Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

karmieniu i wypoczynku, pozostali w ganku oczekując opowiadania. Tymczasem zbliżało się południe, słońce coraz lepiej przygrzewało, a dzwonnik musiał odejść wydzwonić dwunastą.
Reszta Klechów zjadłszy obiad w kuchni, usiadła znowu w ganku. Ksiądz czuwał nad dzieckiem, z brewjarzem wieku, modlił się poglądając niekiedy na spiącego, którego rysy twarzy nabrały czerwoności ze znużenia, gorączki po opatrzeniu rany i posilniejszego pokarmu.
Kilka razy pleban odrywał się od modlitwy, mimowolnie wlepiając oczy w chłopię, które go uderzało fizjonomją, niezwykłą pospolitym dzieciom gminu. Płeć nawet mimo opalenia, mimo zżółknienia i chudości, miała w sobie coś delikatnego, żywy rumieniec ją krasił, ale to była czerwoność nie zdrowia — rozdrażnienia, gorączki.
Długo, długo myślał ksiądz o czemś nad posłaniem chłopięcia. Klesi ciągle dowiadywali w ganku, prócz dzwonnika, który do szkoły spać poszedł. Magda zaglądała niekiedy uchylając drzwi, czy się przybyły nie przebudził. Nareszcie Maciek otworzył oczy zdziwione, jaśniejące żywym blaskiem, powiódł niemi do koła i zdał się przypominać gdzie jest, co się z nim stało.
— Nie chcesz pić? spytał go łagodnie proboszcz. Magda już pobiegła za wodą i przyniosła ją aby mieć powód posłuchać, co dziecko mówić będzie.
— Dziękuję, dziękuję, prawie płacząc odpowiedział chłopiec i chwycił rękę proboszcza, którą gwałtem ucałował, pomimo że ją stary wyrywał, a łza kręciła mu się już w oku.
— No, teraz moje dziecko, jeśli cię to nie męczy,