Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cztery mile powietrze się psuje. Raz tedy, braciszkowie, dwudziestu pięciu Tatar wysłanych za językiem, napadają na mnie, gdym za wodą do krynicy poszedł, krynica była w urwisku jaru, jakich tam jarów w stepie gęsto. Nic nie obawiając się, niedomyślając niczego, idę sobie... aż tu z dolinki wymykają się Tatarzy w dwadzieścia pięć ludzi, a siedemdziesiąt pięć koni, bo trzeba wiedzieć, że każdy wiedzie z sobą parę luźnych.
— A wyż co? spytała Magda, w nogi!
— Gdzie tam, inny byłby uciekał, ale ja tylkom się obejrzał w koło, do szabli wziąłem i dalej na nich... pierwszego co się potknął, ciąłem w łeb, drugiego toż samo.
— A trzeci ciebie.
— Ale nie! ubiłem piętnastu, a dziesięciu uciekło, odarłem trupa.
Dzwonnik głową tylko kiwał w czasie opowiadania.
— Pamiętacie Alberte, rzekł z cicha, jak roku przeszłego był tu wasz towarzysz?
— A! a! pomnę, Zaręba!
— I co o waszem męztwie powiadał? żeście mężnie w krzakach siedzieli i kury po dziedzińcach ganiali.
Magda się rozśmiała szeroko.
Albertus nic nie zważając, mówił dalej.
— To było życie, teraz mi już po tamtem wszystko dobre.
— Życie wojackie prawda ciężkie, rzekł Magister, ale ma swoje wielkości i pociechy, ma dnie swobody i hulanki, a nasze? —
— A nasze to piekło piekielne! zawołał organista. Z rana śpiewaj, w południe śpiewaj, wieczorem śpie-