Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Piekące słońce sierpniowe wschodziło nad widnokręgiem już od piątej i pod rozpaloną kopułą nieba roztaczała Beaucja niezmierzone łany dojrzałych zbóż. Po ostatnich ulewach żółkły stopniowo wznoszące się wciąż w górę zielone niwy. Teraz były już one jednem tylko złocistem morzem, jak gdyby odbiciem rozpłomienionego powietrza, morzem, toczącem swoje ogniste fale, rozkołysanem przy najlżejszym powiewie. Ani domu, ani drzewa, nic, tylko zboża, zboża, zboża bez końca, bezkres łanów zbożowych. Czasem, w rozpalonej do skwaru atmosferze, spały kłosy ciężkim, nieporuszonym snem ołowianym, a zapach rodzajny kłębił się gęstemi oparami nad ziemią. Kończył się okres płodzenia i czuło się, że wielka macierz wspólna niezdolna już jest dłużej utrzymać w łonie swojem spęczniałego, rzuconego w nią, ciepłego i ciężkiego ziarna, które lada chwila gotowe jest z niej wytrysnąć. I wobec niezmierzonej tej równiny zbożowej, wobec tego żniwa olbrzymiego ogarniał człowieka niepokój jakiś, lęk istoty, czującej swoją mikroskopijność owadu, który ginie w pośród przytłaczającego ogromu.
W Borderie Hourdequin, ukończywszy od tygodnia już żyta, zabrał się do pszenicy. W roku minionym zepsuła mu się mechaniczna żniwiarka i, doprowadzony do rozpaczy złą wolą czeladzi, zaczynający wątpić prawie o celowości maszyn, zmuszony był zapewnić sobie już na Wniebowstąpienie zastęp żniwiarzy i żniwiarek. Wedle zwyczaju wynajął ich w Perche i w Mondoubleau — starostę, wysokiego chudego chłopa, pięciu kosiarzy i sześć zbieraczek: cztery zamężne kobiety i dwie młode dziewczyny. Przyjechali oni wszyscy na wozie do Cloyes, dokąd posłano po nich konie z folwarku.
Sypiali społem w opuszczonej o tej porze owczarni, na słomie, jak wypadło: dziewczęta, kobiety, mężczyźni, nawpółnadzy z powodu wielkich upałów. W tej porze Jakóbka najwięcej miała roboty. Wschód i zachód słońca wyznaczały początek i koniec pracy: już o świcie, o trzeciej z rana, strząsano z siebie pchły, powracając na słomę dopiero około dziewiątej. Gospodyni domu musiała oczywiście wstawać pierwsza, żeby przygotować ranny posiłek, spożywany o czwartej; kładła się też ostatnia, po wydaniu wieczerzy, składającej się ze słoniny i z porcji wołowego mięsa z kapustą. Wieczerza była głównym posiłkiem dnia. Po rannej polewce dostawali żniwiarze na śniadanie w polu chleb z serem, w południe znów polewkę, i mleko z wdrobionemi w nie zacierkami na podwieczorek. Wszystkie te pięć posiłków wydzielano suto, zakrapiając je cydrem albo winem; ciężko pracujący żniwiarze są bardzo wymagający. Ale Jakóbka śmiała się tylko, jak gdyby podniecona pracą; pomimo kociej swojej giętkości miała mięśnie ze stali. Ta jej odporność na zmęczenie tembardziej zdumiewała, że w tym właśnie okresie nienasycona kobieta zabijała miłością swoją Trona, olbrzyma pastucha, którego miękkie, białe ciało rudowłosego dawało jej rozkosz nieznaną. Zrobiła z niego wiernie oddanego sobie psa, którego brała do stodół, na siano i do owczarni, korzystając z tego, że owczarz, którego szpiegowania zawsze się obawiała, sypiał na pastwisku. Nocami zwłaszcza, oddawali się orgjom, z których wracała jeszcze elastyczniejsza i świeższa, kipiąc energją pracy. Hourdequin nie widział nic, nie wiedział o niczem. Ogarnęła go gorączka żniwna, owa szczególna, rok rocznie powtarzająca się gorączka roznamiętnienia jego do ziemi, wstrząsająca go dreszczem wewnętrznym, gdy głowa płonęła, serce waliło młotami, a ciało całe drgało z zachwytu na widok padających pod ciosami sierpa dojrzałych, spęczniałych kłosów.
Noce były tak parne tego lata, że Jan często, nie mogąc wytrzymać na swojem poddaszu, sypiał nazewnątrz obok stajni. Wychodził i w ubraniu rozciągał się na kamieniach podwórzowych. Nietylko upał zamkniętej przestrzeni i żywe, nie do zniesienia, ciepło koni, nietylko duszny odór podściółki wypędzały go z pod dachu, ale bezsenność i prześladujący go nieustannie obraz Franusi, myśl nieodstępna, że dziewczyna przyjdzie do niego, a on porwie ją w objęcia i obsypie pocałunkami. Teraz, kiedy Jakóbka zajęta była kim innym, miłość jego dla tego podlotka przeistoczyła się w pożerający go szał żądzy. Dziesiątki razy w tej udręce stanu półsennego przysięgał sobie, że pójdzie nazajutrz i weźmie ją, z rana jednak, po zanurzeniu głowy w kuble zimnej wody, przychodziła na niego refleksja, że to, co chce zrobić, jest obrzydliwe, że jest za stary dla niej. Ale nocy następnej powtarzała się znów ta sama męka. Po przybyciu żniwiarzy poznał wśród nich młodą kobietę, żonę jednego z nich, z którą miał przed dwoma laty stosunek, kiedy była jeszcze dziewczyną. Pewnej nocy męka jego wzrosła do tego stopnia, że pociągnął ją za nogi, śpiącą pomiędzy mężem a bratem, którzy chrapali z otwartemi ustami. Uległa mu bez oporu. Rzucił się na nią z niemą żarłocznością, wśród rozprażonego mroku, na ubitej ziemi, która pomimo wygracowania, zachowała z zimowania owiec tak ostry odór amonjakowy, że aż oczy łzawiły się od niego.
Od drugiego tygodnia sierpnia robota zawrzała na dobre. Żniwiarze zaczęli od części położonych w stronie północnej, schodząc ku tym, które obrzeżały dolinę Aigry. Snop po snopie padała olbrzymia niwa; każde pociągnięcie sierpa robiło w niej wyłom półkolisty. Drobne, mikroskopijne owady, pochłonięte tą pracą tytanów wychodziły z niej zwycięskie, tryumfujące. Ich pochód powolny, miarowy, znaczył za sobą ślad niezatarty; z pod zżętych kłosów obnażała się ziemia, pokryta twardem jeno ścierniskiem, po którem uwijały się zgięte wpół zbieraczki. W tej porze roku ponura samotnia Beaucji ożywiała się najbardziej, zaludniona żniwiarzami, zgorączkowana nieustannem krążeniem robotników, wozów i koni. Jak okiem sięgnąć, wszędzie ten sam rytm rozkołysanych ramion, półkolistych zagarnięć ostrzami kos, tak blizki, że słychać było świst żelaza, lub tak oddalony, że czynił wrażenie czarnych szeregów mrówek, ciągnących się aż po krąg styczny nieba i ziemi. I we wszystkich kierunkach otwierały się wyłomy, jak gdyby w ustępującej, kawał po kawale, ze wszystkich stron i końców rozdzieranej szmacie bezmiernej. Wśród mrówczej tej pracy i skrzętności traciła Beaucja łan po łanie, swój królewski, złoty płaszcz, jedyny swój strój letni, pod którym obnażała się nagle samotna, ogołocona, ponura.
W ostatnich dniach żar był przytłaczający, pewnego dnia zwłaszcza, w którym Jan zwoził snopy tuż przy działce Kozła, na pole, należące do folwarku, gdzie wystawić miano wielki stóg, wysoki na osiem metrów i złożony z trzech tysięcy wiązek. Słoma aż trzeszczała, tak była wysuszona, a na kłosy pszeniczne, jeszcze niezżęte i stojące nieruchomo, walił całą siłą żar słońca. Zdawało się nieledwie, że one same płoną ogniem, widzialnym w powietrzu, rozedrganem promieniami słońca. Nigdzie ani źdźbła świeżości drzew, nic, tylko krótkie cienie ludzi, pochylonych ku ziemi. Od rana, pod tym żywym ogniem, lecącem z nieba, Jan, cały mokry od potu, wyładowywał wóz, bez słowa, rzucając tylko za każdym nawrotem krótkie spojrzenie na pole, gdzie, za koszącym Kozłem, Franusia, zgarbiona we dwoje, zbierała kłosy.
Kozioł musiał nająć do pomocy Palmirę. Franusia nie wystarczała, a na Lizę, będącą w ósmym miesiącu, nie mógł wcale liczyć. Ciąża jej wściekała go. — A taki był ostrożny! Skąd się tam wziął u licha ten bachor? Szorstko wymawiał żonie, że zrobiła mu to na złość, naumyślnie, i całemi dniami jęczał i wyrzekał jak gdyby obcy jakiś biedak — włóczęga roztasował się w jego domu i objadał go ze wszystkiego. Osiem miesięcy już trwała ta ciąża, a wciąż jeszcze nie mógł patrzeć na gruby brzuch żony, żeby jej nie wymyślać: — Djabli nadali z taką robotą. Głupia gęś! zmarnuje wszystko, całą jego pracę! — Z rana przyszła na pole zbierać kłosy, odpędził ją jednak, wściekły na jej ociężałą niezdarność. Niech lepiej przyniesie im podwieczerz na czwartą.
— Psiakrew! — zaklął Kozioł, który uparł się skończyć oznaczoną część pola — grzbiet mam całkiem spieczony, a język wysechł mi na wiór. — Wyprostował się, odziany tylko w koszulę i w płócienne portki, na bosych nogach miał grube buty, rozchełstana koszula nawpół wyłaziła mu z portek, odsłaniając aż do pępka oblepione potem włosy na piersi.
— Pić, pić, gardło mi całkiem wyschło!
Wyjął z za pazuchy ukryty tam litr cydru. Przełknąwszy dwa łyki letniego napoju, pomyślał o małej.
— Chce ci się pić?
— Tak.
Franusia przytknęła flaszkę do ust i ciągnęła z niej długo, bez wstrętu. Kozioł patrzył na nią, przechyloną w tył, z wypuczoną piersią, rozsadzającą cienki materjał stanika. I ona także w swojej perkalikowej sukience i rozpiętym staniku, odsłaniającym białość jej ciała, lśniła się od potu. Pod błękitną chustką, którą osłaniała głowę i szyję, oczy jej na rozpalonej twarzy wydawały się szczególnie wielkie.
Nie rzekłszy ani słowa, zabrał się znów do roboty, kołysząc się na biodrach, zagarniając świeże pokosy za każdem cięciem żelaza, przy rytmicznym wtórze zgrzytu jego, znaczącego każdy krok naprzód. Ona znów, zgięta we dwoje, szła za nim z sierpem w prawej ręce, którym się posługiwała przy zbieraniu pozostałych śród ścierni kłosów, składanych później w wiązki, regularnie, co trzy kroki. Ilekroć rozprostowywał plecy, aby otrzeć rękawem koszuli pot z czoła i widział ją zbyt daleko za nim w tyle, z podniesionemi w górę pośladkami, dotykającą prawie czołem ziemi, w pozie oddającej się samicy, bardziej jeszcze wysychał mu język w gardle, wołał też na nią ochrypłym głosem: „No, czego się guzdrzesz, wałkoniu? Paciorki nawlekasz, czy co?
Na sąsiedniem polu, na którem od trzech dni już wysychała słoma w wiązkach na zagonach, zajęta była Palmira wiązaniem wiązek w snopki. Jej roboty nie miał potrzeby pilnować. Wbrew ustalonemu zwyczajowi zgodził ją od setki wiązek pod pozorem, że nie jest dość silna, za stara już i spracowana, i że byłby stratny, gdyby płacił jej trzydzieści susów dziennie, jak młodym robotnicom. Musiała nawet błagać go, żeby ją przyjął, on zaś łaskawie zgodził się, zdając sobie w zupełności sprawę, że ją wyzyskuje, a mimo to przybierając pobożnie zrezygnowaną minę dobrego chrześcijanina, decydującego się spełnić dobry uczynek. Nieszczęśliwa dziewczyna podnosiła po trzy, cztery wiązki na raz, ile tylko mogła ich objąć chudemi ramionami, a potem, gotowym już węzłem ściągała i przewiązywała snopki. To ściąganie i przewiązywanie snopków było pracą tak ciężką, że zazwyczaj pozostawiano ją mężczyznom, wyczerpywała też ją ona do reszty, miażdżyła wątłą jej pierś nieustannem nakładaniem na nią nadmiernego ciężaru i wykręcała ramiona, obejmujące takie masy i ciągnące z całych sił przewiązania. Przyniosła sobie z rana butelkę i co godzinę szła napełniać ją w sąsiedniej kałuży spleśniałą, cuchnącą wodą, którą piła łapczywie, bez względu na biegunkę, dokuczającą jej od nastania upałów i nadwątlającą bardziej jeszcze jej wyniszczony nadmiarem pracy organizm. Błękit nieba zbladł, rozprażony do białości; promienie słońca paliły zarzewiem. Nastała najcięższa, najbardziej znojna pora popołudniowego odpoczynku. Delhomme i jego gromada, dotychczas zajęci w pobliżu układaniem snopów w sterty, po cztery od dołu i po jednej u góry w rodzaju dachu, znikli, ułożywszy się w jakiemś wgłębieniu gruntu. Przez chwilę jeszcze widać było stojącego starego Fouana, który od dwóch tygodni, po sprzedaniu domu, zamieszkał u zięcia; i on jednakże rozciągnąć się widać musiał na ziemi, bo znikł już z oczu. Na opustoszałym widnokręgu, na tle rozprażonych ściernisk, widać było jedynie zdaleka suchą sylwetką Starszej, badawczo oglądającej wysoki stóg, który ludzie jej zaczęli ustawiać w pośród nawpół rozsypanego szeregu małych stert. Stojąc tak, wyprostowana, bez jednej kropli potu na czole, groźna, oburzona na wszystkich tych śpiących ludzi, wydawała się drzewem stwardniałem i zasuszonem z biegiem lat, nie obawiającem się już niczego, nawet palących promieni słońca.
— Do djabła! skóra trzeszczy na mnie z gorąca — syknął Kozioł. I, zwracając się do Franusi, dodał:
— Połóżmy się spać. Chcesz?
Poszukał okiem kawałka cienia, ale go nie znalazł. Słońce waliło wprost, bez osłony, na wszystko dokoła; nie było krzaczka nawet, gdzie można byłoby schronić się przed niem. Wreszcie zauważył, że na końcu pola, w rodzaju małego wgłębienia, stojąca jeszcze na pniu pszenica znaczyła się brunatną smugą.
— I cóż, Palmiro, zrobisz to samo, co my? — zawołał.
Stała o pięćdziesiąt kroków i odpowiedziała głosem zgaszonym, zaledwie dosłyszalnym z tej odległości:
— Nie, nie, nie mam czasu.
Ona jedna już tylko pracowała na całym rozpłomienionym obszarze pól. Jeśli nie przyniesie wieczorem trzydziestu susów, brat jej zbije ją; nietylko bowiem mordował ją swoją żądzą dzikiej bestji, ale wyciągał z niej wszystko, co zarobiła, aby upić się wódką. Chude jej ciało, suche jak deska, bez wszelkich wypukłości, ani na pośladkach, ani na piersi, trzeszczało, gotowe pęknąć przy każdem nowem dźwignięciu i wiązaniu snopka. Z twarzą barwy popiołu, wyjedzoną jak stara, wytarta moneta, tak, że mając trzydzieści pięć lat, wyglądała na sześćdziesiąt, pozwalała prażącemu słońcu wypijać z niej resztki życia, zapamiętała w rozpaczliwym wysiłku, jak bydlę robocze, nieustające w pracy aż do zdechu.
Kozioł i Franusia ułożyli się jedno obok drugiego. Teraz, kiedy leżeli tak, nie ruszając się, z zamkniętemi oczami, pot wyraźnie parował z nich. Ogarnął ich wnet ciężki, ołowiany sen. Przespali godzinę i przez cały ten czas w nieruchomem, zgęszczonem powietrzu rozpalonego pieca wyparowany pot strumieniami spływał z ich członków. Kiedy wreszcie Franusia otworzyła oczy, zobaczyła Kozła, leżącego na boku i wpatrzonego w nią rozognionym wzrokiem. Przymknęła powieki, udając, że ponownie zasypia. Chociaż nic jej jeszcze nie powiedział, czuła, że, od czasu jak dorosła i stała się kobietą, coraz bardziej jej pożąda. Myśl ta wzburzała ją. Czyżby śmiał, świnia? Co noc słyszała go przecież, używającego, ile wlezie, z rodzoną jej siostrą. Nigdy jeszcze te rżące, jak gdyby końskie, odgłosy nie drażniły jej do tego stopnia. Czyżby śmiał? — I czekała na niego, pragnąc go nieświadomie dla samej siebie, a zarazem zdecydowana udusić go własnemi rękami, gdyby ośmielił się tknąć jej chociażby.
Nagle, w chwili kiedy zaciskała powieki, Kozioł schwycił ją wpół.
— Świnia! świnia! — ledwie zdolna była wyjąkać, odpychając go z całej siły.
On, śmiejąc się bezmyślnie, jak warjat, powtarzał szeptem:
— Głupia! Co ci szkodzi?... Wszyscy śpią, nikt nie zobaczy.
W tej samej chwili ukazała się z ponad kłosów śmiertelnie blada twarz Palmiry, która odwróciła się, usłyszawszy szelest. Nie liczyła się ona jednak; zupełnie jak gdyby krowa wyciągnęła zdziwiony pysk. W istocie też, obojętna na wszystko dokoła, nie przerwała wiązania snopków. Słychać było tylko suche trzeszczenie jej kości przy każdym nowym wysiłku.
— Głupia! użyjmy sobie! Lizka nie będzie nic wiedziała.
Na wspomnienie siostry Franusia, która, zwyciężona, omal już nie uległa, bardziej się jeszcze skrzepiła przeciw niemu i zaczęła bronić się z całych sił pięściami i wierzganiem obydwiema nogami, które zdążył obnażyć po same biodra. Cóż to? Czy on do niej należy? Czy jest jej mężem? Czy może ma wyskrobywać cudze resztki?
— Idź sobie do mojej siostry, z nią baraszkuj, świnio! rób z nią, co ci się podoba! chociażby co noc rób jej dzieciaka!
Kopnęła go w brzuch tak gwałtownie, że musiał ją puścić, przy czem on znów pchnął ją tak brutalnie, że zaledwie zdolna była powstrzymać jęk bólu.
Najwyższy był zresztą czas skończyć z tą zabawą. Kozioł, podniósłszy się, zobaczył nadchodzącą z podwieczorkiem Lizkę, poszedł więc jej naprzeciw, zatrzymując ją, aby dać Franusi czas spuścić spowrotem spódnicę. Na myśl, że dziewczyna gotowa wyśpiewać wszystko, żałował, że nie rozdeptał jej odrazu na śmierć butem. Nic jednak nie mówiła, tylko siadła, chmurna i zuchwała, pomiędzy wiązkami, a chociaż Kozioł zabrał się znów do żęcia, ani myślała ruszać się z miejsca, jakby jaka księżniczka.
— A to co? — zapytała Lizka, znużona drogą, wyciągając się na trawie — nie robisz?
— Nie, uprzykrzyło mi się — odpowiedziała ze złością.
Kozioł, nie śmiąc popędzić jej, napadł na żonę. — Po co się tu rozwaliła jak maciora i wypuczyła brzuch na słońce? Jakby dynię, co ma dojrzewać!... Zabawiło ją to porównanie. Pomimo posuniętej ciąży i brutalnego zachowania się męża zachowała dawną wesołość tłustej kumoszki. Może naprawdę małe dojrzewa w ten sposób i rośnie? I, pod rozżarzonem niebem, wydęła jeszcze bardziej ogromny swój brzuch, podobny do garbu kiełka, wypchniętego w górę przez zapłodnioną ziemię. Ale Kozłowi nie było wcale do śmiechu. Krzyknął na nią ostro, żeby się podniosła i żeby spróbowała mu pomóc. Krępowana przez olbrzymi swój brzuch, opadający aż na uda, musiała przyklęknąć i zbierała kłosy ruchem ukośnym, zadyszana i potworna z masą cielska, przesuniętą na prawy bok.
— Jak nic nie robisz — ofuknęła siostrę — mogłabyś pójść do domu i ugotować wieczerzę.
Franusia oddaliła się bez słowa. W nieosłabłym wciąż jeszcze żarze pełna była znów Beaucja ruchu; drobne czarne punkciki żeńców zaludniły znów bezkresną równinę, poruszając się w oddali niby nieskończone chmary mrówek. Delhomme kończył przy pomocy parobków ustawianie swoich stert, a Starsza patrzyła, jak rósł jej stóg, oparta na swoim kiju, którym w każdej chwili gotowa była zdzielić opieszałych. Fouan przyszedł też popatrzeć na tę robotę, a potem powlókł się na pole zięcia ociężałym krokiem starca, wspominającego dawne czasy i żałującego ich. Franusia, która nie zdążyła przyjść jeszcze do siebie po doznanem wstrząśnieniu i której huczało jeszcze w głowie i w uszach, szła po nowej szosie, kiedy, nagle, usłyszała głos za sobą.
— Tędy! Tędy! Chodź tutaj!
Był to Jan, nawpół ukryty za snopami, które od rana zwoził z sąsiednich pól. Opróżnił właśnie swój wóz i oba konie czekały, znieruchomiałe w skwarze słonecznym, Do ustawiania wielkiego stogu przystąpić miano dopiero nazajutrz, ustawił więc tylko snopy w stosy, w trzy rzędy ścian, wewnątrz których utworzył się rodzaj izby, głębokie i dobrze ukryte schronienie.
— Chodź, Chodź! to ja!
Franusia usłuchała machinalnie wezwania. Nie pomyślała nawet o obejrzeniu się poza siebie. Gdyby się była odwróciła, zobaczyłaby Kozła, wspinającego się na palce, zdumionego, że schodzi z gościńca.
Jan zaczął od zażartowania.
— Cóżeś-to tak zhardziała, że przechodzisz mimo, nie pozdrowiwszy nawet przyjaciela?
— A bo ja wiem! — odparła — chowasz się, wcale cię nie widać.
Na to Jan zaczął wyrzekać, że go źle teraz przyjmują u Kozłów.
Niebardzo jednak brała do serca jego skargi, wysłuchiwała ich milcząc i, co najwyżej, rzucała od czasu do czasu krótkie jakieś słówko. Sama, niezachęcona przez niego, rzuciła się na słomę w głębi schronienia między ścianami, jak gdyby umierała ze zmęczenia. Jedno tylko uczucie wypełniało ją, tkwiło nieodstępnie w jej ciele, dotykalne nieomal, kłujące: napaść na nią mężczyzny, tam, na skraju pola, jego gorące dłonie, których uścisk czuła jeszcze na udach, prześladujący ją wciąż jeszcze zapach jego ciała, bliskość samca, na którą czekała, walcząc z powściąganą tajemnie żądzą. Zamknęła oczy, dusiła się.
Jan zamilkł także. Na widok dziewczyny, rozciągniętej na słomie, nie broniącej się, krew zawrzała w jego żyłach. Nie przygotował z umysłu tego spotkania, walczył z sobą, czując wciąż, że nie powinien nadużywać niedoświadczenia młodego dziecka. Ale głośne walenie w nim serca odurzyło go; pragnął jej od tak dawna! pokusa posiadania jej doprowadziła go do szału, jak w noce, w które dręczyły go wizje gorączkowe. Położył się obok niej, zadawalniając się zrazu ujęciem jej za rękę, potem za obie ręce, które ściskać zaczął, omal ich nie miażdżąc, nie śmiąc jednak przycisnąć do nich ust. Nie odciągała mu ich, otworzyła błędne jeszcze oczy, podniosła ociężałe powieki i spojrzała na niego bez uśmiechu, ale i bez zawstydzenia; twarz wydłużyła jej się nerwowo. I właśnie to nieme jej spojrzenie, nieomal bolesne, zbudziło w nim odrazu brutalną gwałtowność samca. Rzucił się na nią i schwycił pod spódniczką za uda, jak tamten.
— Nie, nie — szeptała — proszę cię... nie... to świństwo...
Nie broniła się jednak. Jeden tylko wydała krótki okrzyk bólu. Zdawało jej się, że ziemia pod nią ucieka i, w tem nagłem zawirowaniu wszystkiego w jej głowie, nie zdawała sobie już sprawy, czy to Jan, czy też wrócił tamten, dusząc ją w tym samym brutalnym uścisku samczym, z tą samą gwałtownością i żądzą, tchnąc tym samym ostrym zapachem mężczyzny, parującym z ciała, uznojonego pracą w palących promieniach słońca. Tak się jej to wszystko pomięszało w rozognionej ciemni uparcie zaciśniętych powiek, że z ust jej wyrwały się bezwiednie szeptane słowa:
— Byle nie dziecko!... Puść mnie!...
Odskoczył nagle i odciągnięte, zatracone w ten sposób nasienie ludzkie padło na dojrzałe kłosy pszeniczne i na ziemię, która nie broni nigdy przystępu do siebie, na ziemię, której łono, otwarte dla wszystkich zarodzi, wiecznie gotowe jest do płodzenia.
Franusia otworzyła oczy, nie mówiąc nic i nie poruszając się, wciąż jeszcze oszołomiona. — Jakto? Więc to już wszystko? — nie zaznała żadnej rozkoszy, przeciwnie, bólu raczej. Stanął jej w myśli tamten, budząc nieświadomy żal za omanioną żądzą. Leżący obok niej Jan gniewał ją. Dlaczego mu uległa? Nie kochała przecież tego starego! Leżał tak samo nieporuszony jak ona, odurzony tem, co zaszło. W końcu żachnął się niecierpliwie i chciał coś przemówić, ale słowa uwięzły mu w krtani. Bardziej jeszcze zakłopotany tem, chciał ją pocałować, odsunęła się jednak od niego. Nie chciała, aby jej dotknął.
— Będę musiał odejść — szepnął. — Ale ty zostań tu jeszcze.
Nie odpowiedziała, patrząc bezmyślnie w niebo.
— Prawda? Lepiej będzie, jak zaczekasz tu kilka minut, żeby nikt nie widział nas razem na drodze.
Zdecydowała się wreszcie otworzyć zaciśnięte zęby.
— Dobrze, idź sobie!
Więcej ani słowa. Trzasnął z bata, krzyknął na konie i poszedł ku wozowi ociężałym krokiem, z głową opuszczoną. Kozioł zdziwiony był, że Franusia znikła mu za stertami, na widok wszakże wychodzącego z poza ich ściany Jana powziął podejrzenie. Nie zdradzając się z niczem przed Lizką, chyłkiem przemknął się jak myśliwy, chcący zajść zdobycz podstępnie. Potem, nagłym skokiem wpadł na sam środek słomy, w głąb kryjówki. Franusia leżała nieporuszona, z odrętwiałem ciałem, z oczami bezmyślnie błądzącemi w przestrzeni, z odsłoniętemi jeszcze nogami. Niepodobna było przeczyć, nie próbowała też wcale.
— A! dziewko! a! łajdaczko! to z tym hołyszem się zadajesz, a mnie bronisz przystępu, kopiesz mnie w brzuch!... Poczekaj, draniu! Nauczę ja cię! Zobaczymy!
Trzymał ją już i z nabiegłej krwią twarzy jego czytała wyraźnie, że chce skorzystać ze sposobności. — Dla czegóżby teraz nie ten, skoro tamten już ją miał? Jak tylko jednak poczuła dotknięcie jego rozpalonych dłoni, zbudził się w niej znów pierwotny odruch buntu. Był przy niej, ale nie było jej go już żal, nie pożądała go już, nie zdając sobie zresztą sprawy z tych skoków własnej woli, bezwzględnie jeno protestując mściwym i zazdrosnym oporem całej swojej istoty.
— Puścisz mnie, świnio?! Bo cię ukąszę!
Po raz drugi musiał jej się wyrzec, z furją coś bełkocąc, wściekły, że dziewczyna zaznała rozkoszy z kim innym, a nie z nim.
— A! domyślałem się, że hulacie z sobą! Powinienem był wypchnąć go już dawno za drzwi... Łajdaczka! ścierwo! daje sobie garbować skórę przez tego szubrawca, kajdaniarza, drania!...
Obrzucał ją w dalszym ciągu najordynarniejszemi wyzwiskami, mówiąc o stosunku płciowym w sposób tak plugawy, że dziewczyna miała wrażenie, jak gdyby obnażał ją bezwstydnie z osłaniających ją szat. Ona, niemniej wściekła niż on, blada i sztywna, udawała wielki spokój, odpowiadając mu tylko na każdą, rzuconą jej w twarz, brudną obelgę szorstkim tonem!
— Twój interes?... — Mogę robić, co mi się podoba... Jestem wolna.
— A rób sobie!... Ale popamiętaj, że wyrzucę cię za drzwi!... — Tak, zaraz, jak tylko wrócimy do domu... Opowiem o wszystkiem Lizce; jak cię zastałem z zadartą koszulą... Pójdziesz się parzyć gdzieindziej, kiedy taką masz ochotę! Pchał ją przed siebie, prowadząc dziewczynę ku polu, na którem czekała jego żona.
— Możesz powiedzieć Lizce!... Pójdę, jak sama zechcę!...
— Jak sama zechcesz? No, to zobaczymy jeszcze!... Kopnę cię w tyłek i fora ze dwora!...
Żeby skrócić jaknajbardziej drogę, gnał ją przez pole, nierozdzielone jeszcze pomiędzy nią i siostrę, przez pole, którego podział wciąż jeszcze odwlekał. Nagle, myśl ostra przeszyła jego mózg; mignięciem błyskawicy olśniła go świadomość, że jeśli wyrzuci dziewczynę, pole będzie musiało zostać przedzielone na dwoje, Franka zabierze swoją połowę i odda ją może swojemu gachowi. Zdrętwiał i ochłonął odrazu z wściekłej żądzy. Nie! Nie! żeby też być takim głupim?! — Rzucać wszystko tylko dla tego, że dziewczyna pozwoliła sobie zadrwić z człowieka. Nie dziś, to jutro; z zabawą można zaczekać, a ziemia, jak się ją raz trzyma, najważniejsze, żeby nie wypuszczać jej z rąk.
Nie mówił już nic i szedł naprzód zwolnionym krokiem, nie wiedząc, jak cofnąć gwałtowne swoje słowa, zanim nie spotka się z żoną. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Nie lubię ludzi, co mają złe serce; zły jestem, bo widzę, że gardzisz mną... Nie chciałbym przecie robić zmartwienia mojej żonie, teraz, w takim stanie...
Wydało się Franusi, że boi się, aby nie wydała go przed Lizką.
— O, możesz być pewny; jak ty powiesz, to i ja nie przemilczę.
— Dużo sobie z tego robię! — odparł z bezczelnym spokojem. — Powiem, że łżesz, że się mścisz za to, jako cię złapałem.
W tej chwili jednak zbliżali się już, dodał więc pospiesznie:
— No, niech zresztą zostanie to między nami... Nie puszczę tymczasem pary z ust, ale pogadamy o tem...
Lizka zaczynała się dziwić, nie rozumiejąc, w jaki sposób Franusia wraca z Kozłem. Uspokoił ją wszakże, mówiąc, że ten leń, jej siostra, ukryła się ze swojemi fochami za stóg, tam na tamtem polu. W tej samej zresztą chwili ostry, przeszywający krzyk przerwał ich rozmowę, każąc im zapomnieć o wszystkiem.
— Co to? Kto to tak krzyknął?
Był to krzyk przeraźliwy, przeciągły ryk jęku, podobny do żałośliwej skargi dobijanego zwierzęcia. Strzelił w niebo i zgasł w nieubłaganym ogniu słonecznym.
— Co to? Koń chyba, któremu przetrącono żebra?
Odwrócili się i ujrzeli Palmirę, trzymającą się jeszcze na nogach na sąsiedniem ściernisku wpośród wiązek kłosów. Przyciskała osłabłemi rękami do płaskiej piersi ostatni snop, który usiłowała związać. Ale znów jęk rozpaczliwy wydarł się z jej krtani, boleśniejszy jeszcze, straszliwszy; wypuściła wszystko z rąk, okręciła się dokoła samej siebie i padła na ziemię, porażona słońcem, które prażyło ją od dwunastu godzin.
Lizka i Franusia pospieszyły jej na pomoc, za niemi Kozioł wolniejszym krokiem; równocześnie zbiegać się zaczęli ludzie z sąsiednich pól, nie wyłączając Delhomme’a, Fouana, wiercącego się w tej stronie i Starszej, potrącającej kamyki końcem swej laski.
— Co to? Co to takiego?
— To Palmira dostała jakiegoś napadu.
— Widziałem, jak padła, tam, na polu.
— O! mój Boże!
I wszyscy skupieni dokoła niej, zdjęci tajemniczym lękiem, jaki choroba budzi zawsze w duszy chłopa, przypatrywali się jej, nie odważając się zbliżyć. Leżała na wznak, z twarzą zwróconą ku niebu, z rękami rozpostartemi, jak gdyby ukrzyżowana na tej samej ziemi, która tak prędko wyczerpała ją w ciężkiej nad nią pracy i dobiła ją w końcu. Musiało pęknąć jakieś naczynie w jej mózgu, cienki strumyk krwi sączył się z jej ust. Raczej jednak zabiło ją wyczerpanie zagnanego nadmierną pracą roboczego bydlęcia; leżała na ściernisku, taka wyschła, tak zmalała i skurczona, że wyglądała jak łachman bez ciała, bez płci, wydając ostatnie słabe tchnienie pośród bogatej płodności żniw.
Wreszcie Starsza, owa babka, która wyparła się nieszczęśliwej i nigdy nie przemawiała do niej, zbliżyła się do leżącej.
— Umarła, widzę.
I pchnęła ją końcem laski. Twarz z oczami szeroko otwartemi, ślepo wpatrzonemi w olśniewającą jasność, usta rozszerzone, jak gdyby w ostatniem chwyceniu powietrza i całe ciało leżącej nie poruszyły się. Na podbródku krzepł strumyczek krwi. Wówczas babka, pochyliwszy się nad nią, dodała:
— Oczywiście, że umarła... To i lepiej, niżby miała być komu ciężarem. — Wszyscy, zdjęci zgrozą, nie ruszali się z miejsca. Czy można ją tknąć, zanim się nie pójdzie po mera? Mówili z początku cicho, potem coraz głośniej, żeby się wzajem usłyszyć.
— Pójdę po moją drabinę, stoi oparta o stóg — rzekł wreszcie Delhomme, — posłuży za mary... Nie należy nigdy zostawiać umarłego na ziemi, to niedobrze.
Kiedy przyniesiono drabinę i chciano wziąć parę wiązek pszenicznych, żeby podesłać je pod trupa, Kozioł mruknął coś niechętnie.
— Nie bój się, odda ci się twoje kłosy!
— Myślę!
Lizka, wstydząc się trochę tego sknerstwa, dodała dwie wiązki, jako poduszkę pod głowę, poczem dźwignięto ciało Palmiry i umieszczono je na sprokurowanych w ten sposób marach. Franusia, patrząca na to wszystko jak gdyby we śnie, oszołomiona widokiem śmierci, spadającej na nią nagle, wśród pierwszego jej zetknięcia się z mężczyzną, nie mogła oderwać oczu od nędznego trupa, zdumiona, że ten marny strzęp ludzki mógł być kiedyś kobietą. I, tak samo jak Fouan, stała nad zmarłą w niemem oczekiwaniu odejścia innych; stary też nic nie mówił, zdając się myśleć, że szczęśliwi są ci, co odchodzą.
Kiedy słońce już zaszło, w porze powrotu żniwiarzy z pola, dwaj ludzie przyszli po mary. Ciężar nie był wielki, nie trzeba też było ich zmieniać. Inni wszakże poszli za nimi, tworząc w ten sposób orszak żałobny. Poszli na przełaj przez pola, żeby uniknąć zakrętu szosy. Na podściółce z wiązek pszenicznych trup tężał, a kilka pojedyńczych kłosów, wysuwających się z pod głowy, kołysało się w rytmiczny takt kroków. Pozostał już teraz pod kopułą nieba rdzawy jeno opar zgęszczonego w sinem powietrzu żaru. Na widnokręgu, z drugiej strony Loiry, słońce, otoczone mglistym obłokiem, słało nad Beaucją żółtą oponę promieni, osnuwających ją tuż nad ziemią. Wszystko dokoła zdawało się ozłocone tą żółtością pięknych wieczorów żniwnych. Dokoła stojących jeszcze kłosów strzelały jak gdyby różane płomyczki; ścierniska czerwieniły się lśniącemi błyskami i ze wszystkich stron, aż hen, wdal, w bezkres, wyrastały na tle oceanu płynnego złota garby stert i stogów, zdając się uwypuklać do niebywałych rozmiarów, rzucając cienie wydłużające się i goniące się wzajem w nieskończoność. Powietrze zaległa uroczysta cisza; wysoko, w górze, słychać było tylko śpiew skowronka. Cały, idący za ciałem orszak strudzonych, uznojonych pracowników posuwał się w milczeniu z opuszczonemi głowami, z niemem poddaniem bezbronnego stada. Słychać było jedynie cichy szelest drabiny pod kołysaniem się ciała, niesionego po przez pola dojrzałej pszenicy.
Tego wieczora Hourdequin wypłacił należność żniwiarzom, którzy ukończyli umówioną robotę. Mężczyźni dostali po sto dwadzieścia, kobiety po sześćdziesiąt franków za całomiesięczną pracę.
Rok wypadł dobry: nie było zbyt wielu opadłych kłosów, o które tępi się sierp i ani jednej burzy przez cały czas sprzętu. To też radosne okrzyki towarzyszyły staroście, który, stojąc na czele swojej gromady, ofiarował spleciony misternie wieniec pszeniczny Jakóbce, traktowanej jako pani domu. Dożynkowa uroczystość tradycyjna odbyła się wśród wesołego nastroju. Uraczono żniwiarzy trzema olbrzymiemi pieczeniami baraniemi i potrawką z pięciu królików, i pito tak długo w noc, że wszyscy poszli spać pod dobrą datą. Jakóbka, pijana tak samo jak inni, omal nie dała się złapać przez Hourdequina w objęciach Trona. Jan, oszołomiony także oparami winnemi, poszedł wyciągnąć się na słomie swojego poddasza. Pomimo znużenia nie mógł jednak zasnąć; obraz Franusi powrócił, prześladując go ponownie. Dziwiło go to, a nawet gniewało: tak mało rozkoszy zaznał z dziewczyną po tylu nocach, podczas których trawiła go żądza wzięcia jej w posiadanie! Zdawało mu się na razie, że zniechęcił się do niej. Byłby przysiągł, że nie zaczepi jej już więcej. A tymczasem, zaledwie się położył, wrócił jej obraz, czuł, że pożąda jej w dalszym ciągu w szale zmysłowego pobudzenia. Stawało mu znów przed oczami ich zetknięcie się tam w polu, zetknięcie się, które nie dało mu pełnego zadowolenia, a którego najdrobniejsze szczegóły podniecały teraz jego wyobraźnię. W jaki sposób zobaczyć ją znów? Gdzie wziąć ją w swoje objęcia jutro, pojutrze, w dni następne, ciągle? Jakiś szelest przejął go dreszczem: to Perszeronka, zbieraczka, przyszła do niego, zdziwiona, że nie pociągnął jej za nogi, jak nocy ubiegłej. W pierwszej chwili odtrącił ją, potem zdusił w uścisku, myślą wszakże był z tamtą, którą byłby tak samo zdławił, ściskając jej ciało, doprowadzając ją do omdlenia nieledwie. W tej samej porze Franusia, zbudzona nagle, wstała i otworzyła okienko w dachu nad swoją izdebką, żeby zaczerpnąć tchu. Śniła jej się jakaś bijatyka, jakieś ujadanie psów, dobijających się do drzwi na dole. Jak tylko odświeżyła się trochę dopływem powietrza, obległa ją znów myśl o dwóch mężczyznach: jednym, który chciał ją wziąć i drugim, który ją posiadł. Nie rozważała tej sprawy, tylko widziała obraz jej wciąż przed sobą, nie formułując żadnego o niej sądu, nie decydując się na nic. Nastawiła wszelako uszu: To nie sen jednak? Pirs jakiś wył w oddali, nad brzegiem Aigry. Po chwili przypomniała sobie: to Hilarjon do zmierzchu dnia wył tak przy trupie Palmiry. Próbowano go odpędzić, ale uczepiał się ciała, wpijał zęby w tych, którzy chcieli go odciągnąć, nie chciał wypuścić z objęć śmiertelnych szczątków istoty, która była mu siostrą, żoną, wszystkiem. Wył bez końca i wycie jego wypełniało nocną ciszę.
Franusia, cała drżąca, wsłuchiwała się długo w bolesną, zwierzęcą jego skargę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.