Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Senatorowie spojrzeli po sobie jak wczoraj.
— Czego tu czekać będziemy, zawołał popędliwie biskup, aby się spotkać chyba twarz w twarz z nieczystem stworzeniem, które biedny król wybrał na zabawkę dni starych? Chodźmy.
I znowu, nie zobaczywszy króla, odejść musieli.
Takim sposobem dzień upłynął, Radziwiłł pragnąc królowi oznajmić o przybyciu księżnej, nie mógł się do niego dostać, pomimo że kilkakroć wychodził i oczekiwał, pomimo że on jeden z senatorów łatwiejszy miał przystęp do Augusta i ucho powolne.
Zmierzchło już, gdy księżna znowu powróciła na zamek, w tem samem ubraniu co zrana, w żałobnej sukni wdowiej i zasłonie. Z dawnych dostatków, pozostałe perły wielkiej ceny i gruszka perłowa w djamenty oprawna, na włosach przypięta, zdobiły tylko wdowę. Z pod zasłony jej blada twarz bielszą się jeszcze wydając, uderzała wszystkich dziwnem do Barbary podobieństwem.
Książe marszałek uprosiwszy aby zarzuciła zasłonę, podał jej rękę i w milczeniu powiódł na wschody. Głębokie panowało milczenie; szczęściem może, nikogo nie znaleźli w sali, ani podkomorzego, ani krajczego, ani żadnego ze sług zuchwałych, co zwykle tamowali wejście do króla.
Radziwiłł zapukał znanym sposobem i głos ze środka ozwał się słaby.
— Wejdźcie.
Zmierzchało; już na kominie dopalał się ogień czerwonemi blaski rzucając na komnatę, z okna trochę światła wpadało. Na wezwanie Augusta książe drzwi otworzył i zrzucając kwef z głowy, Sołomerecka ukazała się we drzwiach.