Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy tak wszyscy rozmawiają i zgadują i poglądają, chłopię tymczasem przybliża się do wrót powoli, otwiera fórtkę i bojaźliwie na dziedziniec wchodzi. Dwa psy chwyciły się nań szczekać, ale dzwonnik je zwołał. — Ubogi chłopiec obejrzawszy się postąpił powoli na psy oglądając ku gankowi.
Wszyscy ciekawe nań wytrzeszczyli oczy. Magister czując żaka, marszczył się groźnie, jak na Nauczyciela przystało. Albertus gawronił głupawo, organista rachował wiele go u objadu odje dziecko, dzwonnik litościwie nań spoglądał. Magda także kobiecem uczuciem ruszyła przeciw niemu od proga.
— A zkąd to kochanku? spytała.
— Już go kocha, mruczał organista, a to zaraz i do miski poprosi i jeść nie będzie dla nas czego.
Chłopię podniosło niebieskie oczy, poruszyło ustami i zmięszane nic nie powiedziało.
Magda widząc skrwawioną jego głowę szmatą przewiązaną, żywo powtórzyła:
— A co ci to w głowę, moje dziecko!
I na to jednak chłopię nie umiało odpowiedzieć.
— Ani chybi — niemy, rzekł organista, a każdy niemy, je za dwóch gadających.
Pózwólcie mi spocząć — dobywszy nareszcie głosu, żałośliwie zagadał chłopiec, uciekam z Krakowa, gdzie mnie straszne o mało nie spotkało nieszczęście. Jestem żakiem z Bursy Ś. Grzegorza.
— A cóż ci się stało? spytali wszyscy, co ci się stało?
W tej chwili i głośniejszą słyszeć rozmowę w ganku i jakiś ruch mniej zwyczajny, proboszcz skończywszy pacierze wychyla się, a ujrzawszy chłopaka, żywo na ganek wyszedł.