Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Od dwóch dni Jan pracował w pobliżu Rognes, na polach, należących do pana Hourdequina, który zainstalował na nich parową młockarnię, wypożyczoną u mechanika z Chateaudun, wynajmującego ją okolicznym właścicielom od Bonneval do Cloyes. Na wozie, zaprzężonym w dwa konie, zwoził chłopak snopy z okolicznych stogów, a potem zabierał ziarno na folwark, a maszyna, sapiąc od rana do wieczora i rozsypując w blasku słońca obłok złotej kurzawy, zapełniała okolicę głośnym, miarowym klekotem.
Jan, chory z tęsknoty, łamał sobie głowę nad sposobem ponownego zejścia się z Franusią. Miesiąc już minął od dnia, kiedy posiadł ją na tem samem właśnie polu pszenicznem, a wciąż od tego czasu wymykała mu się, nie mając odwagi. Stracił już prawie nadzieję, żeby mu się kiedykolwiek jeszcze udało. Żądza jego wciąż się potęgowała, opanowując go niepokonaną namiętnością. Kierując końmi, zadawał sobie jednocześnie pytanie, dlaczego nie miałby iść wprost do Kozłów oświadczyć się o dziewczynę. Nie nastąpiło przecież między nim a niemi otwarte i stanowcze zerwanie. Witał ich zawsze zdaleka, przechodząc, albo przejeżdżając obok nich, to też z chwilą, gdy myśl o małżeństwie powstała w jego głowie, jako jedyny sposób ponownego zdobycia Franusi, wmówił w siebie, że jest to jego obowiązek i że byłby nieuczciwy, gdyby się z nią nie ożenił.
Jednakże, następnego rana, kiedy wrócił do swojej maszyny, opadł go znów strach. Nie byłby się też zdobył na odwagę, gdyby nie zobaczył Kozła i Franusi, idących razem w pole. Przyszło mu nagle na myśl, że Lizka zawsze była dla niego przychylna i że mniej będzie się bał, mówiąc z nią samą. Wymknął się więc na chwilę, powierzywszy pieczę nad końmi jednemu z towarzyszy.
— A, to wy, Janie! — zawołała Lizka. Zuchowata, dzielna jak zawsze, zdążyła wstać już po połogu i radośnie przywitała przybyłego. — Nie widać was wcale. Co się z wami dzieje?
Zaczął się tłomaczyć. Spieszno mu jednak było, zdobył się więc nagle na brutalność ludzi nieśmiałych i przystąpił odrazu do rzeczy. Tak wszelako wyrażał się niejasno, że mogło jej zrazu się zdawać, jakoby oświadczał się jej samej, zaczął bowiem od przypomnienia, jak bardzo pragnął pojąć ją za żonę. Wnet potem wszakże dodał:
— I właśnie dlatego chętnie ożeniłbym się z Franusią, gdybyście mi ją dali.
Spojrzała na niego z takiem zdumieniem, że zaczął znów bąkać nieśmiało:
— O! wiem, że to się nie robi tak... Chciałem tylko pomówić z wami o tem.
— Widzicie! — odpowiedziała wreszcie — zdziwiłam się, bom się tego nie spodziewała z powodu waszych lat... Nasamprzód trzebaby się dowiedzieć, co Franusia o tem myśli.
Przyszedł z zamiarem wyjawienia Lizce wszystkiego, w nadziei, że w ten sposób małżeństwo okaże się koniecznością. Skoro jednak Franusia nie wyspowiadała się przed siostrą, skoro nikt o niczem nie wiedział, czy miał prawo mówić o tem pierwszy? Odebrało mu to odwagę; zawstydził się swoich trzydziestu trzech lat.
— Rozumie się — wyszeptał — trzeba z nią pomówić, nikt nie będzie jej niewolił.
Lizka, zresztą, po opanowaniu pierwszego zdumienia, patrzyła na niego z rozradowaną miną: widać było, że cała ta rzecz podoba się jej. Okazała nawet dużo uprzejmości.
— Będzie tak, Janie, jak dziewczyna zechce... Ja sama nie zgadzam się z Kozłem, że jest zamłoda. Idzie już jej na osiemnasty rok i taka jest krzepka w sobie, że mogłaby wziąć dwóch chłopów, nie jednego... A zresztą choć kochamy się, jak powinno być między siostrami, wolałabym teraz, kiedy Franka jest już dorosłą kobietą — rozumiecie mnie, prawda?... mieć na jej miejscu najemną służącę, której mogłabym rozkazywać... Jak się zgodzi, ożeńcie się z nią. Dobry z was chłop, a w starym piecu djabeł pali, jak to mówią.
Mimowoli wyrwało jej się to szczere przyznanie do powolnego, nieprzeparcie wzrosłego rozdźwięku między nią a młodszą siostrą, do tej wrogości nieledwie, potęgowanej codziennemi, drobnemi ukłóciami i głuchym fermentem zazdrości i nienawiści, legnącym się od czasu, kiedy zjawił się między niemi mężczyzna z samczym swoim despotyzmem i pożądaniami.
Jan, uszczęśliwiony, ucałował ją serdecznie w oba policzki, kiedy dodała jeszcze:
— Mamy właśnie chrzcić naszą małą i będziemy mieli dzisiaj na wieczerzy rodzinę... Zapraszam was. Będziecie mogli oświadczyć się ojcu Fouanowi, opiekunowi Franusi, o ile ona was przyjmie.
— Zgoda! — zawołał. — Dzisiaj wieczorem!
I wielkiemi krokami wrócił do swoich koni i powoził niemi przez cały dzień, potrzaskując z bata, którego klaskanie rozlegało się co chwilę, jak wystrzały w dzień świąteczny.
Kozłowie chrzcili w istocie dziecko po długiem odwlekaniu. Przedewszystkiem, Liza chciała być zupełnie zdrowa, żeby móc dużo jeść na przyjęciu chrzcinowem. Potem, parta ambicją, chciała mieć państwa Karolów na chrzestnych. Przyjęli łaskawie zaprosiny, trzeba więc było czekać na powrót pani Karolowej z Chartres, dokąd pojechała, aby dopomóc córce w prowadzeniu zakładu: była pora wrześniowego jarmarku i dom wciąż był przepełniony. — Zresztą, jak to Lizka powiedziała Janowi, uroczystość miała być ściśle familijna: Fouan, Starsza i Delhomme‘owie oraz oboje chrzestni rodzice.
W ostatniej chwili wszakże okazały się duże trudności ze strony księdza Godarda, pozostającego wciąż na stopie wojennej z Rognes. Dopóki miał jeszcze nadzieję, że rada gminna zdobędzie się wreszcie na uchwalenie własnej parafji, znosił jako tako stałą bolączkę coniedzielnej sześciokilometrowej wędrówki na odprawianie mszy oraz dokuczliwe wymagania ludności wiejskiej, nie znającej prawdziwej pobożności. W końcu jednak utracił zupełnie wiarę w skuteczność swoich nalegań. Rada corocznie odmawiała żądania naprawy plebanji pod pretekstem nadmiernego obciążenia budżetu, a to głównie pod naciskiem mera, Hourdequina, któremu jedynie przeciwstawiał się adjunkt, Macqueron, powodowany ambitnemi celami w swojem podtrzymywaniu interesów księdza. Teraz już ksiądz, nie mając potrzeby liczenia się z żadnemi względami, traktował wieś Rognes bardzo surowo, udzielając jej mieszkańcom w sprawach kultu tyle tylko, ile wymagała najściślejsza konieczność, bez żadnych dodatkowych mszy, świec i kadzideł, spalanych jedynie dla decorum. Pozostawał też w ciągłej niezgodzie z kobietami wiejskiemi. W czerwcu zwłaszcza stoczył z niemi prawdziwą kampanję z powodu pierwszej komunji. Pięcioro dzieci: dwie dziewczyny i trzej chłopcy, chodziło na naukę katechizmu co niedzielę po mszy, a ponieważ musiałby przebyć jeszcze raz drogę do Rognes, ażeby je wyspowiadać, zażądał przyjścia dzieci w tym celu do Bazoches-le-Doyen. Wywołało to pierwszy odruch buntu ze strony kobiet. — Ładna historja! Trzy ćwierci mili w jedną stronę i trzy ćwierci z powrotem. Licho wie, co z tego może wyniknąć, jak chłopcy i dziewczęta będą odbywali takie wędrówki razem! — Następnie wybuchła stanowcza już burza, kiedy bezwzględnie odmówił odprawienia w Rognes ceremonji wielkiej mszy śpiewanej z dodatkami. Postanowił odprawić ją we własnej parafji, a pięcioro komunjantów może, jeśli chce, pofatygować się do Bazoches. Przez całe dwa tygodnie nie przestawały kobiety co wieczór przy źródle gorączkować się na ten temat: — Co sobie ksiądz myśli? Chrzci mieszkańców Rognes, daje im śluby i grzebie ich w ich własnej wsi, a nie chce udzielić ich dzieciom, jak się należy, komunji świętej? — Ksiądz zawziął się jednak, odprawił tylko cichą mszę, załatwił się z pięciorgiem komunjantów na patatajkę, bez kwiatka, bez słowa modlitwy na pocieszenie; a nawet brutalnie znalazł się wobec kobiet, kiedy, rozdrażnione do łez bylejakiem tem odprawieniem uroczystości, błagały go o odśpiewanie nieszpór.
Ani mu się nie śni! daje im to, co musi dać i nic więcej!
Mogłyby mieć wielką mszę, nieszpory, śpiewy, wszystko w Bazoches, gdyby, z uporem sobie właściwym, nie zbuntowały się przeciw Bogu. Od tej scysji zerwanie pomiędzy księdzem Godardem a Rognes było nieuniknione; najdrobniejszy powód wywołać mógł katastrofę.
Kiedy Lizka poszła do księdza w sprawie ochrzczenia małej, chciał wyznaczyć datę na niedzielę po mszy. Ona jednak uprosiła go, aby pofatygował się raz jeszcze we wtorek, o drugiej, bo dopiero tego dnia zrana przyjechać ma chrzestna matka z Chartres. Zgodził się wreszcie, zalecając jej punktualność i grożąc, że nie będzie czekał ani sekundy.
We wtorek, punktualnie o drugiej, był już ksiądz Godard w kościele, zdyszany szybkim biegiem, zmoczony nagłą ulewą. Nie przyszedł jeszcze nikt. Jedynie Hilarjon, przy wejściu do nawy, zajęty był uprzątaniem kąta kaplicy, gdzie odbyć się miał chrzest i gdzie pełno było starych, potłuczonych tafli posadzki, leżących tam od niepamiętnych czasów. Od śmierci siostry utrzymywał się nieszczęśliwy kaleka z dobroczynności publicznej, i proboszcz, który wsuwał mu od czasu do czasu do ręki monety dwudziestosusowe, wpadł na pomysł zatrudnienia go tem uprzątnięciem, dziesiątki razy postanawianem i zawsze odkładanem. Przez kilka minut zainteresował się ksiądz czynnością chłopca. Wnet jednak nastąpił pierwszy wybuch gniewu.
— Co u licha? Drwią sobie ze mnie? Już dziesięć minut po drugiej.
W chwili, kiedy przypatrywał się, położonemu z przeciwległej strony placu, domowi Kozłów, niememu, jak gdyby uśpionemu, spostrzegł polowego, który czekał przed portykiem, paląc swoją fajeczkę.
— Zacznijcie dzwonić, Bécu! — krzyknął. — Zdecydują się może przyjść te nygusy.
Bécu uwiesił się u sznura dzwonu, zupełnie pijany, jak zazwyczaj. Ksiądz poszedł włożyć komżę. W niedzielę jeszcze przygotował akt chrztu, licząc, że odprawi ceremonję bez asysty dziecięcego chóru, który, zmuszając go zachowaniem swojem do klęcia i wymyślania, narażał duszę jego na wieczne potępienie. Po ukończeniu przygotowań zaczął się znów niecierpliwić. Upłynęło jeszcze dziesięć minut, dzwon nie przestawał dzwonić, uporczywie, rozpaczliwie, wśród głębokiej ciszy opustoszałej wsi.
— Gdzież oni tkwią do licha? Trzeba ich chyba ściągnąć za uszy!
Wreszcie spostrzegł wychodzącą od Kozłów Starszą, kroczącą, jak zwykle, z miną rozsierdzonej królowej, prostą i suchą jak oset, mimo swoich osiemdziesięciu pięciu lat.
Cała rodzina zgnębiona była wielką troską: zebrali się wszyscy goście z wyjątkiem chrzestnej matki, na którą czekano daremnie od rana. Pan Karol, zakłopotany, powtarzał nieustannie, że nie rozumie, co mogło się stać, że jeszcze wczoraj wieczorem otrzymał list i że tylko co patrzeć pani Karolowej, którą mogło zatrzymać coś chyba w Cloyes. Lizka, zaniepokojona, wiedząca dobrze, że ksiądz nie znosi czekania, wpadła na myśl posłania mu Starszej, aby go uprosiła o kilka chwil cierpliwości.
— No i cóż? — krzyknął zdaleka na starą kobietę. — Czy to ma być dzisiaj, czy jutro?... Zdaje się wam pewnie, że Pan Bóg jest na wasze rozkazy?
— Przyjdą, przyjdą, księże proboszczu! — odpowiedziała Starsza ze zwykłym swoim, niewzruszonym spokojem.
Hilarjon wynosił właśnie ostatnie szczątki potłuczonych tafli, przyciskając do brzucha olbrzymi zwał kamienia. Kołysał się na kabłąkowato zgiętych nogach, nie zachwiał się jednak, mocny jak skała, obdarzony taką siłą mięśni, że mógłby unieść byka. Z jego zajęczej wargi ciekła ślina, ani kropla potu nie rosiła jednak suchej, twardej jego skóry.
Ksiądz Godard dotknięty flegmą Starszej ostro wpadł na nią.
— Dobrze, że was widzę; gdzież to Starsza ma sumienie, będąc osobą bogatą, pozwalać, żeby rodzony wnuk wyciągał rękę na drodze?
Ale Starsza odpowiedziała księdzu szorstko:
— Matka nie posłuchała mnie, syn jej nic mnie nie obchodzi.
— Mówiłem wam i powtarzałem tyle razy, a teraz przepowiadam jeszcze raz, że za wasze złe serce pójdziecie do piekła. Parę dni temu, gdybym nie wsparł go jałmużną, byłby chłopak umarł z głodu, a i dzisiaj byłem zmuszony wynaleźć dla niego jakieś zajęcie.
Na wspomnienie piekła uśmiechnęła się Starsza ironicznie. — Zna dobrze te bujdy! biedacy mają piekło już na ziemi.
Widok Hilarjona, dźwigającego potłuczone flizy, zastanowił ją bardziej niż słowa księdza. Zdziwiona była; nie przypuszczała nigdy, aby mógł być taki silny z temi swojemi krzywemi, rozstawionemi nogami.
— Jeżeli chce pracować — oświadczyła wreszcie — może znajdzie się dla niego jakaś praca.
— Jego miejsce jest w waszym domu. Weźcie go do siebie!
— Pomyślę o tem; niech przyjdzie jutro.
Hilarjon, który zrozumiał, o czem mowa, zaczął się tak trząść, że omal nie rozmiażdżył sobie nóg, upuszczając na ziemię, na zewnątrz kościoła, swój ostatni złom kamienia. Oddalając się, rzucił ukradkiem na babkę spojrzenie katowanego, przerażonego, pokornego zwierzęcia.
Upłynęło jeszcze pół godziny. Bécu, zmęczony dzwonieniem, zapalił znów swój cybuszek. Starsza, milcząca, niezmieszana, stała w dalszym ciągu, jak gdyby obecność jej była wystarczającym aktem grzeczności, jaką winno się jest proboszczowi. On wszakże, coraz bardziej zniecierpliwiony, wybiegał co chwilę na próg kościoła, rzucając po przez szerokość placu rozpłomienionem z gniewu okiem na dom Kozłów.
Wreszcie, przy akompanjamencie rozszalałego ponownie dzwonu, którego ogłuszający dźwięk wystraszał w powietrzu staje rozkrakanych, stuletnich kruków, członkowie orszaku wyszli, jeden za drugim, z domu Kozłów i skierowali się ku kościołowi. Liza była skonsternowana przedłużającem się nieprzybywaniem chrzestnej matki. Postanowiono udać się wolnym krokiem do kościoła w nadziei, że sprowadzi ją to może. Ale odległość była zbyt krótka, nie więcej niż sto metrów. Ksiądz Godard natarł na nich z miejsca.
— Cóż to? drwicie sobie ze mnie? Zrobiłem wam grzeczność, a teraz czekam już od godziny... Chodźcie, chodźcie... Prędko!... Prędko!
Mówiąc to, pchał ich wszystkich do kaplicy: matkę z nowonarodzonem dzieckiem na ręku, ojca, dziadka Fouana, wuja Delhomme’a, ciotkę Fanny, nie wyłączając samego pana Karola, wielce majestatycznego w roli chrzestnego ojca, opiętego w uroczysty czarny surdut.
— Księże proboszczu — wyjąkał Kozioł tonem przesadnie uniżonej prośby, na której dnie czuło się wyraźną złośliwość — możeby ksiądz łaskaw był poczekać jeszcze chwilkę.
— Na kogo czekać?
— Na matkę chrzestną, księże proboszczu.
Ksiądz Godard sponsowiał z gniewu, nieomal bliski apopleksji. Dusił się i ledwie mógł wybełkotać:
— To weźcie u licha inną!
Wszyscy spojrzeli po sobie. Delhomme i Fanny potrząsnęli głowami, a stary Fouan oświadczył:
— Niemożna. To byłoby głupio.
— Niech ksiądz proboszcz daruje — wtrącił pan Karol, uważając za swój obowiązek dobrze wychowanego człowieka wyjaśnić całą sprawę. — To nasza wina i nie nasza zarazem... Żona moja zawiadomiła mnie zupełnie formalnie, że powróci dzisiaj rano. Jest w Chartres. — Ksiądz Godard zatrząsł się, i, wyprowadzony do ostatka z równowagi, utracił wszelką miarę:
— W Chartres, w Chartres... Bardzo mi żal pana, panie Karolu, że pan wciąż jeszcze w tem tkwi.
— Ale tak dalej być nie może; nie myślę tolerować nadal takich rzeczy...
I wybuchnął na dobre:
— Sami nie wiecie już jak macie obrażać Pana Boga w mojej osobie. Za każdym razem, jak jestem w Rognes, inny otrzymuję od was policzek... Otóż zapowiadałem wam to oddawna, a teraz oświadczam stanowczo, że odchodzę i więcej mnie nie zobaczycie... Możecie to oznajmić waszemu merowi; poszukajcie sobie innego księdza i płaćcie mu, jeżeli macie ochotę... Poskarżę się arcybiskupowi, opowiem mu, jacy jesteście i jestem pewien, że mi przyzna rację... Zobaczymy, kto na tem straci... Będziecie się obchodzili bez księdza, jak bydlęta..
Słuchali słów jego z zaciekawieniem, a zarazem w gruncie rzeczy z zupełną obojętnością istot praktycznych, nie obawiających się Boga zemsty i kary. Z jakiej racji mieliby trząść się i płaszczyć, okupywać absolucję za grzechy, skoro śmiech jeno wzbudzała w nich myśl o djabłach i piekle, i skoro przestali już uważać nawałnicę, grad i pioruny za narzędzie karzącego bóstwa? To poprostu tylko czas stracony, lepiej zachować szacunek dla żandarmów rządowych, mających większą siłę.
Ksiądz Godard zauważył odrazu drwiący wyraz twarzy Kozła, szyderczy — Starszej, nawet Fouana i Delhommea bardzo chłodny pod pokrywką pełnej szacunku powagi. Ci ludzie, wymykający się z pod jego wpływu, przeważyli ostatecznie szalę.
— Wiem, wiem, że krowy wasze mają więcej wiary niż wy... Bądźcie zdrowi! Odchodzę! Możecie zanurzyć w kałuży waszego potomka dzikusów, żeby go ochrzcić!
Wybiegł, zrywając ze siebie po drodze komżę, i popędził jak wicher, tak że członkowie orszaku, pozostawieni bezradnie, z oczami wybałuszonemi, nie mieli nawet czasu dodać słowa.
Najgorsze było, że w chwili, kiedy ksiądz Godard skręcał, pędząc co tchu, na nową szosę, prowadzącą obok sklepu Macquerona, nadjeżdżał kabrjolet, wiozący panią Karolowę i Elodję. Matka chrzestna tłomaczyła się, że stanęła na chwilę w Chateaudun, pragnąc uściskać wnuczkę, którą pozwolono jej zabrać na dwa dni ferji do domu. Udawała wielce zrozpaczoną opóźnieniem. — Nie zajechała nawet do własnego domu, aby zostawić kufer.
— Trzeba pobiec po księdza — zadecydowała Lizka. — Tylko psy obchodzą się bez chrztu.
Kozioł pognał za księdzem i zdala słychać było galopowanie jego po szosie mimo sklepu Maequeron’a. Ale ksiądz Godard był już daleko na przedzie, ojciec nowonarodzonego musiał przebiec przez most, wspiąć się po krawędzi wzgórza i dopiero na szczycie, na rozstaju drogi, zobaczył księdza.
— Księże proboszczu! Księże proboszczu!
Ksiądz odwrócił się i zatrzymał na chwilę.
— Co takiego?
— Jest już chrzestna matka!.... Nie może ksiądz proboszcz odmawiać ochrzczenia dzieciaka. — Ksiądz stał przez chwilę nieporuszony. Potem zawrócił i tym samym wściekłym krokiem zbiegł ze wzgórza za chłopem. Nie zamieniwszy ze sobą ani słowa, wpadli obaj do kościoła. Ceremonja odbyła się w błyskawicznem tempie, ksiądz popędzał: „Wierzę“ chrzestnych rodziców, namaścił dziecko, posypał sól i polał wodę jednym tchem. Natychmiast po ceremonji popchnął obecnych do podpisania aktu.
— Księże proboszczu, przywiozłam dla księdza pudło cukierków, ale mam je w kufrze — rzekła pani Karolowa.
Podziękował gestem i uciekł, powtórzywszy raz jeszcze pod adresem wszystkich:
— Tym razem żegnam was na dobre!
Kozłowie i ich goście, zadyszani tempem obrzędku, patrzyli na oddalającego się, dopóki z rozwianą swoją sutanną nie znikł im z oczu na zakręcie drogi. Cała wieś była w polu, tylko trzej mali chłopcy znaleźli się przed kościołem w oczekiwaniu cukierków. Uroczystą ciszę przerywał jeno nieustający, miarowy klekot parowej młockarni.
Po powrocie do domu Kozłów, przed którym zatrzymał się kabrjolet z kufrem, postanowiono zapić uroczystość, aby potem, wieczorem, powrócić na przyjęcie. Była dopiero czwarta, za długo byłoby im czekać do siódmej. Kiedy wino i szklanki ustawione zostały już na kuchennym stole, pani Karolowa zażądała zniesienia kufra, aby móc rozdać upominki. Po otworzeniu go wyjęła spóźnioną nieco sukienkę i czepeczek dla chrześniaczki, które miały jej służyć podczas obrządku, a potem sześć pudełek cukierków dla położnicy.
— Czy to z mamusinej cukierni? — zapytała przyglądająca się temu Elodja.
Pani Karolowa zawahała się na chwilę, zażenowana, a potem odpowiedziała spokojnie:
— Nie, kochanie, ten rodzaj cukierków nie jest specjalnością waszego domu. Poczem, zwracając się do Lizki, dodała:
— Pomyślałam o tobie... to znaczy, co do bielizny... Stare płótno bardzo się przydaje w każdem gospodarstwie... Poprosiłam o nią moją córkę, opróżniłam szafy.
Na wzmiankę o bieliźnie wszyscy skupili się ciekawie dokoła: Franusia, Starsza, Delhomme’owie i nawet Fouan. Stłoczeni dokoła kufra przyglądali się pani Karolowej, wyciągającej całe stosy starego płótna, zblichowanego wielokrotnem praniem i mimo to wydającego wciąż jeszcze mocny zapach piżma. Nasampierw szły, podarte w strzępy, prześcieradła z cienkiego płótna, potem rozcięte koszule damskie, z których wyraźnie pozrywano koronki.
Pani Karolowa rozwijała, potrząsała pojedyńczemi sztukami i dawała wyjaśnienia.
— Oczywiście, prześcieradła nie są nowe. Służą już prawie pięć lat, zużyły się w końcu przez ciągłe ocieranie się o nie ciał... Widzicie, mają wielką dziurę w środku, ale na brzegach są jeszcze dobre, można wykrajać z nich moc rzeczy.
Każdy wtykał swój nos i obmacywał sztuki bielizny, kiwając głową z uznaniem, zwłaszcza kobiety: Starsza i Fanny, których zacięte wargi wymownie świadczyły o, toczącej je, głuchej zazdrości. Kozioł uśmiechał się, powstrzymując przez przyzwoitość cisnące mu się na usta sprośne żarty. Fouan i Delhomme, natomiast, zachowywali się z należnym szacunkiem wobec bielizny, stanowiącej, po ziemi, główne bogactwo chłopa.
— Co się tyczy koszul — mówiła dalej pani Karolowa, rozpościerając je z kolei — patrzcie — nie są wcale zniszczone... Tu i owdzie nie brak miejsc naddartych, istna rzeź — to prawda; a ponieważ naddarcia niezawsze daje się zaszyć, a łaty wyglądają brzydko i ubogo, odrzuca je się do stosu zużytej bielizny... Ale, tobie Lizko, napewno się one jeszcze przydadzą.
— Rozumie się, będę je nosiła! — zawołała obdarowana. — Nic a nic mi nie wadzi, że koszule będą połatane.
— A ja — wtrącił Kozioł, zwracając się do żony i mrugając znacząco powiekami — bardzo będę rad, jak mi uszyjesz z nich chusty.
Teraz już roześmieli się wszyscy otwarcie, kiedy mała Elodja, ciekawie śledząca oczami każde prześcieradło i każdą koszulę, zawołała;
— Jaki śmieszny zapach! Jak to mocno pachnie!... Czy to wszystko mamusi bielizna?
Pani Karolowa nie zawahała się ani na chwilę.
— Naturalnie, moje dziecko!... Właściwie, to bielizna panien sklepowych. W handlu, widzisz, dużo tego potrzeba!
Jak tylko Lizka, przy pomocy Franusi, powkładała wszystko do szafy, przepito zdrowie świeżo ochrzczonej, której chrzestna matka nadała imię Laury od własnego imienia. Potem zaczęto rozmawiać, i pan Karol, siedząc na kufrze żony, zaczął wypytywać ją, jak idą sprawy w Chartres, tak bowiem był ich ciekaw, że nie mógł doczekać się, aż będzie z żoną sam na sam. Wciąż jeszcze interesował się dawnym swoim domem; myślał o zakładzie, powołanym niegdyś z taką energją do życia i nigdy niezapomnianym.
Wiadomości nie brzmiały zbyt pomyślnie. Córka ich, Estella, ma niewątpliwie mocną rękę i głowę na karku, niestety, zięć ich, ten niedołęga, Achilles Vaucogne, w niczem nie jest żonie pomocny. Całemi dniami nic nie robi, tylko pali fajkę, nie dbając, że służba wszystko niszczy i tłucze. Firanki w pokojach gościnnych pełne plam, lustro w czerwonym saloniku pęknięte, miski i dzbanki wszystkie poobtłukiwane, a jego nic a nic to nie obchodzi, do niczego się nie wtrąca. Męska ręka konieczna jest, jeżeli służba ma szanować należycie meble i sprzęty! Na wiadomość o każdem nowem uszkodzeniu wzdychał pan Karol żałośnie, ręce opadały mu bezradnie, krew coraz bardziej uciekała mu z twarzy. Wreszcie, dokonała go już ostatnia skarga żony, wyszeptana cichszym głosem.
— ...Co najgorsze, że chodzi na górę z tą z pod piątego, z grubą...
— Co ty mówisz?
— Tak, tak, jestem tego pewna, widziałam na własne oczy. — Pan Karol, trzęsąc się z oburzenia, zacisnął pięść.
— A, łotr! wyzyskiwać własny personel, rujnować swój zakład!... O, to koniec wszystkiego!...
Pani Karolowa nakazała mu wymownym gestem milczenie, w tej chwili bowiem powracała Elodja z podwórza, gdzie poszła oglądać kury. Wychylono jeszcze litr wina, naładowano znów kufer na kabrjolet, za którym państwo Karolowie poszli piechotą aż do domu. Każdy z pozostałych gości poszedł także zajrzeć, co się dzieje u niego, aby potem powrócić jeszcze raz, już na wieczerzę.
Jak tylko wszyscy odeszli, Kozioł, zły, że stracił całe popołudnie, zdjął kaftan i zabrał się do młócki w brukowanym kącie podwórza, bowiem bardzo mu był potrzebny worek ziarna.
Rychło jednak sprzykrzyło mu się młócić samemu. Brak mu było do rozgrzania się robotą podwójnego taktu cepów, zawołał więc Franusię, która często mu w tem pomagała, ile że była krzepka w krzyżu, a ramiona miała twarde, jak chłopczyńskie. Pomimo powolności i uciążliwości tej pracy nie mógł zdecydować się na kupno kieratowej młockarni, utrzymywał bowiem, jak wszyscy zresztą drobni właściciele, że woli młócić po trochu, z dnia na dzień, w miarę potrzeby.
— Idziesz, Franka?
Lizka, zajęta przyrządzaniem potrawki cielęcej z marchewką, kazała siostrze pilnować dopiekającego się schabu, wolałaby więc przeszkodzić jej w usłuchaniu wezwania, ale Kozioł, wściekły, zagroził, że zbije obie.
— Psiekrwie baby! dam ja wam wasze pietraszenie!... Trzeba zarobić na chleb, kiedy wam się zachciewa frykasów, żeby je zjadać z innymi!...
Franusia, która przebrała się już, żeby nie poplamić odświętnej sukni, musiała iść za nim. Wzięła cep z długą rękojeścią i kołatką z dereniowego drzewa, które przewiązane były skórzaną sprzączką. Był to jej własny cep, wypolerowany od częstego tarcia i mocno ściśnięty postronkiem, żeby się nie wyśliznął. Obiema rękami uniosła go w górę, zamachnęła się nim i spuściła na snopek, uderzając po nim kołatką na całej jego długości. Odtąd nie przestawała bić, to unosząc cep bardzo wysoko i okręcając go jak na walcu, to znów opuszczając rytmicznym, mechanicznym ruchem kowalskim. Kozioł, stojąc naprzeciw niej, robił te same ruchy naprzemiany z nią. Wkrótce oboje, rozgrzani, przyśpieszyli rytm pracy i w powietrzu migały już tylko cepy, odskakujące za każdem uderzeniem i wirujące dokoła ich głów, jak gdyby nieustannym wzlotem ptaków z uwiązanemi łapkami.
Po dziesięciu minutach wydał Kozioł lekki okrzyk, cepy zatrzymały się, a on odwrócił snop, poczem znów zaczęło się walenie. Po upływie następnych dziesięciu minut znów w ten sam sposób nakazał przerwę i rozwiązał snop, który do sześciu razy musiał przechodzić przez cepy, zanim ziarno odłączyło się zupełnie od kłosów i zanim mógł Kozioł związać słomę. Snopy następowały jeden po drugim. W ciągu dwóch godzin rozlegał się w całym domu miarowy huk cepów, zagłuszany dochodzącym zdaleka, przeciągłym warkotem parowej młockarni.
Policzki Franusi nabiegły krwią, ręce popuchły jej w kostkach, a cała jej skóra, płonęła, zionąc z siebie coś jakby falę ognistą, dostrzegalnie drgającą w powietrzu. Z otwartych jej ust wydostawał się mocny, świszczący oddech. Źdźbła słomy uczepiły się rozsypanych kosmyków jej włosów. Za każdem uderzeniem, podczas unoszenia cepa w górę, prawe jej kolano wypychało spódnicę, biodro i pierś nadymały się, rozsadzając materjał, pod którym zarysowywała się wyraźnie linja silnego dziewczęcego ciała, nieomal obnażonego w tem napięciu. Przy którymś mocniejszym ruchu odpadł jej guzik od stanika i, poniżej granicy opalenizny na szyi, zobaczył Kozioł białe ciało dziewczyny, wysuwające się naprzód za każdem podniesieniem cepa, ujawniające naprężoną grę mięśni ramienia. Widok silnej kobiety, pracującej dzielnie, jak mężczyzna, zdawał się bardziej jeszcze go podniecać, oba cepy padały i wznosiły się miarowo, na przemiany, bez ustanku, ziarno podskakiwało i spadało, jak grad, przy akompanjamencie nieustającego już prawie stuku cepów.
Brakował kwadrans do siódmej, dzień zachodził już, kiedy zjawili się pierwsi: Fouan i Delhomme.
— Tylko dokończymy! — rzucił im Kozioł na powitanie, nie przerywając roboty, — Dalej, Franka, wal!
Nie ustawała, waląc jeszcze mocniej, porwana rytmem i tempem pracy. Tak zastał ich oboje Jan, który nadszedł, uzyskawszy od Hourdequina wcześniejsze zwolnienie od roboty. Widok ich obojga kolnął go w same serce żądłem nagłej zazdrości, spojrzał na nich ostro, jakgdyby złapał ich na gorącym uczynku, sprzężonych w tej podniecającej pracy, złączonych harmonją jej rytmu, jednako rozgrzanych, oblanych potem i tak rozpłomienionych, z ubraniem w takim nieładzie, że wyglądali raczej na zajętych płodzeniem dziecka niż młóceniem pszenicy. Musiała Franusia, waląca z takim zapałem kołatką cepa, doznać tego samego uczucia, bo nagle zatrzymała się, zmieszana. Kozioł odwrócił się i zastygł w nieruchomej pozie z wyrazem zdumienia i gniewu.
— Skąd się tu wziąłeś?
Wtej chwili Lizka, która wyszła naprzeciw Fouanowi i Delhomme’om, zbliżyła się do męża wraz z nimi, wołając wesoło:
— Prawda! zapomniałam ci powiedzieć... Był już u nas dzisiaj rano i zaprosiłam go na wieczór.
Rozogniona twarz Kozła nasrożyła się tak okrutnie, że dodała prędko, jak gdyby usprawiedliwiając się.
— Widzi mi się, ojcze Fouanie, że ma was o coś prosić.
— O co? — zapytał stary.
Jan oblał się pąsem i wybełkotał coś niewyraźnie, mocno nierad, że sprawa przybiera taki obrót i zostaje poruszona tak odrazu, wobec wszystkich. Kozioł przerwał zresztą gwałtownie, zrozumiawszy odrazu, o co idzie, ze znaczącego uśmiechu, z jakim żona jego spojrzała na Franusię.
— Cóż to? Kpi sobie z nas? Jeszcze czego mu się zachciewa? Nie dla psa kiełbasa. Coś mi za mądry z ciebie szpak!
Brutalne to przyjęcie przywróciło Janowi odrazu odwagę. Odwrócił się od Kozła i zwrócił do senjora rodziny.
— Widzicie, ojcze Fauanie, rzecz jest bardzo prosta... Jako że jesteście opiekunem Franusi, was muszę się nasampierw zapytać, czy mogę ją dostać?... Prawda? Jeżeli ona mnie zechce, ja bardzo jej pragnę. Chcę się z nią ożenić.
Franusia, która trzymała jeszcze w ręku swój cep, upuściła go na ziemię z wielkiego wrażenia. Powinna była wszakże spodziewać się tego; nigdy jednak nie byłaby przypuściła, że Jan odważy się oświadczyć o nią w ten sposób, odrazu. Dlaczego nie mówił o tem naprzód z nią samą? Nie zdążyła się jeszcze zastanowić i teraz nie wiedziała, czy drży z nadziei czy ze strachu. Stała tak pomiędzy dwoma mężczyznami, tchnąca jeszcze rozmachem pracy, z piersią wysoko wzniesioną w rozchełstanym staniku, cała ciepła od takiego napływu gorącej krwi, że obaj mężczyźni czuli jej promieniowanie aż na sobie.
Kozioł nie dał Fouanowi czasu na odpowiedź i zaczął wykrzykiwać we wzrastającym ataku furji:
— Widział go kto? To ci śmiała bestja!... Dziadzisko trzydziestopięcioletnie chce się żenić z osiemnastoletnią! Piętnaście lat różnicy! Tylko tyle... Czy to nie ohyda?... A jakże! dadzą ci turkaweczkę, stary chrzanie!
Jan uniósł się gniewem.
— A ciebie co to obchodzi, jeżeli ona mi rada, a ja też jej rad?
I odwrócił się w stronę Franusi, aby się wypowiedziała. Ale ona stała wciąż, zmięszana, osłupiała, jak gdyby nie rozumiała, o co chodzi. Nie mogła powiedzieć: nie!, nie rzekła jednak: tak! Kozioł wpił w nią morderczy wzrok, chcąc niejako wtłoczyć jej napowrót w gardło owo przyzwalające: tak! Jeżeli wyjdzie za mąż, nietylko straci ją, ale straci także ziemię. Nagła świadomość tej konsekwencji rozbestwiła go do reszty.
— Zastanówcie się, ojcze, zastanówcie się, szwagrze Delhommie, czy nie mierzi was oddanie tego dzieciucha staremu huncfotowi, przybłędzie z nie naszych stron, licho go wie skąd, co włóczył się już przedtem po całym świecie?... Ładny mi frajer! Nieudały stolarz, co ni z tego ni z owego przerobił się na chłopa, bo pewnie miał do ukrycia nieczyste jakieś sprawki!... W słowach jego czuć było całą nienawiść chłopa, osiadłego od pradziada na roli, do miejskiego robotnika!
— To i cóż? Jeżeli ona mną nie wzgardzi, a i ja jej rad — powtarzał Jan, powstrzymując się od wybuchu, bo postanowił sobie, że, przez wzgląd na nią, da jej pierwszej opowiedzieć o łączącej ich miłości.
— No — rzeknij ty, Franusiu, słówko!...
— To prawda! — zawołała Lizka, której pilno było wydać zamąż siostrę, aby się jej pozbyć. — Co ty masz tu do gadania, jeżeli oboje mają się ku sobie? Dziewczyna obejdzie się bez twojego przyzwolenia; dziw i tak, że cię nie zjechała, jak się patrzy!.. Głupi jesteś i tyle!...
Kozioł zrozumiał, że jeżeli dziewczyna powie: tak! będzie po wszystkiem. Najwięcej zwłaszcza obawiał się, że jeżeli wyjdzie na jaw stosunek Jana z Franusią, ślub będzie uważany za jedynie słuszny. W tej chwili właśnie wchodziła na podwórze Starsza, a za nią państwo Karolowie, którzy tym razem sprowadzili Elodję. Przywołał ich gestem, sam jeszcze nie wiedząc dobrze, co ma powiedzieć. Nagle krew przypłynęła mu gorąco falą do głowy i, cały szkarłatny, wrzasnął, wygrażając pięścią żonie i szwagierce:
— Psiakrew!.. Chcecie, żebym wam powiedział?... Tak, jedna i druga łajdaczki, ścierwa!... Tak, tak, wysypiam się z obiema! Dla tego pewnie nic sobie ze mnie nie robią!... Z obiema, mówię wam, tak, tak z jedną i z drugą!...
Oboje państwo Karolowie osłupieli, przyjmując z otwartemi z przerażenia ustami ten potok plugastw, który raził ich prosto w twarz. Pani Karolowa pospieszyła zasłonić swojem ciałem słuchającą Elodję i, popychając ją w stronę warzywnego ogrodu, zawołała bardzo głośno:
— Chodź, chodź obejrzymy sałatę i kapustę!... O, jaka piękna kapusta!
Kozioł wyrzucał z siebie w dalszym ciągu zmyślone szczegóły, przechwalając się, że jak jedna miała dosyć, przychodziła kolej na drugą, którą musiał nasycić po same uszy. Wszystko to wykrzykiwał w sprośnych wyrazach, wylewał z siebie potok słów najostatniejszych, nigdy nie używanych. Lizka, zdumiona tym nagłym napadem, potrząsała tylko ramionami, powtarzając:
— Oszalał chyba, dalibóg, oszalał!..
— Krzyknij mu, że łże! — zawołał Jan do Franusi.
— Oczywiście, że łże! — oświadczyła młoda dziewczyna spokojnie.
— Co?! Łżę?! — powtórzył Kozioł, — co? może nieprawda, że we żniwa sama się napraszałaś, tam, na stogu?... Czekajcie, rozprawię ja się zaraz z wami obiema, psiekrwie, łajdaczki jedne!...
Wściekłe to zuchwalstwo oszołomiło, obezwładniło Jana. Czy mógł wyjawić teraz, że miał Franusię? Wydało mu się to ohydne, szczególniej, o ile dziewczyna sama mu w tem nie dopomoże. Wszyscy inni: Delhomme’owie, Fouan, Starsza — trzymali się przezornie w rezerwie. Nie wyglądali na zbytnio zdziwionych, myśląc widocznie, że jeżeli ten zuch wysypia się z obydwiema, ma prawo robić z niemi, co mu się podoba. Każdy korzysta, jak może. Od tej chwili Kozioł poczuł przewagę po swojej stronie; przewagę i siłę posiadacza, z którą zwrócił się też do Jana:
— A ty, gałanie, spróbuj tylko!... miej śmiałość wtrącać się w nie twoje sprawy!... zapowietrzać mi dom! Wynoś mi się ztąd natychmiast, pókiś cały!... Co? nie idziesz?... Czekaj! czekaj!...
Schwycił swój cep, zamachnął się nim z całej siły i Jan zaledwie zdążył porwać drugi, Franusiny, aby się nim obronić. Wszyscy zaczęli krzyczeć, chciano się rzucić między nich, obydwaj jednak tak byli rozwścieczeni, że nikt nie miał odwagi zbliżyć się. Długie rękojeście zanosiły ciosy na kilka metrów po całem podwórzu, nagle opróżnionem. Oni sami tylko zostali w pośrodku, jeden w pewnej odległości od drugiego, rozszerzający koła swoich młynkowań. Nie mówili już ani słowa, zaciskając coraz mocniej szczęki. Rozlegał się tylko suchy trzask drzewa przy każdem odparowaniu ciosu.
Kozioł huknął pierwszy i byłby roztrzaskał pochyloną głowę Jana, gdyby ten, nagłym skokiem, nie cofnął się w tył. W tej samej chwili i on nagłem napięciem mięśni uniósł w górę i spuścił cep ruchem młockarza, drobiącego ziarno. Przeciwnik nie pozostał dłużny, obie dereniowe kołatki spotkały się i okręciły na swoich rzemieniach w oszalałym wzlocie zranionych śmiertelnie ptaków. Trzykrotnie tak zderzały się z sobą, i tylko kije śmigały w powietrzu, okręcały się i świstały na końcu rękojeści, w każdej chwili gotowe opaść i zmiażdżyć czaszkę, której zagrażały. Kobiety podniosły alarm, Delhomme i Fouan rzucili się na zapaśników. Jan upadł na słomę, zdradziecko dźgnięty przez Kozła, który tuż przy ziemi ciachnął go biczyskiem po nogach. Na szczęście jednak, cios nie był dość celny, rozwścieczony nim Jan zerwał się i zamachnął cepem z podwojoną bólem mocą. Uniesiony w górę cep opisał szeroki krąg i upadł na prawo, gdy tamten spodziewał się ciosu na lewo. O kilka cali dalej, a mózg byłby mu wytrysnął z czaszki. Ale nie, cep musnął tylko Kozła po uchu i spadł z całą siłą na jego ramię, miażdżąc je w jednej chwili. Kość trzasła jak stłuczona szklanka.
— A! zbrodniarz! — ryknął Kozioł — zabił mnie!
Jan z błędnym jeszcze wzrokiem i oczami nabiegłemi krwią wypuścił z rąk straszliwy swój oręż. Potem spojrzał po wszystkich, jak gdyby nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co zaszło w ciągu ostatnich kilku chwil i zawrócił, kulejąc, z gestem wściekłej rozpaczy.
Skręciwszy za róg domu, ku równinie, ujrzał Flądrę, która z poza ogrodowego płotu śledziła ciekawie przebieg walki. Przyszła podglądać, jak się będzie odbywała chrzcinowa feta, na którą ani ojciec, ani ona, nie zostali zaproszeni. Śmiała się do rozpuku, rozbawiona tem, czego była świadkiem. Toż to ojciec się ucieszy, jak mu opowie o ładnej tej uroczystości familijnej i o przetrąconej łapie jego brata!
— Zdrowo zdzieliliście go, Kapralu! — zawołała. — Gnat chrupnął mu tylko!... Takie to było śmieszne!...
Nie odpowiedział, zwolnił tylko kroku, zgnębiony, złamany. Flądra gwizdnęła na swoje gęsi, które sprowadziła, ażeby, pod pozorem zaganiania ich, móc podsłuchiwać pod płotem, i poszła za Janem. On, machinalnie, wracał do parowej młockarni, której warkot wciąż jeszcze rozlegał się pomimo zapadającego dnia. Myślał z rozpaczą, że wszystko na nic, że nie będzie już mógł chodzić do Kozłów i że teraz napewno już nie dadzą mu Franusi za żonę... Czy to nie głupio? Starczyło dziesięć minut: kłótnia, którą nie on wywołał i nieszczęśliwa bójka w chwili, kiedy rzecz była już na dobrej drodze... A teraz, wszystko przepadło! Klekot maszyny w głębi zapadającego zmierzchu przeciągał się niby głuchy jęk rozpaczy.
Nagle zatrzymało go spotkanie. Gęsi Flądry, która je zaganiała, znalazły się na zakręcie drogi naprzeciwko gęsi ojca Kiełbasy, które schodziły same, bez pastucha, ku wsi. Oba gąsiory, kroczące, każdy na czele swojego stadka, przewaliły ciała swoje na jedną łapę, utkwiły w przestrzeń wzajem przeciw sobie wielkie żółte dzioby, i dzioby wszystkich gęsi każdego stadka zwróciły się w tym samym kierunku, co dziób ich przywódcy, a równocześnie, ciała ich przewaliły się na tę samą stronę, co ciała gąsiorów. Przez chwilę zastygły nieruchome w tej pozie, niby rekonesans pod bronią, niby dwa patrole, wymieniające hasła. Potem, jeden z gąsiorów powiódł zadowolonym wzrokiem dokoła i potoczył się wprost przed siebie, a wszystkie gęsi potoczyły się za nim, przewalając się na niskich swoich łapach.

KONIEC TOMU I-GO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.