Zygmuntowskie czasy/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
RYBAŁCI.

Teraz gdyśmy poznali bliżej osoby znajdujące się na ganku plebanji, posłuchajmy ich rozmowy. Łatwo się domyślać, że gromadka Klechów o sobie mówiła, i na swój los wedle zwyczaju narzekała, chociaż tutaj najmniej do tego miała prawa. Pleban nie tylko ich opłacał z własnej kieszeni, karmił, lecz jeszcze dochody kościelne, jałmużny, ofiary pobożnych, po większej części im oddawał. A jednak słysząc dokoła narzekania braci Klechów, i ci na swój los się żalili. Próżniaczy ten gmin, jak zwykli ludzie, którzy czegoś liznęli i sądzą się godni lepszego losu, zawsze mieli się za najnieszczęśliwszych, upokorzonych, uciśnionych.
Jedna Magda, brała stronę księdza plebana, już to przez uczucie mimowolne sprawiedliwości, już dla tego, że w jej rozumieniu pleban był jej stroną.
Właśnie sparta na uszaku drzwi, podniosłszy głowę do góry, perorowała do organisty, który stękał najgłośniej.
— Wam bo zawsze źle a źle — mówiła — choćby wam anioła z niebios sprowadzić i ten by takim próżniakom nie dogodził, co by do góry brzuchem leżeli cały Boży dzień i jeszcze do gęby by im strawę wlać, a potem pyska utrzeć... hę!
— Jak sobie chcecie — odrzekł suchy organista, kręcąc gębą wyschłą z pragnienia — ja taki swoje.
— Pop swoje, czort swoje.
— Jak sobie chcecie, a ja swoje! Próżniaki, powiadacie! próżniaki! A nic że to, że ja co dzień do mszy św. przygrywam i przyśpiewuję, a nieszpór, a inne prace ciężkie. U naszego jegomości spoczynku chwili nie ma.
— Doprawdy? zawołała Magda, już wam źle i z nim? A popatrzcie-no się na sąsiady, gdzie i myto zalega od kilku lat i organista młóci, albo gnój na pole wywozi dla proboszcza.
— Aha! odparł czerwony Klecha, a taki oni tam mniej pracują jak my tu. U nas to prawdziwie dopiero ciężko. Chwili tchnąć nie można, msze śpiewa a śpiewa, nabożeństwa, panie Boże odpuść, sam komponuje co ich nawet ani w kalendarzu, ani w rubrycelli nie znajdziesz. Święta sobie przymyśla, nieszpory inwentuje, aby mu ludzi poczciwych nękać. Bo to nawet i Panu Bogu taka natrętność nie musi być miła, pokoju mu nie daje. I że sam żelazny, myśli że i my kamienni! A tu nie wytrzymać w takiej pracy, mnie w gardle zasycha, głosu braknie.
— Bo pijesz! zawołała Magda rezolutnie, organista z uczuciem obrażonej dumy powstał jak był cienki i długi.
— Bo pijesz! zakrzyczał wznosząc rękę. I to mi za złe mają, że gdy człek pada od znużenia, to się pokrzepi jaką szklanką, aby żył? Dalej, dalej, niech sobie proboszcz gdzie chce szuka organisty, ja nie wytrzymam.
— Tak było i mówić, rzekła Magda, podziękujcie na św. Marcin i ruszajcie z Bogiem, a ja ot i wiem już zastępcę na wasze miejsce.
Organista spojrzał z niechęcią na kucharkę i padł na ławę w rozpaczy.
— Tego byście i chcieli! tego... Ale nie! nic nie będzie z projektu. Kiedym tu głos mój sterał i skaleczał nieustannie becząc, teraz chcecie łupinę precz wyrzucić? O! nie!
Magda się rozśmiała.
— I porzuciłbyś stary bredzić, dodała. Gdzież już lepiej, spokojniej jak u nas. Bogu byś dziękował żeś się tu dostał. Gdybyś u innego plebana pijany responsorja nieszporne mięszał, dawno by cię wypędził.
— A ta mi zawsze pijaństwem w oczy kole! ruszając ramiony rzekł Klecha.
— Spojrzyj na innych, spojrzyj, mówiła dalej Magda. Ot najbliższy wszak ci organistę okłada kijem poczciwie, i dobrze robi, a waści kiwnął choć palcem kiedy nasz poczciwy proboszcz? powiedział złe słowo? Częściej wy na nieboraka pogdyracie, gdy się wam Boga chwalić nie chce, i radzibyście święto w kaszy zjeść, aby tylko nie śpiewać... Porzućcie, porzućcie.
— Już to pozwólcie sobie powiedzieć, przerwał mistrz szkoły marszcząc się swoim zwyczajem, że u naszego dobrodzieja ciężko to ciężko.
— I wy to mówicie?
— I ja! otóż to! bo przynajmniej po ludziach, człek choć goły, ale nic nie robi za to, a tu tak pilnują.
— Żebyście darmo chleba nie jedli.
— Śliczny chleb!
— E! nie grzeszcie.
— Albo to my nie warci lepszego? hę?
— Powroza, dodała cicho kucharka.
Dzwonnik w czasie całej rozprawy milczał, organista sam do siebie obyczajem pijanych, coś prawiąc ręką w powietrzu zamachiwał.
Albertus uśmiechał się.
— Boga chwalić, rzekł nareszcie. — Boga chwalić. Ot co ja to zaznałem prawdziwej biedy i teraz już nie piszczę. W żołnierce to panie.
— No! to przynajmniej człek nie głodny, rzekł organista obie ręce podnosząc.
— A tu kiedyście głodni? spytała kucharka.
— Śliczne jadło! śliczne jadło! żywo wołał Klecha, krupnik, barszcz! nigdy jajecznicy, nigdy nic delikatnego... A piwa! kwarta, dwie, do garnca nigdy nie dochodzi, człek utyć nie może, bo więcej wyekspensuje się śpiewając, niż potem podłata jadłem, i tak go ciągle potrochu ubywa.
To mówiąc rozpaczliwie ręką machnął.
— Gdym służył wojskowo, rzekł Albertus, szliśmy na Wołosz panie... zbliżaliśmy się nad Dniester... otóż...
— Aleście piwo mieli? — rzekł organista.
— Często i wody brakło.
Organista nie dowierzając odwrócił się z pogardą niechcąc słuchać.
— Są tam bracie takie stepy — mówił Albertus — że, jak okiem zajrzysz, ani trawy, ani wody, ani drzewka...
— Ani piwa! mruczał organista.
— Bywało tak że trzy dni żyjemy sucharami, i to szczupło rozdawanemi, pijemy powietrze.
— Głupi napój, serjo spluwając przerwał czerwony Klecha, głupi napój, choćby nawet w czasie słoty.
— W tem ukazują się Tatarzy.
— Na Wołoszczyźnie? rzekł śmiejąc się magister, rozmijacie się bracie Albercie z prawdą.
— I bardzo nie! odparł Albertus, bo Wołosz a Tatarzy to jedna ziemia, nieprzymierzając jak Litwa i Polska, tylko Tatarzy tu ku morzu, a Wołosz.
— A Wołosz co pije? spytał organista, piwo?
— Kto ich tam wie, pewniej wino, bo tam mają winnice.
— Djabeł ich nie brał! rzekł kręcąc głową Klecha.
— A Tatarzy, dodał Albertus piją mleko kobyle, z którego robią mocny napój.
— Może być i niezły kiedy mocny, szepnął do siebie gestykulując organista.
— Tandem często — mówił Albertus znowu — bywało głodni rzucamy się na Tatara, albo na Wołochów...
— Tem też tężej się bijecie, dorzucił mistrz, człowiek głodny zły jak pies.
— Spragniony jeszcze gorszy, sentencjonalnie rzekł organista.
— Cóż kiedy i głodny i spragniony.
— Wściekły! — zawołał Klecha — powiadam wam wściekły!
— To bywało jak weźmiem Tatarów między siebie, kontynuował Albertus, to na miazgę tłuczem, tłuczem, i nawalim trupa, że potem od fetoru zgnilizny na cztery mile powietrze się psuje. Raz tedy, braciszkowie, dwudziestu pięciu Tatar wysłanych za językiem, napadają na mnie, gdym za wodą do krynicy poszedł, krynica była w urwisku jaru, jakich tam jarów w stepie gęsto. Nic nie obawiając się, niedomyślając niczego, idę sobie... aż tu z dolinki wymykają się Tatarzy w dwadzieścia pięć ludzi, a siedemdziesiąt pięć koni, bo trzeba wiedzieć, że każdy wiedzie z sobą parę luźnych.
— A wyż co? spytała Magda, w nogi!
— Gdzie tam, inny byłby uciekał, ale ja tylkom się obejrzał w koło, do szabli wziąłem i dalej na nich... pierwszego co się potknął, ciąłem w łeb, drugiego toż samo.
— A trzeci ciebie.
— Ale nie! ubiłem piętnastu, a dziesięciu uciekło, odarłem trupa.
Dzwonnik głową tylko kiwał w czasie opowiadania.
— Pamiętacie Alberte, rzekł z cicha, jak roku przeszłego był tu wasz towarzysz?
— A! a! pomnę, Zaręba!
— I co o waszem męztwie powiadał? żeście mężnie w krzakach siedzieli i kury po dziedzińcach ganiali.
Magda się rozśmiała szeroko.
Albertus nic nie zważając, mówił dalej.
— To było życie, teraz mi już po tamtem wszystko dobre.
— Życie wojackie prawda ciężkie, rzekł Magister, ale ma swoje wielkości i pociechy, ma dnie swobody i hulanki, a nasze? —
— A nasze to piekło piekielne! zawołał organista. Z rana śpiewaj, w południe śpiewaj, wieczorem śpiewaj, śpiewaj nad umarłym, śpiewaj gdy się żenią, a w gardle sucho.
— Albo jak ja, ucz smarkaczów od rana do wieczora, i w dodatku kościelną służbę sprawuj i fetory wąchaj.
— Mógłbym i ja się poskarzyć, ozwał się milczący dzwonnik, ale dam pokój.
— I lepiej zrobicie, odpowiedziała Magda, pożal się Boże stękać, kiedy nie ma czego. Niech inni Klechowie narzekają nie wy. U innych to proboszczów bieda, gdzie i w polu rób i pierze drzyj i do kuchni posłuż i myta nie dadzą i z petycij czwarciznę odbiorą — i —
— To też Klechowie uciekają, zwycięzko zarzucił organista, a my siedzim.
— I stękacie sami niewiedząc czego.
— Praca jak we młynie, człek dnia nie spocznie.
— Wam bo taki darmo chce się chleb jeść.
Nastąpiła chwilka milczenia, w czasie której Magda rzuciwszy okiem do koła wskazała palcem na drogę. Na gościńcu coś czerniało. Wszyscy się obrócili i każdy idącego ku plebanji, inaczej sobie wytłumaczył.
— Stara kowalowa jaja niesie pewnie, rzekła Magda — to i dobrze, bo mi ich braknie na piątek.
— Któryś to z moich żaków — szepnął Magister.
— Czy nie piwo niesie Grzegorz? — spytał sam siebie organista — dobrze by zrobił. —
— Może jaki żołnieraka — mruknął Albertus.
— Ni to, ni drugie — po chwili przypatrywania się uważnego, rzekła kucharka, jakieś chłopiątko bose, z głową obwiązaną, w mizernej sukienczynie, ku nam kroczy.
— Nowa gęba co nas w objedzie odje, gadał organista, bo jak tylko jaki odartus, to go pewniusieńko proboszcz na objad zaprosi.
Gdy tak wszyscy rozmawiają i zgadują i poglądają, chłopię tymczasem przybliża się do wrót powoli, otwiera fórtkę i bojaźliwie na dziedziniec wchodzi. Dwa psy chwyciły się nań szczekać, ale dzwonnik je zwołał. — Ubogi chłopiec obejrzawszy się postąpił powoli na psy oglądając ku gankowi.
Wszyscy ciekawe nań wytrzeszczyli oczy. Magister czując żaka, marszczył się groźnie, jak na Nauczyciela przystało. Albertus gawronił głupawo, organista rachował wiele go u objadu odje dziecko, dzwonnik litościwie nań spoglądał. Magda także kobiecem uczuciem ruszyła przeciw niemu od proga.
— A zkąd to kochanku? spytała.
— Już go kocha, mruczał organista, a to zaraz i do miski poprosi i jeść nie będzie dla nas czego.
Chłopię podniosło niebieskie oczy, poruszyło ustami i zmięszane nic nie powiedziało.
Magda widząc skrwawioną jego głowę szmatą przewiązaną, żywo powtórzyła:
— A co ci to w głowę, moje dziecko!
I na to jednak chłopię nie umiało odpowiedzieć.
— Ani chybi — niemy, rzekł organista, a każdy niemy, je za dwóch gadających.
Pozwólcie mi spocząć — dobywszy nareszcie głosu, żałośliwie zagadał chłopiec, uciekam z Krakowa, gdzie mnie straszne o mało nie spotkało nieszczęście. Jestem żakiem z Bursy Ś. Grzegorza.
— A cóż ci się stało? spytali wszyscy, co ci się stało?
W tej chwili i głośniejszą słyszeć rozmowę w ganku i jakiś ruch mniej zwyczajny, proboszcz skończywszy pacierze wychyla się, a ujrzawszy chłopaka, żywo na ganek wyszedł.
Na widok jego powstali wszyscy, pozdejmowali czapki, a organista uśmiechać się, udając bardzo trzeźwego począł, jedna Magda nie straciła fantazji.
— Co to za chłopiec? spytał proboszcz.
— Niewiadomo Dobrodzieju, pospieszyła odpowiedzieć kobieta, jakiś biedniaka, tylko co przyszedł gościńcem, prosi odpocząć, coś gada że go jakiś przypadek spotkał w Krakowie i musi być prawda, bo głowę ma zakrwawioną.
Pleban łagodnie przemówiwszy wziął dziecię za rękę i poprowadził z sobą do izby.
— A co nie mówiłem, zaburczał organista, że aby jaki odarty włóczęga się zjawił, to go za największego gościa przyjmie i do miski przypuści, żeby nas odjadał. Już go i do izby wziął.
Wszyscy ciekawie zbliżyli się do drzwi podsłuchiwać i podglądać, ale proboszcz nie myśląc wypytywać chłopięcia, naprzód się wziął do oglądania mu głowy.
— Co ci to w głowę? spytał troskliwie.
— Rozbita, rzekł chłopiec. —
— Uderzyłeś się?
— Uderzony byłem przez złego człowieka.
— Siadaj moje dziecko. — Wody i szmat zawołał pleban — Magdo — ciepłej wody, czystej chusty, a prędzej — nie godzi się żeby chory czekał.
Magda porwała się szybko i pobiegła do kuchni, organista ramionami ruszał.
Ksiądz tymczasem uważnie rozwiązywał zakrwawioną szmatę, która z krwią zapiekłą poprzystawała do jasnych włosów chłopięcia, odwilżono ją, odjęto, i pokazała się rozcięta na czaszce głęboko skóra. Ksiądz ujrzawszy ranę, na którą dziecko nie stękało nawet, wzdrygnął się, ale przemagając uczucie przykrości, jął się zaraz opatrywać, obmywać i zawiązywać.
— Może ci co dać jeść? spytał.
— Kawałek chleba odpowiedział Maciek, bo drugi dzień nie jadłem.
— Drugi dzień! — I ruszył się proboszcz żywo za drzwi, — ale Magda już go uprzedziła do kuchni.
— Mówi że drugi dzień nie jadł! mruknął organista, — żeby miał prawo lepiej od nas koło misy się uwijać. To podle!
— Powiesz mi co cię tu zapędziło, rzekł proboszcz, ale wprzód trzeba abyś zjadł i spoczął. Siedź a nie ruszaj się, ja ci pościelę.
To mówiąc sam poszedł w kącie pierwszej izby robić posłanie.
— Sam ściele, mówił organista pode drzwiami, a nie wie nawet dla kogo. Taki on zawsze, a organisty to mu nie żal i każe śpiewać a śpiewać.
Gdy Klechowie pode drzwi podglądają, gdy Magda przygotowuje jedzenie dla Maćka, a pleban sam ściele mu na ziemi; chłopak ogląda się ciekawie, bojaźliwie i składa ręce, jakby się modlił w duchu.
— Zmiłujcie się, rzekł, nie frasujcie o mnie, ja spocznę i pójdę dalej, spocznę na dworze, gdziekolwiek.
— Tu ci będzie lepiej. A naprzód zjecie co Bóg dał, potem się wyspisz, a nareszcie mi powiesz coś za jeden i co ci się stało.
Pleban część swojej pościeli oddał dziecku i sam poszedł przyśpieszać jedzenie w kuchni, które nareszcie wniosła Magda zamykając drzwi przed Klechami stojącymi w sieni.
Ciekawość przykuła ich do proga; ale widząc że pleban nie myśli się wypytywać przybyłego, aż po nakarmieniu i wypoczynku, pozostali w ganku oczekując opowiadania. Tymczasem zbliżało się południe, słońce coraz lepiej przygrzewało, a dzwonnik musiał odejść wydzwonić dwunastą.
Reszta Klechów zjadłszy obiad w kuchni, usiadła znowu w ganku. Ksiądz czuwał nad dzieckiem, z brewjarzem wieku, modlił się poglądając niekiedy na spiącego, którego rysy twarzy nabrały czerwoności ze znużenia, gorączki po opatrzeniu rany i posilniejszego pokarmu.
Kilka razy pleban odrywał się od modlitwy, mimowolnie wlepiając oczy w chłopię, które go uderzało fizjonomją, niezwykłą pospolitym dzieciom gminu. Płeć nawet mimo opalenia, mimo zżółknienia i chudości, miała w sobie coś delikatnego, żywy rumieniec ją krasił, ale to była czerwoność nie zdrowia — rozdrażnienia, gorączki.
Długo, długo myślał ksiądz o czemś nad posłaniem chłopięcia. Klesi ciągle dowiadywali w ganku, prócz dzwonnika, który do szkoły spać poszedł. Magda zaglądała niekiedy uchylając drzwi, czy się przybyły nie przebudził. Nareszcie Maciek otworzył oczy zdziwione, jaśniejące żywym blaskiem, powiódł niemi do koła i zdał się przypominać gdzie jest, co się z nim stało.
— Nie chcesz pić? spytał go łagodnie proboszcz. Magda już pobiegła za wodą i przyniosła ją aby mieć powód posłuchać, co dziecko mówić będzie.
— Dziękuję, dziękuję, prawie płacząc odpowiedział chłopiec i chwycił rękę proboszcza, którą gwałtem ucałował, pomimo że ją stary wyrywał, a łza kręciła mu się już w oku.
— No, teraz moje dziecko, jeśli cię to nie męczy, powiedz mi co o sobie.
Maciek powstał na posłaniu.
— Boję się, abyście mnie nie wzięli za kłamcę, za oszusta, odpowiedział, tyle się ze mną rzeczy dziwnych działo.
— Mów prawdę, moje dziecko — mów mi wszystko, może ci się przydam na co? Ty jeszcze nie powinieneś nawet umieć kłamać, tak młody!
— I na cóż bym wam miał mówić fałsz? obcy przyszedłem, pójdę — a litości waszej wypraszać nie potrzeba, bo jej i tak tyleście mi już okazali.
I powiódł ręką po czole.
— Któż jesteś? Kto twoi rodzice? spytał proboszcz.
W tej chwili Magda przycisnęła się do ściany ciekawie, jakby się lękała aby ją nie wyprawiono, a Klechowie słysząc głos dziecka skoczyli do drzwi, które nieznacznie roztwarli trochę. Maciek tak mówił:
— Szczerze ojcze, ja nic nie wiem o sobie, ani kto byli moi rodzice, ani gdziem się rodził. Jak zapamiętam dawno, bardzo dawno, było mi bardzo dobrze na świecie.
Jak przez sen przypominam sobie, piękną młodą kobietę, która mnie bardzo kochała, którą nazywałem matką, ona mnie Stasiem. Ale to dawno i nie mogę przypomnieć, czy to jawa, czy marzenie. Mieszkaliśmy w pięknym pałacu. Zdaje się że poznałbym miejsce gdybym na nie trafił. Pałac stał na wysokiem wzgórzu, a u stóp pagórka rozłożone było białe miasteczko, w niem kościołek i cerkwie.
— To na Rusi — rzekł proboszcz do siebie.
— I cerkwie z blaszanemi kopułami. Pośrodku rynku stał murowany ratusz z wieżą. Dalej płynęła rzeka skalistem łożyskiem, dalej czerniały lasy na górach rozsypane. Koło zamku były stare, bardzo stare drzewa, takie same lipy jak tutaj, właśnie spojrzawszy na cmętarz wasz, przypomniałem sobie dzieciństwo. Na pagórku za pałacem był ogród, gdzie mnie niańka moja Agata nosiła. Jak wielkie wschody okryte murawą, ciągnęły się od zamku do rzeki ogrodowe kwatery kondygnacjami. W pośrodku zasadzone były kwiaty piękne, jużem potem nigdy takich kwiatów w życiu nie widział. Wolno mi było je zrywać wszystkie, bawić się niemi. Agata mnie pieściła, a matka kochała bardzo. Nie wiem tylko czemu byliśmy zawsze sami i często ta którą, nazywałem matką, gorżko, długo płakała.
Tak trwało dość długo, nie wiem co się potem stało, dla czego Agata w nocy wyniosła mnie z zamku, oddała jadącym ludziom jakimś, a ci zawieźli daleko. Pamiętam, płakałem całą drogę, i nie prędkom się utulił na miejscu. Tam już nie było matki, był domek mały, lichy, słomą kryty, kilka izb w nim białych, las do koła, sad owocowy smutny, stara jakaś kobieta. Zabroniono mi wspominać o matce, zaczęto mnie nazywać Maćkiem i stara mówiła żem jej syn.
Agata i dawniejsza moja matka często w nocy mnie odwiedzały. To znowu nie wiem jak długo trwać mogło, ciężkom się do nowego życia przyzwyczajał, starej kobiety kochać nie mogłem. Ona pilnowała mnie jednak troskliwie, ale tęskno było za matką, która choć czasem na chwilę skrycie się pokazała, to mi ją nazywać mamą zabraniano i mówić o niej zakazywano. Ona przybywszy płakała zawsze, sadzała mię na kolanach i tuliła do siebie, a gdy przyszło się rozstać, to ją Agata gwałtem prawie odprowadzać musiała.
Jednej nocy wrzawa się zrobiła w domu, stara pochwyciła mnie z łóżeczka, skoczyła ze mną przez okno i ukryła się w sadzie. Słyszałem wołanie do koła, szukanie, chodzenie, i dopiero rano wróciliśmy do domu. W kilka dni Agata wywiozła mnie ztąd. Droga była długa i niewygodna; jechaliśmy wozem prostym, ja w sukmance, ona w siermiędze. Nocowaliśmy po lasach, w lichych budkach, a Agata ciągle się czegoś obawiała. Z pól rozległych i wzgórzystych, dostaliśmy się w lasy bez końca, smutne, czarne, gęste lasy, środkiem których wiła się droga wązka zarzucona kłodami, poprzerzynana strumykami i błotnistemi brody. Czasem przerzadzał się las, widać było pole, lub szeroko rozłożone kępiaste błota, ale za niemi lasy znowu, które zdaje się końca nie miały.
Stanęliśmy nareszcie we wsi jakiejś, otoczonej także borem czarnym, w małym domku, w którym mieszkał stary już ksiądz. U niego zostawiła mnie Agata i tu znowu ucząc się trochę, swobodniej biegając, pobyłem czas jakiś. Lat nie liczyłem, podrosłem, smutno mi jakoś było, Agata nie przybywała.
Przywykałem nareszcie i do nauki, do samotnego życia, gdy znowu ksiądz powiedział, że muszę się z nim rozstać. Powiedział mi, że się nazywam Maciek Skowronek, że jestem ubogich rodziców dziecię, sierota i kazał iść do Krakowa uczyć się. Dali mi trochę pieniędzy na drogę, przewodnika do wielkiego gościńca i po kilka kroć powtórzywszy jak mam iść, co robić, co odpowiadać jeżelibym był pytany, puścili już samego.
— Samego jednego! zawołała Magda.
— Strasznie, to pachnie kłamstwem — dodał z za drzwi organista, a dali mu jeść nierozpytawszy wprzódy. I przepadło.
— Szedłem więc jałmużną żyjąc, po klasztorach i po szlacheckich dworach nocując, biedy kosztując, bardzo długo, sam jeden czasem, czasem w towarzystwie różnych ludzi, aż do Krakowa. Tu mi nieco lepiej być poczęło, ludzie dawali obfitą i nieproszoną często jałmużnę, wpisałem się do szkoły, dziękowałem Bogu, że mnie tu przyprowadził. Ale nie wiem dla czego wiele ludzi, rozpytywali mnie ciekawie, com był za jeden. Szlachcic imieniem Czuryło, żyd jakiś Kampsor bursy, sam senjor pan Pudłowski, chcieli wymódz na mnie abym więcej co powiedział nad to, co zwykle mówiłem; to jest, żem był sierotą i nazywał się Maćkiem.
Tymczasem Agata pod odzieniem żebrackim przybyła do Krakowa.
— Patrzajcie — zawołała Magda — poczciwe kobiecisko.
— Powiedziała, że szlachcic, który raz w raz jałmużny mi dawał, kazał wystrzegać się żyda, co mnie często także ujmował to datkiem, to dobrem słówkiem.
— Patrzajcie niewiernego! — bąknął magister za drzwiami, zbić by gałgana na gorżkie jabłko, bo to nie bez celu!
— Jeden z braci bursarzy, którego zwano pospolicie urwisem, ogromny barczysty chłop, na św. Gaweł wybił mnie pod jakimś pozorem. W parę dni potem gdyśmy wyszli za jałmużną, pochwycił za rękę i powiódł do kościoła Panny Marji. Ja myślałem że do Agaty, która tam siedziała, ale on oddał mię w ręce dziadowi ogromnemu, którego wprzód raz widziałem, bo napastował był Agatę o to, że żebrała, ten pochwyciwszy mnie gwałtem, pociągnął za sobą, nie wiem dokąd. Szczęściem w drodze napotkaliśmy pana Czuryłę, który począł mnie bronić, i kazał dziadowi puścić. Ale Lagus na ramiona mnie porwawszy uciekł. Wszczął się rozruch na ulicy, żacy bracia rozbiegli się mnie szukać. Dziad nie mogąc iść dłużej, schronił się ze mną w podwórko spalonego domostwa i wpadł do piwnicy zawalonej. Tu związawszy mi gębę chustką i przycisnąwszy ręką, abym nie krzyczał, nasłuchując ze strachem, siedział nademną długo; nareszcie począł chwyciwszy mnie za głowę tłuc nią o kamienie.
— O przeklęty zbójca! zawołała Magda, ja go znam tego Lagusa.
Tu dopiero postrzegła się, że niepotrzebnie wymówiła ze znajomością, bo proboszcz ostro spojrzał na nią. Ona dodała ocierając usta fartuchem:
— To jest, jak gdybym go już znała, tego łotra.
— Cóż dalej moje dziecko? odezwał się proboszcz.
— Rozbiwszy mi głowę, gdym zalany krwią upadł na gruzy, dziad wychwycił się z piwnicy, podsłuchał i całkiem wypadłszy, znikł mi z oczu.
Długo leżałem bezprzytomny i jak ogłuszony, nareszcie bojąc się aby po mnie nie wrócił znowu, wyczołgałem się powoli z lochu i szmatą którą miałem ściśnięte usta, przewiązawszy głowę, oddaliłem o kilka kroków na kupę słomy i popiołu. Dalej już iść nie mogłem, a zawsze w strachu, żeby mnie nie znalazł dziad, zanurzyłem się w słomę i popiół, tak że snopek tylko narzucony na głowę, dozwalał mi trochę wolniej oddychać i oglądać się. Nadszedł wieczór, zmierzch, potem noc. Słyszałem krzyki żaków w sąsiednich ulicach, ale nie śmiałem wyjść, aby mnie dziad nie schwytał, a potem i słabo mi było.
Drzemałem, gdy głosy mnie zbudziły, przeląkłem się usłyszawszy Lagusa, który do piwnicy schodził. Z nim był ktoś drugi, żyd podobno, alem go dobrze widzieć nie mógł, bo i ciemno było i jam się coraz głębiej zagrzebywał ze strachu. Rozmowę tylko urywaną słyszałem:
— On tu jest — mówił dziad, w lochu.
— Musiał uciec do tej pory.
— Nie, nie mógł uciec, bom mu głowę dobrze natłukł i podobno rozkrwawił, a tak przybił że się nie ruszy prędko. I gębę ma zawiązaną.
— Lepiej było nogi i ręce.
— Nie było czem.
Lagus zsunął się do zawalonej piwnicy, ale szukał, macał i chodził napróżno, począł kląć. Skrzesali w lochu ognia i rozpalili latarkę, obeszli wszystkie kąty, znaleźli trochę krwi po tynku, gdziem sobie palce ocierał.
— Uciekł, ale nie może być daleko, mówił Lagus, on tu gdzieś się zaszył, ja go znajdę.
Słysząc to struchlałem.
— Okropności, zawołała Magda, aby go tylko nie znalazł!
Klechowie słuchali i nie dowierzając patrzali po sobie.
— Bajkę widzę plecie, a oni wierzą, trzęsąc głową rzekł organista, poszedłbym już na piwo, darmo stoję bredni słuchając.
— Cicho, cicho, idę kiedy chcesz, odparł Magister przytulając się do przemknionych drzwi.
Maciek mówił dalej:
— Lagus wyszedł z lochu, a znalazłszy ślad nóg moich na popiele, w trop niemi poszedł z tym drugim ku mojemu ukryciu. W oczach mi się zaćmiło, dech wstrzymałem, byłem pewny że mnie zobaczą, skurczyłem się i zamknąłem oczy. Ale widać ślady skończyły się u kupy słomy i popalonych snopków zrzuconych z dachu, bo Lagus kręcił się, mruczał, deptał, klął, począł chodzić w prawo i lewo, stąpił kilka razy aż na moją rozbitą głowę, ale żem ja ani stęknął, a słoma się wszędzie pod nogami jednakowo uginała, zszedł nareszcie do budowli, oglądał je długo z latarką, a nic nie znalazłszy nareszcie znowu do oczekującego żyda wrócił.
— A co?
— Nie ma, licho wie co się z nim stało! Ale musi tu gdzieś być niedaleko, bo przybity dobrze, daleko się nie zawlókł. Ja tu się położę i będę czekał do dnia, po dniu jak zaświta, to go znajdę.
Chwilkę jeszcze gadali, potem żyd odszedł, a Lagus został, położył się na słomie obok mnie, skrobał, stękał i nareszcie zasnął. Jak tylko usłyszałem chrapanie jego i upewniłem się, że spał, wywlokłem się mimo bolu i strachu z ukrycia, prześliznąłem mimo, wyrwałem z podwórza i począłem uciekać, co mi tchu stało, padłem na murawie i do dnia leżałem. Jak dzień, bojąc się aby mnie znowu Lagus nie pochwycił, począłem z Krakowa uciekać, sam nie wiem dokąd, dostałem się aż tutaj.
Chłopiec zamilkł, proboszcz, który przez czas opowiadania pilnie się w niego wpatrywał, zdawał się szukać w jego oczach i twarzy dowodów prawdy całej powieści.
— I cóż myślisz począć z sobą? spytał ksiądz.
— Nie wiem, pójdę, rzekł Maciek, pójdę w świat, gdyby Agata wiedziała co się ze mną stało! szepnął.
— Gdzie jest Agata? gdzie ją znaleźć — spytał ksiądz...
— Mówiła mi, że będzie siedzieć pod kościołem Panny Marji.
— A tymczasem zostaniecie u mnie, dodał zamyślony proboszcz, spoczniesz.
— Już go wziął pod opiekę, rzekł organista. Więcej jedną gębą, a obiad obiadem, taki sam jak wczoraj. Nie ma na świecie sprawiedliwości!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.