Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę — powtarzała Liza co rano.
Taszcząc swój olbrzymi brzuch, stawała w oborze i przyglądała się z niepokojem krowie, której obwód również powiększył się nadmiernie. Nie widziano nigdy zwierzęcia z tak wielkim brzuchem, kulistym, jak beczka, osadzona na zwiotczałych, osłabłych nogach. Dziewięć miesięcy kończyło się akurat na Ś-go Fjakra, patrona ogrodników, bowiem Franusia nie zaniedbała zapisania daty zaprowadzenia krowy do byka. Na szczęście, Lizka, co do siebie nie była pewną dokładnie dnia. Dzieciak tak niespodzianie się znalazł, wbrew woli obojga, że nie mogła wiedzieć ściśle. Ale napewno przypadnie to mniej więcej około Ś-go Fjakra, może w przeddzień, może nazajutrz. I powtarzała, zrozpaczona:
— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę!... Toby dopiero była awantura! Do djabła! tego by tylko brakowało!
Dogadzano teraz Łaciatej, która, będąc już od tak dawna w rodzinie, stała się jak gdyby jej członkiem. Kozłowie chronili się w mroźne dni przy niej, nie mając lepszego sposobu ogrzania się, niż ciepłe wyziewy jej łona. Ona sama okazywała też dużo przyjaźni, zwłaszcza dla Franusi. Lizała ją szorstkim swoim językiem aż do krwi, brała ostrożnie końcem zębów za spódnicę, żeby pociągnąć ją i zatrzymać przy sobie. Pielęgnowano też krowę starannie w miarę jak zbliżała się pora ocielenia, dawano ciepłe polewki, wyprowadzano ją z obory o odpowiednich porach, czuwano nad nią nieustannie. Nietylko wszakże dla tego, że ją kochano, ale że przedstawiała wartość pięćdziesięciu pistolów, że dawała mleko, masło, sery, słowem, że była źródłem majątku, który utraciłoby się wraz z jej utratą.
Od końca żniw upłynęło dwa tygodnie. Franusia prowadziła w dalszym ciągu między siostrą i szwagrem zwykły tryb życia, jak gdyby nic nie zaszło pomiędzy nią a Kozłem. On sam zdawał się zapominać o tem, a ona starała się nie myśleć o rzeczach, które mąciły jej spokój. Jan, spotkany i uprzedzony przez nią, nie pokazał się więcej u Kozłów. Czatował tylko na nią na zakręcie płotów, błagał, aby wymknęła się z domu i przyszła do niego wieczorem, gdzie będzie na nią czekał w takim a takim rowie. Odmawiała jednak, przestraszona, ukrywająca swoją oziębłość pod pozorami wielkiej przezorności. Później, jak mniej będzie potrzebna w domu. Pewnego wieczora, kiedy złapał ją, schodzącą do Macquerona po cukier, nie chciała pójść za nim na tyły kościoła i cały czas mówiła mu tylko o Łaciatej, o kościach jej, które zaczynają już trzeszczeć, o otworze, pokazującym się już w tyle, o wszystkich tych oznakach niewątpliwych, po których i on stwierdził, że nie może to już teraz potrwać długo.
I oto, w samą wigilję Ś-go Fjakra, Lizkę, po wieczerzy, schwyciły silne bóle w chwili, kiedy była w oborze razem z siostrą, aby przyjrzeć się krowie, która z rozstawionemi szeroko udami z powodu obrzmiałości brzucha, cierpiała także, cicho wciąż porykując.
— A co, nie mówiłam? — zawołała Lizka z pasją. — Ładnie się urządziłyśmy!
Zgięta we dwoje, podtrzymując oburącz wielki swój brzuch, gniotąc go brutalnie, jak gdyby chciała wywrzeć zemstę na dziecku, wymyślała mu, czemu nie chce dać jej świętego spokoju? czemu nie chce zaczekać jeszcze trochę? Miała uczucie, jakgdyby chmary much kłóły ją w brzuch, ból rozsadzał jej krzyż i schodził aż w kolana. Nie chciała położyć się do łóżka i wciąż kręciła się po izbie, powtarzając, że musi wstrzymać jeszcze dzieciaka.
Około dziesiątej, po ułożeniu spać małego Julisia, Kozioł, któremu uprzykrzyło się czekać nadaremnie, postanowił położyć się, pozostawiając Lizkę i Franusię w oborze, przy Łaciatej, której cierpienia wzmagały się z każdą chwilą. Obie siostry zaczęły się już niepokoić, poród nie posuwał się jakoś, mimo że praca ze strony kości wydawała się ukończona. Otwór był już gotów; dla czego cielę nie wychodziło? Pieściły krowę, zachęcały ją, przynosiły jej łakocie, cukier, którego zwierzę, wstrząsane gwałtownemi skurczami, nie chciało brać do pyska. O północy Lizka, która nie przestawała wić się z bólu, poczuła nagle ulgę; był to zatem u niej fałszywy tylko alarm, bóle przypadkowe. Przekonana też była, że udało jej się wepchnąć napowrót płód, zupełnie jak gdyby powstrzymała naturalną potrzebę. Przez całą noc ona i siostra czuwały przy krowie, pielęgnując ją, okładając gorącemi szmatami, podczas kiedy druga krowa, Krasnula, kupiona ostatnio na jarmarku w Cloyes, zdziwiona palącą się świecą, przypatrywała im się wielkiemi swojemi, sennemi, niebieskiemi oczami.
O świcie Franusia, widząc, że sprawa ani na jotę się nie posuwa, zdecydowała się pobiec po sąsiadkę, Frimatową, znaną ze swoich wiadomości w tej dziedzinie. Dopomogła ona tylu krowom w podobnych wypadkach, że chętnie uciekano się do jej pomocy przy trudnych porodach, byleby uniknąć kosztownej wizyty weterynarza. Jak tylko przyszła i spojrzała na krowę, skrzywiła się.
— Nie wygląda mi to jakoś dobrze — mruknęła. — Odkąd to trwa?
— Od dwunastu godzin już.
Stara kobieta nie przestawała krążyć dokoła krowy, wciąż kiwając głową i robiąc poważną, zatroskaną minę, która na dobre przeraziła obie siostry.
— A jednak — dodała — wysuwa się już butelka. Trzeba jeszcze poczekać i zobaczyć, co z tego będzie.
Cały ranek poświęcono na obserwowanie tworzenia się t. zw. butelki, czyli worka, wypełnionego wodami i wypychanego skurczami na zewnątrz. Badano worek ten, mierzono go, oceniano; butelka, taka sama, ostatecznie, jak inne, chociaż zanadto nieco się wydłużała i była zbyt pękata. Od dziewiątej wszakże proces porodowy zatrzymał się znów, butelka wisiała niezmieniona, potworna, wstrząsana perjodycznie występującemi, konwulsyjnemi drgawkami biednego bydlęcia, którego stan pogarszał się z minuty na minutę.
Kozioł, po powrocie z pola na śniadanie, przeląkł się i wspomniał o pójściu po weterynarza, dygocąc zarazem na myśl o pieniądzach, jakie będzie to kosztowało.
— Weterynarz! — zawołała z przekąsem matka Frimat, — po to może, żeby ją dobił?... Nie, nie, przedziurawię butelkę i wydostanę sama waszego cielaka!
— Ale — wtrąciła Franusia, — pan Patoir zakazuje przedziurawiać. Mówi, że ta woda, co jest w niej, pomaga krowie.
Matka Frimat pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Osioł, ten cały wasz Patoir! — I jednem chlaśnięciem nożyczkami przedziurawiła worek. — Wody chlusnęły jak z otwartej śluzy, wszyscy odsunęli się, nie zdążyli jednak i ochlapani zostali od góry do dołu. Przez chwilę zdawało się, że Łaciata oddycha swobodniej i stara kobieta tryumfowała już. Nasmarowała masłem prawą swoją rękę i wprowadziła ją, starając się rozpoznać położenie cielęcia i manipulując ręką wewnątrz bez pośpiechu. Lizka i Franusia śledziły ten zabieg, mrugając powiekami z niepokoju. Kozioł nawet, który nie poszedł po raz drugi w pole, czekał nieruchomy, powstrzymując oddech.
— Czuję nogi — szepnęła — ale głowy niema tam, gdzie trzeba. Niedobrze, jak niema głowy...
Musiała wyciągnąć rękę z powrotem. Łaciata, wstrząsana gwałtownemi skurczami, napierała tak mocno, że ukazały się nogi. Dobre i to. Kozłowie odetchnęli z ulgą: zdawało im się, patrząc na te wystające nogi, że mają już kawałek swojego cielęcia. Od tej chwili przejęci byli jedną tylko myślą: ciągnąć, żeby mieć je jaknajprędzej, jak gdyby w obawie, że może cofnąć się i nie wyleźć więcej.
— Lepiej byłoby nie przynaglać go — mądrze zauważyła matka Frimat. — Wyjdzie i tak.
Franusia była tego samego zdania. Ale Kozioł niecierpliwił się, przychodził co chwilę dotykać nóg, zirytowany, że nie wysuwają się bardziej. Nagle schwycił sznurek, i, przy pomocy żony, drżącej z niecierpliwości, tak samo jak on, uwiązał mocny węzeł dokoła cielęcia, że zaś w tej samej właśnie chwili nadeszła matka Bécu, wszyscy uczepili się sznura: Kozioł pierwszy, potem matka Frimat, za nią stara Bécu, Franusia i na końcu Lizka, która przykucnąć musiała ze swoim grubym brzuchem do ziemi.
— Dalej! ciągnij! — wołał Kozioł — wszyscy razem!... Psiakrew bydlę! Nie wysunęło się ani na palec! Przyklejone tam do środka, czy co?... No, dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Kobiety spocone, zadyszane, powtarzały za nim:
— Dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Nagle zaszła katastrofa. Stary, nawpół zbutwiały sznur urwał się i wszyscy, w pośród krzyków i klątw, wywrócili się na podściółkę.
— Nic nie szkodzi! Nic sobie nie zrobiłam! — zapewniała Lizka, która potoczyła się aż pod ścianę i której pospieszono na pomoc.
Zaledwie jednak podniosła się, zakręciło jej się w głowie i musiała usiąść. W kwadrans później trzymała się za brzuch, bóle z dnia poprzedniego ponowiły się, silne, w regularnych odstępach! — Jakie nieszczęście, że krowa nie sprawiła się prędzej i że ją samą znów chwyciły bóle, tak że, kto wie, czy nie wyprzedzi Łaciatej. Tak, nie można uniknąć losu, sądzone im widać było, że obie rodzić mają równocześnie! Jęczała głośno i kłótnia wybuchła pomiędzy nią a jej chłopem. — Do djabła! Kto jej kazał ciągnąć? czy to jej rzecz cudzy worek! niech wypaproszy pierw swój! — Odpowiadała mu obelżywie, tak bardzo dokuczał jej ból: — Świnia! sprośnik! Ciekawa rzecz, kto temu winien? żeby nie był jej napełnił worka, nie dokuczałby jej tak teraz!
— Wszystko to głupie gadanie! — wtrąciła się matka Frimat. — Od tego bydlęciu nie będzie lżej.
A matka Bécu dodała:
— A jednak lepiej jest człowiekowi, jak sobie ulży.
Julisia odesłano szczęśliwie, żeby się go pozbyć, do Delhomme‘ów. Była trzecia po południu. Czekano jeszcze do siódmej wieczór. Ale wszystko stało na miejscu. Dom był teraz istnem piekłem: z jednej strony Lizka, wijąca się z bólów i jęcząca, a mimo to upierająca się nie wstawać ze starego krzesła, na którem przykucnęła, zamiast położyć się do łóżka, a z drugiej — Łaciata, rycząca bez ustanku, oblana potem, wstrząsana dreszczami, w stanie, budzącym coraz większy niepokój. Druga krowa, Krasnula, zaczęła także porykiwać ze strachu. Franusia straciła całkiem głowę, a Kozioł, klnąc i wrzeszcząc, chciał raz jeszcze próbować wyciągnąć cielę. Zawołał na pomoc dwóch sąsiadów i zaczęli ciągnąć w sześcioro, jakby mieli wyrwać z korzeniem stary dąb. Tym razem wzięto nowy sznur, który już się nie zerwał. Ale Łaciata, pociągnięta zbyt mocno, upadła na bok i tak już została, wyciągnięta na słomie, ledwie dysząca, budząca politowanie.
— Psiakrew, nie wyciągniemy go! — zadecydował wreszcie Kozioł, cały mokry z potu, — Krowa gotowa jeszcze pójść za niem. — Franusia złożyła błagalnie ręce.
— O! pojedź po pana Patoira!... Trudno, niech kosztuje, co ma kosztować, ale sprowadź pana Patoira!
Zasępił się. Po stoczeniu ostatniej jeszcze walki z samym sobą nie odpowiedział ani słowa i poszedł zaprzęgać.
Matka Frimat, która od chwili, kiedy wspomniano o weterynarzu, ostentacyjnie przestała zajmować się krową, zaniepokoiła się teraz stanem Lizy. Znała się także i na porodach ludzkich: wszystkie sąsiadki przechodzić musiały przez jej ręce. — Zrobiła minę zatroskaną i zwierzyła się ze swoich obaw przed matką Bécu, która odwołała zajętego zaprzęganiem Kozła.
— Słuchajcie... Żona wasza bardzo cierpi. Możeby tak za jedną drogą sprowadzić i doktora.
Oniemiał i wytrzeszczył oczy. — Co? I ta jeszcze będzie się pieścić? Ani mi się śni płacić za obie!
— Nie! Nie! Nie potrzeba! — wołała Lizka pomiędzy dwoma napadami bólu. — Dam sobie sama radę! Nie mamy pieniędzy na wyrzucanie przez okno.
Kozioł pospieszył zaciąć konia i wózek znikł wśród zapadającego zmierzchu, na drodze do Cloyes. Kiedy, po upływie dwóch godzin, zjawił się nareszcie weterynarz, znalazł wszystko bez zmiany: Łaciatą, ledwie dyszącą i leżącą na boku i Lizkę, skręconą z bólu, jak robak i nawpół obsuniętą z krzesła. Poród obu trwał już od dwudziestu czterech godzin.
— Do której zawołaliście mnie? — zapytał zawsze jowialny weterynarz.
I odrazu, tykając bez ceremonji Lizkę, dodał:
— No, moja gruba, jeżeli to nie do ciebie, zrób mi tę przyjemność i wpakuj się do łóżka. Najwyższy już czas.
Nie odpowiedziała, i nie ruszyła się z miejsca. Pan Patoir badał już krowę.
— Do licha! w ładnym stanie jest to wasze bydlę. Zawsze przyjeżdżacie po mnie zapóźno... Aha, ciągnęliście widzę! Tak, tak, wolelibyście przedrzeć ją napół, niż cierpliwie czekać... Przeklęte niedołęgi.
Wszyscy słuchali go ze spuszczonemi głowami, pełni szacunku, zrozpaczeni. Jedynie matka Frimat odęła z lekceważeniem wargi. Weterynarz zdjął surdut, zakasał rękawy koszuli i, owiązawszy postronkiem obie nogi cielęcia, żeby się trzymały razem, wepchnął je z powrotem, potem wprowadził w głąb brzucha krowy prawą swoją rękę.
— Do licha! — rzekł po chwili — tak właśnie przypuszczałem: głowa wykręcona na lewo, moglibyście ciągnąć cielę do jutra, a nie byłoby wyszło... Nic nie będzie z tego waszego przychówku, moje dzieci. Nie mam ochoty dać sobie poszarpać palców jego zębami przy odwracaniu go. Zresztą i tak nic bym nie zrobił, a uszkodziłbym matkę.
Franusia uderzyła w bek.
— Panie Patoir, proszę pana, niech pan uratuje naszą Łaciatą. Tak mnie kocha biedaczka...
Lizka, zielona ze spazmu bólu i Kozioł, zawsze zdrowy i nie mający litości nad cudzem cierpieniem, lamentowali, rozczulali się, błagając o to samo.
— Niech pan uratuje naszą krowę, naszą kochaną jałosię, co nam daje takie dobre mleko tyle już czasu, tyle czasu... Niech ją pan uratuje, panie Patoir...
— Dobrze, dobrze, ale pamiętajcie, że muszę wyjąć cielę kawałkami.
— O, cielę! ktoby tam dbał o cielę!... Niech pan uratuje naszą krowę, panie Patoir, naszą jałosię!
Wówczas weterynarz, który przywiózł swój wielki niebieski fartuch, kazał sobie dać jeszcze płócienne spodnie i zdjąwszy z siebie w kącie poza Krasnulą caluteńkie ubranie, do naga, wciągnął na gołe ciało spodnie i przewiązał sobie w pasie fartuch. Kiedy ukazał się ponownie, krótki i pękaty w lekkim tym kostjumie, z poczciwą psią twarzą, Łaciata podniosła łeb i przestała na chwilę żałośliwie, ryczeć, zdumiona zapewnie tym widokiem. Nikt z obecnych ani się nawet nie uśmiechnął, tak ściskał wszystkim serce niepokój oczekiwania.
— Zapalcie świece!
Kazał umieścić cztery na ziemi, a sam położył się na płask na brzuchu, w słomie, po za krową, która nie była już w stanie się podnieść. Przez chwilę został w tej pozycji z nosem wsuniętym pomiędzy uda bydlęcia. Wreszcie, zdecydował się pociągnąć za sznurek, aby wysunąć nogi, które obejrzał uważnie. Obok siebie postawił podłużne pudło i, unosząc się na łokciu, wyjął z pudła lancet, kiedy nagle zatrzymał go chrapliwy jęk. Usiadł na ziemi...
— Co to? jeszcze tutaj, gruba?... Odrazu wiedziałem, że to nie krowa!
To była Lizka, którą chwyciły gwałtowne bóle, rozdzierające jej wnętrzności.
— Cóż u djabła! idź się wypaproszyć u siebie i daj mi spokojnie załatwić się z krową. Przeszkadza mi to. Twoje jęki i napieranie denerwują mnie, daję słowo... Czy to ma sens? Zabierzcież ją ztąd do wszystkich djabłów!... Matka Frimat i matka Bécu zdecydowały się wziąć Lizkę pod pachy, każda z jednej strony, aby wyprowadzić ją do jej izby. Dała się ciągnąć, nie miała już sił do opierania się. Przechodząc wszakże przez kuchnię, gdzie paliła się świeca, zażądała, aby zostawiono wszystkie drzwi otworem, to nie będzie przynajmniej czuła się tak oddalona. Matka Frimat przyszykowała już łoże porodowe, jak każe obyczaj na wsi: prześcieradło, rozłożone na środku pokoju na podściółce ze słomy i trzy odwrócone do góry nogami stołki. Lizka przykucnęła, rozkraczyła się, oparta o jeden ze stołków, prawą nogą dotykała drugiego, a lewą trzeciego. Nie rozebrała się nawet i nie rozzuła, zgięła w łuk nogi obute w trepy, w niebieskich pończochach, sięgających kolan, a spódnica, podkasana aż po pierś, odsłaniała potworny jej brzuch, tłuste uda, bardzo białe i tak rozkraczone, że można było zajrzeć w głąb aż pod samo serce.
W oborze został Kozioł z Franusią, aby poświecać panu Patoirowi. Oboje przysiedli na piętach, trzymając każde, tuż blizko, świecę, podczas kiedy weterynarz, wyciągnięty znów na brzuchu, robił lancetem cięcie dokoła lewego podkolanka. Odkleił skórę i pociągnął za łopatkę, która obnażyła się i oderwała. W tej samej chwili Franusia, blednąc, bliska omdlenia, upuściła świecę i uciekła, wołając:
— Biedna moja stara Jałosia... Nie chcę na to patrzeć! nie chcę! nie mogę!...
Patoir uniósł się gniewem, tembardziej, że musiał się podnieść, aby ugasić słomę, która zatliła się od przewróconej świecy, o mały włos nie wzniecając pożaru.
— Psiakrew smarkula! to ci ma nerwy!... Księżniczka!... Byłaby nas uwędziła żywcem na szynki!.. Franusia, biegnąc bez opamiętania, rzuciła się wreszcie na krzesło w izbie, gdzie rodziła jej siostra, której rozkraczona pozycja wcale jej jednak nie przeraziła, jak gdyby była rzeczą naturalną i zwykłą po tem, na co patrzyła w oborze. Obronnym gestem ręki odepchnęła od siebie wizję rozćwiartowanego żywego ciała bydlęcia i, zająkując się ze wzruszenia, opowiedziała, co tam robią krowie.
— To na nic, muszę tam wrócić — odezwała się nagle Liza, która, nie bacząc na bóle, podniosła się z pomiędzy swoich trzech obalonych stołków.
Ale matka Frimat i matka Bécu gniewnie przytrzymały ją na miejscu.
— Jeszcze czego? Leż spokojnie! Co u djabła masz w brzuchu? — ofuknęła ją matka Bécu.
A matka Frimat dodała:
— Doskonale! i tobie pękła butelka!
W istocie wody odeszły nagle, wsiąkając przez prześcieradło w podesłaną słomę. Rozpoczęły się ostatnie bóle wypychające. Obnażony brzuch, napierając bezwolnie, nadymał się nieomal do pęknięcia, a nogi w niebieskich pończochach zaginały się i rozginały, bezwiednym ruchem pogrążonej w wodę żaby.
— Żeby cię uspokoić, pójdę sama i zasięgnę języka — rzekła matka Bécu, która od tej chwili krążyła wciąż między oborą, a izbą. Wreszcie, dla oszczędzenia sobie drogi, wykrzykiwała już tylko nowiny, stojąc na środku kuchni. Weterynarz dokonywał w dalszym ciągu swojego dzieła ćwiartowania, leżąc na zbroczonej, przesiąkłej krwią i odchodami podściółce. Była to ciężka i brudna praca, przy której wyglądał obmierzle, ochlapany krwią od góry do dołu.
— Wszystko idzie dobrze, Lizko... — wołała z kuchni matka Bécu. — Nadymaj się co siły! Mamy już drugą łopatkę... O, teraz odrywa głowę... Ma ją już... Jaka głowa jaka głowa!... A teraz już po wszystkiem!... całe ciało chlusnęło, jak jeden kluch! Lizka przyjmowała każdą fazę chirurgicznego zabiegu rozdzierającym jękiem. Niewiadomo było, czy cierpi za siebie, czy za krowę. Wtem Kozioł przyniósł głowę, chcąc ją pokazać jej. Wszyscy krzyknęli w jeden głos:
— O! jakie piękne cielę!
Lizka, nie przestając pracować, nadymając się jeszcze mocniej, napinając mięśnie brzucha i posiniałe, nabrzękłe uda, wpadła w nieukojoną rozpacz.
— Boże! Boże!... jakie nieszczęście!... Takie piękne cielę, mój Boże!... Czy może być większe nieszczęście?... Takie piękne cielę!... Nie było jeszcze piękniejszego!... Franusia lamentowała także i narzekania wszystkich stały się tak napastnicze, tak wyraźnie zawierały wrogie zarzuty, że Patoir uczuł się niemi dotknięty. Przybiegł, zatrzymując się jednak dla przyzwoitości przed drzwiami izby.
— Cóż to, nie uprzedzałem was?... Zaklinaliście mnie, żebym wam uratował krowę... Znam was dobrze, szelmy! Gotowi teraz jesteście rozpowiadać wszystkim, że zabiłem wam waszego cielaka.
— Ależ nie, ależ nie! — uspokajał go Kozioł, wracając wraz z nim do obory... A jednak, to naprawdę pan je poćwiartował!
Lizkę, przykucniętą na ziemi pomiędzy trzema odwróconemi stołkami, zalała w tej chwili fala skurczu, który z głębi łona, pod skórą, schodził aż do ud, nie przestając rozciągać mięśni jej ciała. Franusia, która do tej chwili, pogrążona w rozpaczy, nic nie widziała, osłupiała nagle, stojąc przed siostrą, której obnażone ciało dostrzegła w skrócie; podniesione kąty kolan na prawo i na lewo od kuli brzucha, drążonego przez okrągły, wgłębiony otwór. Było to tak nieoczekiwane, tak zniekształcone i potworne, że nie raziło jej poczucia obyczajności. Nie mogłaby sobie nigdy wyobrazić czegoś podobnego: jakby otwarta dziura przedziurawionej beczki, wielki rozwarty otwór szopy na siano, przez który rzuca się wiązki, zagęszczony czarnym porostem bluszczu. — Potem, kiedy zauważyła drugą kulę, mniejszą: główkę dziecka, wysuwającą się i znów cofającą przy każdem nadęciu, jak gdyby w nieustannej zabawie w ciuciubabkę, zdjęła ją tak gwałtowna chęć śmiechu, że musiała udać kaszel, aby nie posądzono jej o brak serca.
— Chwilkę jeszcze cierpliwości — pocieszała matka Frimat.
— Zaraz będzie po wszystkiem.
Uklękła pomiędzy nogami rodzącej, czyhając na dziecko, gotowa przyjąć je. Ale małe ociągało się, jak nazwała to matka Bécu; przez chwilę nawet cofnęło się na dobre i zdawało się, że już zostanie wewnątrz. Wówczas dopiero Franusia, otrząsnąwszy się z osłupienia na widok tej wyszczerzonej tuż nad nią czeluści kominowej doznała pewnego uczucia zażenowania, i, zdjęta nagłą litością, od chwili, kiedy odwróciła głowę, ujęła siostrę za rękę.
— Boli cię, biedna moja Lizko?!
— Tak, boli! boli... a nikt się nawet nie użali nademną... Żeby się chociaż kto użalił... O jej! znów się zaczyna! O jej!... Nie wyjdzie do licha, czy co?...
Mogło to trwać jeszcze długo, kiedy, nagle, dwa okrzyki rozległy się z obory. Patoir, zdziwiony, że Łaciata nie przestaje kręcić się niespokojnie i ryczeć, podejrzywał odrazu obecność drugiego cielęcia. — W istocie, wprowadziwszy znów prawą swoją rękę, wyciągnął je, bez trudu tym razem, jak gdyby chustkę z kieszeni. Radość tłustego, wesołego poczciwca była tak wielka, że, zapominając o przyzwoitości, wpadł do izby rodzącej z cielęciem na rękach, a za nim rozweselony i żartujący również Kozioł.
— No, co, gruba?... Chciałaś mieć cielę?... Masz je!...
I weterynarz, goły w wielkim swoim fartuchu, zataczał się od śmiechu, mając twarz i całe ciało ochlapane i umazane krowieńcem, a na rękach mokre jeszcze, jak gdyby odurzone cielę, którego zbyt ciężka głowa miała zabawny wyraz zdziwienia.
W pośród ogólnych uniesień zdjął Lizkę na widok weterynarza z nowonarodzonem cielęciem na ręku tak gwałtowny, nie dający się powstrzymać ani uspokoić napad szalonego śmiechu, że wołać zaczęła:
— O! jaki śmieszny! Po co mnie tak rozśmieszacie?... Nie mogę!... boli!... boli!... Pęknę chyba!... Nie dajcie mi się śmiać!... Umrę z tego śmiechu!...
Śmiech rozsadzał jej tłustą pierś i schodził do brzucha, wywołując w nim istną nawałnicę burzową, wydymając go tak gwałtownie, że głowa dziecka znów zaczęła wysuwać się i wsuwać, jak kula armatnia, gotowa wystrzelić w każdej chwili.
Śmiech jej wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy weterynarz, położywszy cielę przed siebie, chciał otrzeć grzbietem ręki spływający mu z czoła pot. Przy tym ruchu uwalał się takim plackiem krowiego łajna, że wszyscy skręcili się ze śmiechu, a położnicę aż zatknęło i zaledwie przeszły jej przez gardło ostre krzyki, podobne do gdakania kury, znoszącej jajko.
— Umieram!... Ratunku!... Kończę!... Do djabła z tym kpiarzem przeklętym!... Zmusza mnie do śmiechu!... Pęknę z tego!... O, mój Boże!... mój Boże!... Pęknę!...
Ziejący otwór zaokrąglił się jeszcze bardziej, jakby pochłonąć miał klęczącą przed nim matkę Frimat, i nagle, niczem z armaty, wystrzeliło dziecko, całe czerwone, z obwisłemi, blademi kończynami. Słychać było tylko bulgotanie jak gdyby opróżnionej nagle z płynu olbrzymiej butli. W tej samej chwili maleństwo zamiauczało, a matka, wstrząśnięta jak sakwa skórzana, której powłoka, opada, śmiała się już do rozpuku. Z jednego końca śmiech, z drugiego krzyk. Kozioł walił się po udach, matka Bécu trzymała się za boki, Patoir wybuchał głośnemi kaskadami śmiechu, a nawet Franusia, której siostra w ostatnim spazmie bólu omal nie zmiażdżyła ręki w uścisku, dała nareszcie wolny upust powstrzymywanej siłą chęci śmiechu na widok tej otwartej nawy, w której mąż mógł pomieścić się cały, z głową i nogami.
— Córka! — oznajmiła matka Frimat.
— Nie! Nie! Nie chcę dziewczyny — broniła się Lizka — chcę chłopaka!
— No, to wpakuję ci ją napowrót, a jutro będziesz miała chłopaka!
Śmiechy ponowiły się, doprowadzając wszystkich aż do bólu. Pierwsza uspokoiła się położnica, która, na widok leżącego przed nią cielęcia, westchnęła z żalem:
— Tamto takie było piękne!... Szkoda, mielibyśmy dwoje!...
Patoir odjechał, rozkazawszy dać Łaciatej trzy litry ocukrzonego wina. W izbie matka Frimat rozebrała i ułożyła na łóżku Lizę, a matka Bécu, przy pomocy Franusi, uprzątnęła słomę i wymiotła. W dziesięć minut wszystko było w porządku, tak, że, gdyby nie ciągłe ciche miauczenie dziecka, obmywanego ciepłą wodą, nie można byłoby się domyślić, że odbył się połóg. W chwilę później, maleństwo, zawinięte w powijaki i ułożone w kołysce, uspokoiło się; a matka, zupełnie wybita z sił, z twarzą purpurową od natężenia, nieomal czarną, zasnęła na grubej, szarawej półciennej pościeli ciężkim snem ołowianym.
Około jedenastej, po odejściu obu sąsiadek, Franusia poradziła Kozłowi, aby poszedł lepiej położyć się na górze na sianie. Ona sama rzuciła sobie na noc siennik na podłogę, aby przespać tutaj kilka godzin, nie odchodząc zarazem od siostry. Nie odpowiedział nic, kończąc w milczeniu swoją fajkę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko głośnym oddechem uśpionej Lizki. Po chwili, widząc, że Franusia uklękła na sienniku w nogach łóżka, w cieniu, Kozioł, wciąż milczący, schwycił ją nagle z tyłu i obalił na siennik. Odwróciła głowę i, na widok czerwonej, nabiegłej krwią jego twarzy, zrozumiała odrazu. Znów go wzięło, nie zarzekł się widać myśli posiadania jej; musiało to tkwić w nim mocno i domagać się gwałtownie zadośćuczynienia, kiedy tutaj, tuż przy żonie, bezpośrednio po rzeczach wcale do tego niezachęcających, zapragnął nagle ją mieć. Odepchnęła go z całej siły, że aż się przewrócił. Pomiędzy obojgiem zawrzała głucha, zacięta walka.
Kozioł śmiał się zdławionym głosem.
— Co ci to szkodzi, głupia? Starczę na was obie. — Znał ją dobrze, wiedział, że nie będzie krzyczała. Broniła się w istocie w milczeniu, zbyt dumna, żeby wzywać na pomoc siostrę, nie chcąc wtrącać nikogo do swoich spraw, nawet jej. Dusił ją w objęciach; już, już miał ją posiąść.
— Tak dobrze by było... Żyłoby się razem, nie trzeba byłoby się rozchodzić.
Nie mógł mówić dalej, zaledwie zdolny powstrzymać krzyk bólu. Dziewczyna, nic nie mówiąc, wpiła mu paznogcie w szyję; rozwścieczyło go to; wspomniał o Janie.
— Myślisz może, że wyjdziesz za mąż za tego golca? Nie pozwolę. Za nic w świecie, dopóki nie będziesz pełnoletnia.
Tym razem, ponieważ w dalszym ciągu sięgał jej pod spódnicę, tak go kopnęła nogą pomiędzy uda, że ryknął z bólu. Zerwał się i spojrzał przerażony na łóżko. Żona jego spała jednak, oddychając w dalszym ciągu głęboko i miarowo. Wyszedł z izby z wściekłym gestem groźby.
Franusia wyciągnęła się nareszcie na sienniku, ale, mimo głębokiej ciszy dokoła, długo jeszcze leżała z otwartemi oczami. — Nie ulegnie, nigdy mu nie ulegnie, choćby nawet miała ochotę. — Zdziwiły ją też ostatnie jego słowa, bo nie przychodziło jej dotychczas wcale na myśl, że mogłaby wyjść za mąż za Jana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.