Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

schwytał, a potem i słabo mi było.
Drzemałem, gdy głosy mnie zbudziły, przeląkłem się usłyszawszy Lagusa, który do piwnicy schodził. Z nim był ktoś drugi, żyd podobno, alem go dobrze widzieć nie mógł, bo i ciemno było i jam się coraz głębiej zagrzebywał ze strachu. Rozmowę tylko urywaną słyszałem:
— On tu jest — mówił dziad, w lochu.
— Musiał uciec do tej pory.
— Nie, nie mógł uciec, bom mu głowę dobrze natłukł i podobno rozkrwawił, a tak przybił że się nie ruszy prędko. I gębę ma zawiązaną.
— Lepiej było nogi i ręce.
— Nie było czem.
Lagus zsunął się do zawalonej piwnicy, ale szukał, macał i chodził napróżno, począł kląć. Skrzesali w lochu ognia i rozpalili latarkę, obeszli wszystkie kąty, znaleźli trochę krwi po tynku, gdziem sobie palce ocierał.
— Uciekł, ale nie może być daleko, mówił Lagus, on tu gdzieś się zaszył, ja go znajdę.
Słysząc to struchlałem.
— Okropności, zawołała Magda, aby go tylko nie znalazł!
Klechowie słuchali i nie dowierzając patrzali po sobie.
— Bajkę widzę plecie, a oni wierzą, trzęsąc głową rzekł organista, poszedłbym już na piwo, darmo stoję bredni słuchając.
— Cicho, cicho, idę kiedy chcesz, odparł Magister przytulając się do przemknionych drzwi.
Maciek mówił dalej: