Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV

Heyst siedział przy stole ze spuszczoną głową i podniósł ją, usłyszawszy lekki szelest sukni Leny. Przestraszyła go śmiertelna bladość jej policzków i martwy wyraz oczu, które patrzyły na niego dziwnie, jakby go nie poznając. Ale na troskliwe zapytania odpowiedziała uspakajająco, że czuje się zupełnie dobrze. Miała lekki zawrót głowy, wstając z łóżka. Po kąpieli zrobiło jej się słabo na chwilę. Musiała usiąść i czekać aż to minie. Dlatego spóźniła się z ubieraniem.
— Nie próbowałam już się czesać. Nie chciałam żebyś czekał jeszcze dłużej — rzekła.
Nie miał ochoty nudzić jej pytaniami, skoro zdawała się lekceważyć swoją niedyspozycję. Nie upięła włosów, tylko zaczesała je gładko i związała wstążką. Z odsłoniętem czołem wyglądała bardzo młodo, prawie dziecinnie, jak stroskane dziecko, któremu coś dolega.
Heysta zdziwiła nieobecność Wanga, który materjalizował się zawsze z chwilą, gdy miał usługiwać — ani wcześniej, ani później. Tym razem zwykły cud nie nastąpił. Cóż to miało znaczyć?
Zawołał głośno na Wanga, czego bardzo nie lubił. Z podwórza odpowiedział mu zaraz głos Chińczyka:
Ada, tuan!
Lena, wsparta na łokciu, z oczami wbitemi w talerz, zdawała się nic nie słyszeć. Gdy Wang wszedł z tacą, wąskie jego oczy, jakby podciągnięte skośnie ku górze przez wystające kości policzkowe, obserwowały ją wciąż ukradkiem. Ani jedno, ani drugie z dwojga białych nie zwracało na Wanga najmniejszej uwagi; wysunął się z pokoju, nie usłyszawszy aby zamienili choć jedno słowo. Przykucnął na piętach na tylnej werandzie. Jego chiński umysł, bardzo jasny choć nie dalekowidzący, rozstrzygnął kwestję zgodnie z prostą wymową faktów, ujętych ze stanowiska elementarnego instynktu samozachowawczego, którego nie mąciło czułe sumienie lub poczucie romantycznego honoru. Żółte jego ręce, splecione lekko jedna z drugą, wisiały bezczynnie między kolanami. Groby przodków Wanga były daleko, rodzice jego nie żyli; starszy brat służył jako żołnierz w jamenie jakiegoś mandaryna, hen na Formozie. Wang nie miał przy sobie nikogo, ktoby mógł żądać od niego szacunku lub posłuszeństwa. Przez całe lata był wędrownym robotnikiem, który nigdzie miejsca nie zagrzał. Jedyny węzeł, łączący go ze światem, stanowiła kobieta z plemienia Alfuro, za którą złożył okup ze znacznej części ciężko zapracowanych pieniędzy. Poczuwał się do obowiązków tylko względem samego siebie.
Walka za kotarą była złym omenem dla Numeru Pierwszego, który nie wzbudzał w Wangu ani miłości ani niechęci. To zajście tak zastraszyło Wanga, że ociągał się z przyniesieniem kawy, aż wreszcie biały zmuszony był go przywołać. Chińczyk wszedł z ciekawością. Oczywiście: biała kobieta wyglądała tak, jakby przed chwilą mocowała się z duchem, który zdołał wypić połowę krwi z jej żył zanim ją puścił. Co się tyczy mężczyzny, Wang uważał go już oddawna za pozostającego pod jakimś złym urokiem; teraz zaś przekonał się że to jest człowiek skazany. Chińczyk słyszał głosy ich obojga w pokoju. Heyst namawiał Lenę aby położyła się znowu; niezmiernie był zaniepokojony, gdyż nie chciała nic jeść.
— Najlepiej będzie jeśli się położysz. Doprawdy, musisz się położyć!
Siedziała obojętnie, potrząsając głową od czasu do czasu, jakby nic nie mogło jej pomóc. Ale Heyst wciąż nalegał; spostrzegła że z oczu jego zaczyna przebijać zdziwienie i nagle ustąpiła.
— Może i lepiej się położyć!
Nie chciała budzić w nim zdziwienia, które mogłoby doprowadzić do podejrzeń. Należało tego uniknąć.
Wraz ze świadomością uczucia dla tego mężczyzny — uczucia polegającego na czemś głębszem i czarowniejszem od zmysłowych uniesień, ocknęła się w Lenie wrodzona każdej kobiecie nieufność do męskości — do tej pociągającej siły złączonej z bezsensowną, subtelną płochliwością, uchylającą się od stwierdzenia nagiej wymowy faktów — czego nie ulękła się jeszcze nigdy kobieta godna tej nazwy. Lena nie miała żadnego planu; ale wysiłek, aby ze względu na Heysta zachować zewnętrzną równowagę, uspokoił ją poniekąd i dopomógł do zdania sobie sprawy, że postępowanie jej zapewniło im w każdym razie krótki okres bezpieczeństwa. Lena rozumiała doskonale Ricarda — może z powodu wspólnego im obojgu pochodzenia ze środowiska mętów społecznych. Przypuszczała że Ricardo zachowa się czas jakiś spokojnie. Wobec tej kojącej pewności owładnęło nią zmęczenie tem silniejsze, że wywołane nietyle zużyciem sił co okropną nagłością wysiłku, na który musiała się zdobyć. Byłaby usiłowała zapanować nad tem zmęczeniem, wiedziona poprostu instynktowną odpornością, gdyby nie prośby i nalegania Heysta. Wobec tej charakterystycznie męskiej troskliwości uczuła kobiecą potrzebę ustąpienia i słodycz poddania się jego woli.
— Zrobię wszystko co zechcesz — rzekła.
Gdy wstała z krzesła, obezwładniło ją osłabienie; ogarnęło ją i zatopiło jak ciepła woda, szumem wzburzonych fal tętniąc w uszach.
— Musisz mi pomóc — rzekła szybko.
Gdy ją objął ramieniem — co mu się bynajmniej rzadko nie zdarzało — doznała szczególnej przyjemności, wspierając się na nim. Osunęła się całym ciężarem w ten mocny, opiekuńczy uścisk i dreszcz przeszedł ją całą na myśl, że to ona teraz będzie go osłaniała; że stanie się opiekunką mężczyzny, który był dość silny aby ją unieść w ramionach, jak czynił to właśnie w tej chwili. Heyst bowiem podniósł Lenę z ziemi w chwili gdy przekroczył próg jej pokoju; uznał że będzie prościej i prędzej nieść ją parę ostatnich kroków. Zanadto był niespokojny aby zdawać sobie sprawę z fizycznego wysiłku. Uniósł ją wysoko w ramionach i ułożył na łóżku, jak się układa dziecko w kołysce. Potem siadł na brzegu posłania, pokrywając niepokój uśmiechem, który nie znalazł oddźwięku w sennych, nieruchomych jej oczach. Ale, poszukawszy jego ręki, chwyciła ją skwapliwie, i w chwili gdy ściskała ją ze wszystkich sił, sen, którego potrzebował jej organizm, chwycił ją nagle — jak dziecko w kołysce — z ustami rozchylonemi przez kojące, pieszczotliwe słowo, które pomyślała, ale którego nie miała już czasu wymówić.
Zwykłe, płomienne milczenie ciężyło nad Samburanem.
— Cóż to znów za nowa tajemnica? — szepnął do siebie Heyst, zapatrzony w głęboko śpiącą Lenę.
Tak był głęboki ten sen zaczarowany, że gdy w jakiś czas potem Heyst usiłował rozchylić łagodnie jej palce aby oswobodzić rękę, udało mu się to bez wywołania najlżejszego odruchu z jej strony.
— Wszystko to da się pewnie wytłumaczyć w bardzo prosty sposób — pomyślał, wymykając się do salonu.
Wziął bezmyślnie jakąś książkę z górnej półki i usiadł. Położył ją sobie na kolanach i patrzył czas jakiś w kartki, ale wciąż nie miał najmniejszego pojęcia co to za książka. Wpatrywał się pilnie w gęste, równoległe linijki. Dopiero podniósłszy oczy bez żadnej wyraźnej przyczyny, zobaczył Wanga stojącego nieruchomo z drugiej strony stołu i odzyskał zupełną władzę nad sobą.
— Ach prawda — rzekł, jakby mu nagle przypomniano że czeka go niebardzo przyjemna rozmowa.
Po krótkiej chwili przezwyciężył swój bezwład i z pewną ciekawością zapytał milczącego Wanga o co mu chodzi. Heystowi się zdawało że wypłynie nareszcie sprawa zaginionego rewolweru, lecz gardłowe dźwięki, które wydawał Chińczyk, nie odnosiły się do tej delikatnej materji. Przemowa jego dotyczyła filiżanek, spodeczków, talerzy, widelców i noży. Wszystkie te rzeczy, wyczyszczone jak się należy, ułożył w bufecie na tylnej werandzie, gdzie było ich właściwe miejsce. Heyst zdziwił się skrupulatności człowieka, który miał zamiar go opuścić; nie było bowiem dla niego niespodzianką, gdy Wang zakończył sprawozdanie ze swych czynności lokaja oświadczeniem:
— Ja teraz odejść.
— Ach tak! Więc odchodzisz teraz? — rzekł Heyst, opierając się plecami o tylną poręcz fotelu, z książką na kolanach.
— Tak. Ja nie lubić. Jeden człowiek, dwa człowiek, trzy człowiek — niedobrze! Ja teraz pójść.
— Co cię tak wystrasza? — spytał Heyst, a przez głowę mignęła mu nadzieja, że może uzyska jakieś wyjaśnienie od tego stworzenia, stanowiącego z nim taki kontrast i odnoszącego się do świata z prostotą i bezpośredniością, do których własna jego dusza nie była zdolną. — Dlaczego odchodzisz? — ciągnął dalej. — Przecież jesteś przyzwyczajony do białych. Znasz ich dobrze.
— Tak. Ja znać — przyznał niezbadany Wang. — Ja dużo wiedzieć.
W rzeczywistości wiedział tylko czego sam chce. Postanowił usunąć się wraz z kobietą Alfuro wobec niepewnych stosunków, które zapanowały wśród tych białych. Pedro był pierwszym powodem podejrzeń Wanga. Chińczyk widywał już przedtem dzikich ludzi. Docierał swego czasu jako wędrowny kupiec aż do kraju Dajaków, wzdłuż jednej czy dwóch rzek borneańskich. Był także w głębi Mindanao, gdzie ludzie żyją na drzewach jak dzikusy nie lepsze od zwierząt; ale kudłata bestja w rodzaju Pedra o wielkich kłach i dzikim pomruku, przechodziła jego pojęcia o stworzeniach, które można uważać za ludzkie. Silne wrażenie, które Pedro wywarł na Wangu, stało się dla Chińczyka pierwszą podnietą do ściągnięcia rewolweru. Refleksje o niepewności położenia wogóle i o niebezpieczeństwach grożących Numerowi Pierwszemu przyszły później, gdy już zawładnął rewolwerem i pudełkiem z nabojami, które wyjął z szuflady stołu w salonie.
— Aha, ty wiedzieć dużo o białych — ciągnął Heyst zlekka szyderczym tonem; po chwili zastanowienia zdał sobie sprawę, że niema co myśleć o odzyskaniu rewolweru, czyto zapomocą perswazji, czy gwałtowniejszych środków. — Takie to i gadanie; poprostu boisz się tamtych białych ludzi!
— Ja nie bać się — zaprzeczył Wang chrapliwie, zadarłszy głowę, co nadało jego wyprężonej szyi szczególnie niespokojny wygląd. — Ja nie lubić — dodał spokojniej. — Ja baldzo choly.
Przytknął rękę do piersi w okolicy mostka piersiowego.
— To być jedno wielkie łgarstwo — rzekł Heyst spokojnie i stanowczo. — To nie po męsku. I jeszcze po ukradzeniu mego rewolweru!
Postanowił nagle że będzie o tem mówił, ponieważ szczerość nie mogła już pogorszyć sytuacji. Nie przypuszczał ani przez chwilę, że Wang ma rewolwer przy sobie, i przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku iż Chińczyk nie zamierzał nigdy użyć broni przeciwko niemu. Wang drgnął zlekka, zaskoczony tym bezpośrednim zarzutem i rozerwał kurtkę na piersiach, wyrażając ostentacyjnie gwałtowne oburzenie.
— Ja nie mieć. Patrzeć! — krzyknął na całe gardło w udanym gniewie.
Bił się gwałtownie w nagie piersi; odsłonił żebra, dyszące znieważoną cnotą; gładki jego brzuch falował oburzeniem. Zaczął targać szerokie niebieskie spodnie, które trzepotały się wkoło żółtych ud. Heyst obserwował go spokojnie.
— Nie powiedziałem wcale że masz go przy sobie — zauważył, nie podnosząc głosu; — ale rewolwer znikł z miejsca, gdzie go schowałem.
— Ja nie widzieć lewolwel — rzekł Wang uparcie.
Książka, rozłożona na kolanach Heysta, ześlizgnęła się nagle, przyczem Heyst uczynił gwałtowny ruch aby ją złapać. Wang nie mógł zrozumieć tego ruchu, ponieważ stół zasłaniał mu książkę, i odskoczył przed tym groźnym, jak mu się zdawało, objawem. Gdy Heyst podniósł oczy, Chińczyk stał już we drzwiach werandy, nie przestraszony wprawdzie, lecz czujny.
— Cóż to znowu? — spytał Heyst.
Wang kiwnął znacząco wygoloną głową w kierunku kotary zasłaniającej drzwi sypialni.
— Ja nie lubić — powtórzył.
— O cóż ci chodzi u licha? — rzekł Heyst ze szczerem zdumieniem. — Czego nie lubisz?
Wang wyciągnął długi palec cytrynowego koloru w stronę nieruchomych fałd.
— Dwoje — powiedział.
— Jakto dwoje? Nie rozumiem.
— Gdyby pan wiedzieć, pan nie lubić! Ja dużo wiedzieć. Ja odejść.
— Heyst wstał z krzesła, lecz Wang zatrzymał się jeszcze we drzwiach na chwilę. Oczy kształtu migdałów nadawały jego twarzy wyraz łagodnej i sentymentalnej melancholji. Mięśnie szyi poruszyły się wyraźnie, gdy wymówił dobitnym, gardłowym tonem: „Dowidzenia“, poczem znikł z oczu Numeru Pierwszego.
Z odejściem Chińczyka zmieniło się położenie. Heyst rozmyślał, co wobec tego należy właściwie zrobić. Wahał się długi czas; wreszcie, wzruszywszy ze znużeniem ramionami, wyszedł na werandę, zstąpił ze schodów i spokojnym krokiem ruszył zamyślony ku domkowi gości. Postanowił zakomunikować im ważny fakt i nie miał na myśli żadnego innego celu — a już w żadnym razie nie zamierzał zaskoczyć ich niespodzianą wizytą. Pomimo to wskutek nieobecności kudłatego giermka, który nie stał na straży, wypadło Heystowi przestraszyć pana Jonesa i jego sekretarza przez nagłe ukazanie się we drzwiach. Rozmowa ich musiała być bardzo interesująca, skoro przeszkodziła im usłyszeć kroki zbliżającego się gościa. W mrocznym pokoju, którego okiennice były wciąż zamknięte z powodu gorąca, Heyst dojrzał jak pan Jones i Ricardo odskakują od siebie. Jones odezwał się pierwszy:
— Ach, to pan! proszę, proszę wejść!
Heyst zdjął we drzwiach kapelusz i wszedł do pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.