, dajcie mi pokój, potrzebuję spocząć.
— Jest też wiele prywatnych.
— Sądźcie je, sądźcie, ja nie mam głowy. — Radziwiłł dostrzegł dwóch łez, które po licu bladem i wychudłem króla potoczyły się i spłynęły na brodę. Nastąpiła chwila milczenia, smutna i uroczysta.
— Wszystko skończone! rzekł do siebie jakby mówiąc August, potem z weselszą już i odmienioną twarzą zwrócił się do Radziwiłła.
— Trzeba ciało nasycać, gdy dnszy już nie można!
I krzyknął na Kniaźnika. We drzwiach sypialni ukazał się pokojowiec, książę marszałek pożegnany skinieniem odszedł.
Zasmucony przesunął się przez salę, spuścił ze wschodów, gdy tuż napotkał Iłłę dworzanina swego, oczekującego nań.
— Oczekują na Waszą ks. Mość.
— Kto?
— Księżna Sołomerecka.
Radziwiłł się zadumał.