Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani piwa! mruczał organista.
— Bywało tak że trzy dni żyjemy sucharami, i to szczupło rozdawanemi, pijemy powietrze.
— Głupi napój, serjo spluwając przerwał czerwony Klecha, głupi napój, choćby nawet w czasie słoty.
— W tem ukazują się Tatarzy.
— Na Wołoszczyźnie? rzekł śmiejąc się magister, rozmijacie się bracie Albercie z prawdą.
— I bardzo nie! odparł Albertus, bo Wołosz a Tatarzy to jedna ziemia, nieprzymierzając jak Litwa i Polska, tylko Tatarzy tu ku morzu, a Wołosz.
— A Wołosz co pije? spytał organista, piwo?
— Kto ich tam wie, pewniej wino, bo tam mają winnice.
— Djabeł ich nie brał! rzekł kręcąc głową Klecha.
— A Tatarzy, dodał Albertus piją mleko kobyle, z którego robią mocny napój.
— Może być i niezły kiedy mocny, szepnął do siebie gestykulując organista.
— Tandem często — mówił Albertus znowu — bywało głodni rzucamy się na Tatara, albo na Wołochów...
— Tem też tężej się bijecie, dorzucił mistrz, człowiek głodny zły jak pies.
— Spragniony jeszcze gorszy, sentencjonalnie rzekł organista.
— Cóż kiedy i głodny i spragniony.
— Wściekły! — zawołał Klecha — powiadam wam wściekły!
— To bywało jak weźmiem Tatarów między siebie, kontynował Albertus, to na miazgę tłuczem, tłuczem, i nawalim trupa, że potem od fetoru zguilizny na