Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na widok jego powstali wszyscy, pozdejmowali czapki, a organista uśmiechać się, udając bardzo trzeźwego począł, jedna Magda nie straciła fantazji.
— Co to za chłopiec? spytał proboszcz.
— Niewiadomo Dobrodzieju, pospieszyła odpowiedzieć kobieta, jakiś biedniaka, tylko co przyszedł gościńcem, prosi odpocząć, coś gada że go jakiś przypadek spotkał w Krakowie i musi być prawda, bo głowę ma zakrwawioną.
Pleban łagodnie przemówiwszy wziął dziecię za rękę i poprowadził z sobą do izby.
— A co nie mówiłem, zaburczał organista, że aby jaki odarty włóczęga się zjawił, to go za największego gościa przyjmie i do miski przypuści, żeby nas odjadał. Już go i do izby wziął.
Wszyscy ciekawie zbliżyli się do drzwi podsłuchiwać i podglądać, ale proboszcz nie myśląc wypytywać chłopięcia, naprzód się wziął do oglądania mu głowy.
— Co ci to w głowę? spytał troskliwie.
— Rozbita, rzekł chłopiec. —
— Uderzyłeś się?
— Uderzony byłem przez złego człowieka.
— Siadaj moje dziecko. — Wody i szmat zawołał pleban — Magdo — ciepłej wody, czystej chusty, a prędzej — nie godzi się żeby chory czekał.
Magda porwała się szybko i pobiegła do kuchni, organista ramionami ruszał.
Ksiądz tymczasem uważnie rozwiązywał zakrwawioną szmatę, która z krwią zapiekłą poprzystawała do jasnych włosów chłopięcia, odwilżono ją, odjęto, i pokazała się rozcięta na czaszce głęboko skóra. Ksiądz ujrzawszy ranę, na którą dziecko nie stękało nawet, wzdrygnął się, ale przemagając uczucie przykrości, jął