Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Fouan zeszedł ze zbocza wzgórza. Gniew jego odrazu przycichł. Stanąwszy na dole, zatrzymał się, oszołomiony, nie wiedząc, dokąd ma się zwrócić. Na kościele wybiła trzecia, podmuchy mroźnego wiatru ścinały szary zmierzch jesienny. Wszystko poszło tak piorunem, że nie zdążył wziąć kapelusza nawet i teraz dygotał biedak z zimna. Na szczęście, miał swój kij. W pierwszej chwili zawrócił w górę w stronę Cloyes; potem jednak zadał samemu sobie pytanie, dokąd idzie w tym kierunku i powlókł się na dół ku Rognes zwykłym swoim, ociężałym krokiem. Znalazłszy się przed drzwiami oberży Macquerona, zamierzał wejść na szklankę piwa, kiedy jednak sięgnął do kieszeni, nie znalazł w niej ani susa. Wstyd mu się też zrobiło pokazać się ludziom. A nuż wiadomo już wszystkim o jego zajściu z synem? Wydało mu się nawet, że Lengaigne, stojący na progu swojego sklepu, patrzy na niego zukosa, podejrzliwie, jak na oberwańca, włóczącego się po drogach. Lequeu, wyglądający przez jedno z okien szkoły, nie ukłonił mu się nawet. Była to rzecz zrozumiała; teraz, kiedy wiadomo było, że nie ma już nic, stał się znów przedmiotem wzgardy. Teraz, bardziej jeszcze niż przedtem, ogołocony z ostatniej na ciele nitki.
Wlokąc się tak, zaszedł aż na brzeg Aigry i tu oparł się na chwilę o parapet mostu. Przerażała go myśl o zapadającej nocy. Gdzie ją prześpi? Nie ma dachu nad głową, Pozazdrościł psu matki Bécu, który przebiegł w tej chwili właśnie przez drogę. Zwierzę wiedziało przynajmniej, na jakim barłogu ułoży się do snu, on zaś, otępiały po zelżeniu wybuchu gniewu, z przymkniętemi powiekami, szukał mętnie w pamięci, gdzie mógłby znaleźć kąt, ochroniony od zimna. Senność i zmęczenie przybierać zaczęły kształt uprzykrzonej zmory, w której cała okolica przewijała mu się przed oczami, zmiatana wichrem porywistym. Otrząsnął się jednak i zbudził nagle wysiłkiem energji. Co za sens wpadać odrazu w takie zgnębienie. Nikt nie pozwoli przecież zdychać na dworzu człowiekowi w jego wieku.
Odruchowo minął most i stanął przed wrotami Delhomme‘ów. Spostrzegłszy to, skręcił i obszedł dom od tyłu, w obawie, aby go nie zauważono. Na chwilę jednak zatrzymał się tutaj, przytknąwszy ucho do ściany obory, skąd dochodził go głos córki jego, Fanny, rozmawiającej z kimś, jak się zdawało. Miałżeby zamiar powrócić do niej? Nie umiałby tego powiedzieć; nogi same go tutaj zaniosły. Miał przed sobą całe wnętrze domu, jak gdyby się w niem znajdował: kuchnię na lewo, swoją izdebkę na piętrze, na końcu składu na siano. Wzruszenie podcinało pod nim nogi; byłby może upadł, gdyby nie podtrzymywał go mur. Stał tak długą chwilę, nieporuszony, oparty starczem, przygarbionem ciałem o dom własnej córki, której głos słyszał wciąż za ścianą, choć nie mógł rozróżnić słów, jakie wypowiadała. Może właśnie krzykliwy, przytłumiony ten odgłos poruszał go tak do głębi. Fanny musiała widocznie gniewać się na którąś z dziewek, bowiem podnosiła coraz bardziej głos, tak że słyszeć mógł już teraz ostre, suche słowa, które, mimo że nie było w nich obelżywych wymysłów, raniły znać do żywego nieszczęśliwą, łkającą teraz pod ich razami. Sprawiały one ból i jemu samemu; wzruszenie, jakie ogarnęło go przed chwilą, rozwiało się, zesztywniał też i zawarł się w sobie na myśl, że gdyby otworzył teraz drzwi, córka przyjęłaby go gniewnym, złym tym głosem. Słyszał ją już nieomal, powtarzającą: „O, ojciec, przyjdzie jeszcze na klęczkach błagać nas, żebyśmy wzięli go zpowrotem!“ Słowami temi przecięła wówczas, niby rąbnięciem siekiery, wszelkie węzły, jakie łączyły ich kiedykolwiek. — Nie, nie! raczej umrzeć z głodu, przytulić się pod byle płotem, aniżeli pozwolić jej tryumfować, pysznić się i wywyższać z tą jej dumną miną kobiety, której nic nie można zarzucić! — Oderwał z wysiłkiem grzbiet od ściany i oddalił się, z trudem wlokąc za sobą ociężałe nogi.
Nie chcąc wracać tą samą drogą, w przekonaniu, że wszyscy patrzą na niego z ciekawością, skierował się po przejściu mostu, w górę, prawym brzegiem Aigry i znalazł się niebawem wpośród winnic. Dostać się chciał widocznie na równinę, ominąwszy w ten sposób wieś. Nie obliczył się jednak, że wypadnie mu przejść obok Zamku, dokąd może zresztą znów same zaprowadziły go nogi, kierowane instynktem starych bydląt roboczych, powracających machinalnie do stajni, gdzie czeka na nie żłób z owsem. Włażenie pod górę zatkało mu dech w piersi, przysiadł więc na ziemi z boku, sapiąc ciężko i rozmyślając. Niewątpliwie, gdyby zwrócił się do starszego syna z propozycją dopomożenia mu przeciwko Kozłom, byłby go łotr ten przyjął z radością i wesoło przehulaliby cały wieczór. Z kąta, w którym siedział, węszył zapach pijatyki, trwającej już niewątpliwie od rana. Skuszony nią, przysunął się, poznał głos Armaty i pociągnął nosem smakowity dla pustego jego żołądka zapach zaprawionej sosem fasoli, którą Flądra tak świetnie umiała przyrządzać, ilekroć ojciec jej chciał ugościć zjawiającego się niespodzianie towarzysza. Dlaczegożby nie miał zajść uraczyć się z obydwoma drabami, których pijackie ryki dolatywały zdala po przez gęste kłęby fajczanego dymu? Nagły wystrzał Hjacynta rozgrzał mu serce. Już, już zbliżyć się miał do drzwi, kiedy nagle obezwładnił go ostry śmiech Flądry. Najwięcej przerażała teraz starego dziewczyna, którą miał wciąż przed oczami, chudą, bosą, w jednej koszulinie, wślizgującą się do jego legowiska z jaszczurczą chybkością, obszukującą go, pożerającą. Na co się przyda, jeżeli nawet Hjacynt dopomoże mu odebrać papiery? Dziewczyna wyciągnie mu je z pod skóry i odda ojcu. I tak nic mu z nich nie przyjdzie. Nagle drzwi otworzyły się, szelma Flądra musiała widać zwęszyć kogoś czujnym swoim nosem, bo rozejrzała się bystro dokoła, tak że stary zaledwie zdążył skryć się za krzaki, a potem umknąć, rozpoznawszy świecące w ciemności zielone, kocie jej oczy.
Znalazłyszy się na równinie płaskowzgórza, poczuł coś w rodzaju ulgi, że uciekł od ludzi. Szczęśliwy był, że dadzą mu zdechnąć chociaż w spokoju, samemu jednemu. Szedł długo przed siebie, błądząc na chybił trafił. Zapadła noc, mroźny wiatr ciął go niemiłosiernie. Chwilami, przy mocniejszym jego podmuchu, musiał odwracać się plecami, tak zapierało mu oddech, a siwa szczecina rzadkich włosów jeżyła mu się na głowie. Wybiła szósta, wszyscy w całem Rognes zasiedli już do wieczerzy. Głód osłabiał starcowi członki, zwalniał bardziej jeszcze jego kroki. Pomiędzy jednym a drugim porywem wichru spadła krótka, ostra, siekąca, jak biczem, ulewa. Przemókł do kości, i zaledwie zdążył trochę obeschnąć, idąc wciąż dalej i dalej, trafił na jeszcze dwie, równie silne. Nie wiedząc jak i kiedy, znalazł się na placu Kościelnym przed dawnym rodowym domem Fouanów, zajmowanym obecnie przez Franusię i Jana. Nie, i tutaj nie mógł się schronić, i stąd wypędzono go niemiłosiernie. Deszcz siekł z tak spotęgowaną siłą, że strach odebrał mu wszelką możność dalszego oporu. Zbliżył się do drzwi Kozłów, chyłkiem, od strony kuchni, węsząc zapach przygotowanej na wieczerzę zupy z kapusty. Całe nędzne jego ciało gotowe było poddać się, ulegając zwierzęcej potrzebie jadła i ciepła, które ciągnęły go w tę stronę. Zatrzymały go wszakże rzucone wśród mlaskania szczękami słowa Lizy:
— A gdyby tak ojciec nie wrócił wcale?
— Niema strachu! Jak go dobrze przyprze głód, przywlecze się napewno!
Na te słowa usunął się Fouan z obawy, aby nie spostrzeżono go przy drzwiach, jak obitego psa, który powraca jednak do swojej misy z jadłem. Zalewał go wstyd, ogarniała go dzika wola zdechnięcia byle gdzie pod płotem! Przekonają się, czy zmoże go głód!.. Zlazł znów po zboczu płaskowzgórza i zwalił się ciężko na koniec belki przed kuźnią Gwoździa. Nogi nie chciały go już więcej nosić, zdał się bezsilnie na wolę losu, niepomny mroków nocy i pustki gościńca, rozpoczęło się już bowiem jesienne i zimowe schodzenie na wieczornicę. Niepogoda zmuszała do zamykania domostw, wieś zdawała się wymarłą. Teraz już ulewa uciszyła wicher, deszcz lał bezustannie długiemi, prostemi strugami, z mocą i gwałtownością potopu. Stary nie miał sił podnieść się, aby poszukać osłoniętego jakiegoś kąta. Z kijem, umieszczonym pomiędzy nogami, z gołą, ociekającą deszczem głową, pozostał tak znieruchomiały, ogłupiony przemożną siłą klęski, jaka zwaliła się na niego ostatecznie. Nie myślał już nawet o niczem i nie zastanawiał się. Tak widać być musi! Jak się niema ani domu, ani dzieci, ani nic zgoła, trzeba zacisnąć pasa i spać pod gołem niebem. Wybiła dziewiąta, potem dziesiąta. Deszcz nie przestawał padać; pod nieustannie siekącą ulewą tajały stare kości ojca Fouana. Nagle, ukazały się na drodze ogniki latarek, znikające szybko pod strugami deszczu: powracano już z wieczornicy. Stary ocknął się raz jeszcze na chwilę, poznawszy wśród powracających Starszą, która wychodziła od Delhomme’ów, gdzie spędziła wieczór, aby zaoszczędzić światło u siebie w domu. Zwlókł się z wysiłkiem, aż chrupnęły stare kości i pogonił za siostrą wzrokiem, nie mogąc nadążyć, aby wejść do domu jednocześnie z nią. Przed zatrzaśniętemi przez Starszą drzwiami zawahał się, nie mając odwagi zapukać. W końcu jednak, czując się nazbyt już nieszczęśliwym i zgnębionym, zdecydował się.
Zaznaczyć należy, że na złą natrafił chwilę: Starsza była w fatalnym humorze z powodu paskudnej historji, jaka dokuczyła jej w ubiegłym tygodniu. Pewnego wieczora, kiedy znalazła się sama z Hilarjonem, przyszło jej na myśl, że mógłby narąbać drzewa, uważała bowiem, że niedość się jeszcze naharował i że mógłby zrobić coś jeszcze przed rzuceniem się spać na legowisko ze słomy. Widząc jednak, że zabiera się do tej roboty bardzo opieszale, nie odchodziła od niego i, stojąc w głębi szopy na drzewo, nie przestawała obsypywać go wymysłami. Do tego czasu w swojem ogłupieniu pod wpływem strachu, bezmyślne, zniekształcone zwierzę, obdarzone mięśniami byka, pozwalało babce wyzyskiwać swoje siły, nie śmiąc nawet podnieść oczu na nią. Od kilku dni wszakże powinna byłaby Starsza mieć się na baczności, działo się z nim bowiem coś szczególnego: dreszcz osobliwy przebiegał członki chłopaka, ilekroć objuczano go pracą nadmierną, nagłe przypływy gorącej krwi sztywniły jego członki. Chcąc pobudzić tempo jego pracy, pozwoliła sobie rąbnąć go po karku końcem laski. Hilarjon rzucił siekierę i spojrzał na babkę. Podrażniona tym buntem, zaczęła walić go po lędźwiach, po brzuchu, po całem ciele, kiedy nagle rzucił się na nią gwałtownie. Pewna była, że obali ją na ziemię, podepce nogami, zadusi; tymczasem w bydlęciu tem, pozbawionem od śmierci Palmiry uciech płciowych, przeistoczył się gniew we wściekłą chuć samczą, w której napadzie zatraciła się w niem świadomość węzłów krwi, wieku, płci nieomal. Rozbestwiony rzucił się na osiemdziesięciodziewięcioletnią babkę swoją, gwałcąc wysuszone jak kij jej ciało, w którem pozostał już tylko kościec samicy. Ale stara kobieta, silna jeszcze, niepokonana, nie dała się wnukowi. Wyrwawszy się z pod niego, schwyciła siekierę i jednym zamachem rozpłatała mu czaszkę. Na krzyki jej zbiegli się sąsiedzi, którym opowiedziała wszystko ze szczegółami: jeszcze chwila, a byłaby uległa mu. Łotr już, już, dobierał się do niej. Hilarjon skończył życie dopiero nazajutrz. Zjechał na miejsce sędzia śledczy, potem był pogrzeb i związane z całą tą sprawą najrozmaitsze udręki, które szczęśliwie udało się jej pokonać, wyszła z nich wszakże dotknięta do głębi niewdzięcznością ludzką, z mocnem postanowieniem nieoddawania nigdy już żadnych usług członkom swojej rodziny.
Fouan pukał trzy razy z rzędu, tak jednak nieśmiało, że Starsza niedosłyszała pukania. W końcu wszakże zbliżyła się do drzwi i zapytała:
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Twój brat.
Poznała niewątpliwie odrazu jego głos, nie spieszyła się jednak, chcąc zmusić go do wyjaśnień. Zapadło milczenie, poczem zapytała raz jeszcze:
— Czego chcesz?
Drżał, nie śmiał odpowiedzieć. Wówczas siostra szorstko rozwarła drzwi, kiedy jednak chciał wejść, zagrodziła mu wejście chudemi swojemi ramionami i zostawiła go na dworze pod strugami ulewnego deszczu, który nie przestawał lać ani na chwilę.
— Wiem, czego chcesz. Powiedziano mi o tem na wieczornicy... Tak, byłeś taki głupi, że dałeś się znów ograbić, nie umiałeś nawet uchować pieniędzy w kryjówce, a teraz chcesz, żebym wzięła cię do siebie, co?...
Widząc, że usiłuje bełkotać jakieś słowa wyjaśnień, uniosła się gniewem.
— Żebym choć nie była cię uprzedzała! Ile razy powtarzałam ci, że trzeba być nędznym tchórzem i idjotą, żeby pozbywać się własnej ziemi?!
— Masz teraz za swoje! — sprawdziło się, co ci przepowiadałam; wypędziły cię na ulicę niegodziwe twoje dzieci, musisz wałęsać się po nocy jak żebrak i nie masz nawet własnego kamienia, na którym mógłbyś złożyć głowę do snu!
Fouan z wyciągniętemi rękami płakał, usiłując odsunąć ją od drzwi. Ale Starsza nie ustępowała, wyrzucając z siebie potoki obelg, żeby ulżyć swojemu sercu.
— Nie! nie! idź żebrać o przytułek u tych, co cię obdarli ze wszystkiego. Odemnie nic ci się nie należy. Rodzina zarzuciłaby mi jeszcze, że mięszam się nie do swoich spraw... Kpię sobie zresztą z tego, ale nie daruję ci nigdy, żeś rozdał swoje mienie!..
I, wyprostowana, wyciągając zwiędłą swoją szyję i wpijając w brata okrągłe swoje oczy drapieżnego ptaka, zatrzasnęła mu gwałtownie drzwi przed nosem, rzuciwszy mu po raz ostatni:
— Zasłużyłeś sobie na to. Zdychaj na ulicy!
Fouan pozostał na dworze, zdrętwiały, nieporuszony wobec tych drzwi nielitościwych, gdy za jego plecami deszcz nie przestawał zlewać na ziemię jednostajnych swoich potoków. Odwrócił się wreszcie i pogrążył ponownie w atramentowo-czarny mrok nocy, w której tonęły lodowate strugi lejące się zwolna z upustów niebieskich.
Dokąd szedł? Utonęło to dla niego nazawsze w morzu niepamięci. Stopy jego ślizgały się w kałużach, ręce obmacywały wszystko dokoła, aby ustrzec starcze ciało od obijania się o mury i drzewa. Nie myślał już o niczem, nie orjentował się w tym zakątku wsi, którego każdy kamień był mu znany; teraz, cała ta okolica była dla niego obcem, dalekiem, straszliwem jakiemś miejscem, w którem czuł się zatracony, niezdolny do kierowania własnemi krokami. Skręcił na lewo, ale, w obawie wybojów, cofnął się znów na prawo i stanął, drżąc ze strachu, czując się zagrożony ze wszystkich stron. Natrafiwszy na płot jakiś, szedł wzdłuż niego aż do furtki, która otworzyła się przed nim, Ale zaraz za furtką ziemia rozstąpiła się przed nim, wpadł wgłąb dołu. Dobrze mu tu było, deszcz nie przedostawał się do dna jamy, dającej ciepły przytułek. Nagle pochrząkiwanie czyjeś ostrzegło starego, że dzieli jamę z wieprzkiem, który, w przekonaniu, że rzucono mu nową porcję jadła, wtykał mu już ryj swój pod żebra. Zawiązała się między niemi walka, starzec zbyt jednak słaby, wylazł z dołu w obawie, aby wieprz go nie pożarł. Nie w stanie iść dalej, położył się przy furtce, zwinięty w kłębek, aby okap daszka ochraniać mógł go nieco przed deszczem. Mimo to, rozbryzgujące się krople padały mu w dalszym ciągu na nogi, lodowate podmuchy wichru mroziły odzież, przemiękłą na zesztywniałem z zimna ciele. Zazdrościł wieprzkowi, byłby też może powrócił do jego jamy, gdyby nie słyszał go za swojemi plecami, wściekle przegryzającego furtkę i złowrogo przy tem pochrząkującego.
O świcie ocknął się Fouan z bolesnej senności, w jaką pogrążyło go znużenie. Ogarnął go znów wstyd na myśl, że cała wieś wie już o jego przygodzie, że wiadomo, jako stał się zupełnym już nędzarzem. Jak się nie ma nic, niema co liczyć na sprawiedliwość, ani na litość ludzką.
Powlókł się wzdłuż płotów z obawy, aby nie otworzyło się które okno i nie poznała go która z wcześnie zrywających się kobiet. Deszcz padał wciąż; pod jego strugami zbliżał się stary ku równinie i zaszył się wgłębi stogu siana. Przez cały dzień krył się w ten sposób, uciekając z jednego schronienia do drugiego, tak wystraszony, że po paru godzinach, myśląc, że jest wykryty, zmieniał kąt, w który się zaszywał. Jedyną myślą, jaka go teraz dręczyła, było pytanie, jak długo będzie musiał się jeszcze tak mordować, zanim nie ulituje się nad nim śmierć. Mniej cierpiał z zimna, dręczył go nadewszystko głód, czuł, że napewno umrze z braku jadła. Jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc może. Dopóki było widno, nie słabła jego wola: wolał skończyć w ten sposób, aniżeli powrócić do Kozłów. Wraz jednak z zapadającym zmrokiem ogarnął go okrutny lęk, że wypadnie mu spędzić jeszcze jedną taką noc pod nieustającym potopem. Zimno przenikało go aż do szpiku, głód wyżerał mu wnętrzności, dokuczliwy, nie do zniesienia. Kiedy wreszcie czarna noc zasnuła niebo, wydało mu się, że tonie w tym, ociekającym strumieniami wody, mroku; głowa jego była już pusta zupełnie, przestała nim rządzić, nogi poruszały się jeszcze automatycznie, wiódł go już tylko instykt zwierzęcy. W ten sposób, wbrew woli swojej niejako, znalazł się znów w kuchni Kozłów, której drzwi otworzył, sam nie wiedział jak i kiedy.
Kozioł i Liza dojadali właśnie pozostałą z dnia poprzedniego zupę z kapusty. Kozioł na szelest kroków odwrócił głowę i spojrzał na Fouana, milczącego, spowitego w kłęby pary, dymiącej się z przemoczonej jego odzieży. Minęła długa chwila, wreszcie Kozioł odezwał się tonem drwiącym:
— Wiedziałem, że ojciec nie będzie miał wstydu.
Stary, zesztywniały, zacięty, nie otworzył ust, nie wymówił słowa.
— No, babo, daj mu żarcie, kiedy głód sprowadził go z powrotem.
Liza wcześniej już podniosła się i przyniosła staremu miskę zupy. Ale Fouan wziął miskę i usiadł na boku, jak gdyby nie decydując się usiąść do stołu razem z synem i synową; nie przeszkodziło mu to jednak wychleptać żarłocznie całą zawartość. Całe jego ciało dygotało w gorączce nasycania głodu. Kozioł kończył tymczasem swoją wieczerzę bez pośpiechu, kołysząc się na krześle, wydzióbując zdaleka końcem noża kawałki sera i zanosząc je odrazu do ust. Bawiła go żarłoczność starego; patrzył na znikające w bezzębnych jego ustach czubate łyżki i podkpiwał sobie z niego.
— Widzę, że ten spacer na świeżem powietrzu dodał ojcu apetytu. Ale codzień żeby ojciec chciał tak wsuwać, zadużoby kosztowało wyżywienie ojca.
Stary pochłaniał i pochłaniał, i tylko przelewało mu się w grdyce. Nie wymówił wciąż ani słowa. Za to Kozioł używał na nim ile wlazło.
— A, stare łobuzisko, pozwala sobie hulać po nocach za domem!.. Licho go wie! Może poszedł do dziewuch.... To z tego widać tak wymiotło mu w brzuchu?..
Stary nie odpowiadał w dalszym ciągu, zawziął się w milczeniu i tylko słychać było gwałtowne połykanie pochłanianych łyżek jadła.
— Mówię do was przecie, ojcze, moglibyście odpowiedzieć mi choć przez wdzięczność! — zawołał zirytowany Kozioł.
Fouan nie podniósł nawet z ponad miski swoich mętnych, nieruchomo wpatrzonych w nią oczu. Zdawał się nie słyszeć, ani nie widzieć, jak gdyby był o sto mil zdaleka, jak gdyby chciał pokazać, że wrócił tylko, żeby się najeść, że żołądek jego jest tutaj, ale nie serce. Wyskrobywał teraz dno miski łyżką, szorując po niem z całej siły, żeby nie pozostawić nic ze swojej porcji.
Liza, poruszona tym apetytem wygłodzonego, odważyła się wtrącić.
— Daj mu spokój, widzisz, że udaje trupa.
— Niech no nie zachciewa mu się więcej urągać mi! — dodał rozjuszony Kozioł. — Raz jeden mogło mu to jeszcze ujść na sucho. Ale niech sobie zapamięta przeklęty uparciuch; dzisiejsza historja ma mu posłużyć za naukę! Jak jeszcze raz dokuczy mi swojem upominaniem się, wyrzucę na zbity łeb na ulicę. Niech tam zdycha z głodu!
Fouan, skończywszy jeść, zwlókł się z wysiłkiem z krzesła. Niemy wciąż, zachowujący grobowe milczenie, które zdawało się potęgować wciąż, odwrócił się do syna plecami i poczłapał pod schody aż na swoje posłanie, na które rzucił się w całem ubraniu. Sen zmógł go tam odrazu; zasnął w jednej chwili, nie oddychając prawie, ciężkim, ołowianym snem przemordowania. Liza, która poszła zajrzeć do niego, wróciła do męża, mówiąc, że kto wie, czy stary nie umarł. Ale Kozioł, który zadał sobie trud pójścia, wzruszył tylko ramionami. Właśnie też! Umarł! Alboż to się umiera tak łatwo?! Musiał dobrze natłuc się po drogach, że doprowadził się do takiego stanu! Nazajutrz rano, kiedy przyszli do niego, stary ani się poruszył. Spał wieczorem jeszcze i obudził się dopiero z rana, po następnej nocy, po trzydziestu sześciu godzinach kamiennego odrętwienia.
— Aha! Jest ojciec znów! — zadrwił z niego Kozioł. — Jużem myślał, że się nie obudzi więcej, że nie będzie zjadał naszego chleba.
Stary nie spojrzał na syna, nie odpowiedział mu i wyszedł na drogę, aby zaczerpnąć powietrza.
Od tego dnia zawziął się. Zdawało się, jakoby zapomniał o papierach procentowych, których nie chciano mu oddać; nie mówił o nich przynajmniej; przestał ich szukać, zobojętniały może, a w każdym razie zrezygnowany. Zerwanie jego wszakże z Kozłami było kompletne. Zaciął się w milczeniu, jak gdyby odgrodzony niem od nich i pogrzebany. Nigdy, przy żadnej okazji, w żadnej sprawie, nie odzywał się do syna i synowej. Żył z niemi w dalszym ciągu wspólnem życiem, sypiał u nich, jadał, widywał ich, stykał się z niemi od rana do wieczora, i nigdy ani spojrzenia, ani słowa, jak gdyby był ślepym i niemym, cieniem jeno, wlokącym się wśród żywych. Sprzykrzyło im się wreszcie zajmować nim, nie wydostając z niego w odpowiedzi ani dźwięku; pozostawili go więc w spokoju. Kozioł, a nawet i Liza, przestali mówić do niego, i odtąd znosili go już tylko u siebie, niby stary sprzęt, przeniesiony na inne miejsce, aż wreszcie przestali zupełnie zdawać sobie sprawę z jego obecności.
W całym domu miał Fouan jedynego przyjaciela, małego Julisia, który ukończył w tym czasie dziewięć lat. Czteroletnia Lorka patrzyła już na dziadka twardym, surowym wzrokiem pozostałych członków rodziny i wymykała się z jego ramion, zła i nadąsana, jak gdyby i ona także wydała już wyrok potępienia na zbędną tę gębę. Juliś, natomiast, lubił wtulać się dziadkowi między nogi, pozostając w ten sposób ostatnim węzłem, łączącym starego Fouana z życiem innych ludzi, służąc mu za pośrednika, kiedy konieczność dania odpowiedzi, potakującej czy przeczącej, stawała się nieunikniona. Matka posyłała go, a malec przynosił odpowiedź, dziadek bowiem jedynie w stosunku do niego naruszał milczenie. Nadto, wobec zupełnego zaniedbywania potrzeb starego przez wszystkich, chłopiec pomagał mu, niby mała gosposia, zaściełać łóżko z rana i przynosił mu jego porcję jadła, którą dziadek spożywał przy oknie, trzymając miseczkę na kolanach, nie chcąc nigdy zająć dawnego swojego miejsca przy stole. Obydwaj bawili się razem. Stary uszczęśliwiony był, mogąc, wziąwszy malca za rękę, chodzić z nim daleko, wciąż przed siebie, i w takich chwilach wyrzucał z serca wszystko, co dusił w sobie przez tyle czasu, nie przestawał mówić, ogłuszając towarzysza potokiem słów, wysławiając się z coraz większą trudnością, odkąd przestał posługiwać się mową. Ale mamroczący niewyraźnie starzec i malec, którego interesowały jedynie gniazda ptasie i kępy jerzyn, rozumieli się doskonale i gawędzili z sobą całemi godzinami. Dziadek uczył malca, jak zakładać gałązki z lepem na łowienie ptactwa i zmajstrował dla niego małą klatkę do umieszczania w niej świerszczy. Drobna rączka dziecka, którą ujmował w zwiędłej swojej dłoni podczas wędrówek po pustynnych, bezludnych i pozbawionych ziemi uprawnej drogach, była wszystkiem, co podtrzymywało go w życiu, co dawało mu jeszcze cień zadowolenia z egzystencji.
Fouan był zresztą jakgdyby wykreślony z liczby żyjących. Działał za niego, odbierał i podpisywał Kozioł, pod pozorem że biedaczysko na starość stracił głowę. Renta w wysokości stu pięćdziesięciu franków, pochodząca ze sprzedaży domu, była wypłacana Kozłowi bezpośrednio przez pana Baillehache’a. Trudności miał Kozioł jedynie z Delhomme’m, który nie zgadzał się na wypłacanie dwustu franków, należnych od niego Fouanowi, inaczej, aniżeli wprost na ręce ojca; z chwilą wszakże, kiedy zamknęły się drzwi za szwagrem, zagarniał Kozioł odrazu pieniądze. Czyniło to razem trzysta pięćdziesiąt franków, do których, jak jękliwie narzekał, dodawać musiał drugie tyle, a może i więcej, ażeby wyżywić starego, któremu, podług niego, nie można było nigdy nastarczyć jadła. O papierach procentowych nie było więcej mowy; leżą dobrze schowane; pomyśli się o nich potem. Co się tyczy procentów, obracał je, jak zapewniał, na wypłacenie wedle umowy, co rano piętnastu susów Ojcu Kiełbasie za odziedziczenie po nim po jego śmierci morgi gruntu. Kozioł dowodził, że nie należało zrywać tego kontraktu, bowiem zbyt wiele tkwiło już w nim spłaconych przez Fouana pieniędzy. Opowiadano sobie jednak od ucha do ucha, że Ojciec Kiełbasa, steroryzowany, zagrożony nieprzyjemnym kawałem, zgodził się zerwać umowę, zwracając Kozłowi połowę pobranych sum, tysiąc czy dwa tysiące franków. Milczenie starego łotra o tej sprawie dało się tłumaczyć ambicją oszusta, który nie chciał się przyznać, że i jego zkolei nabrano. Węch Kozła mówił mu, że stary Fouan umrze pierwszy: wystarczyłoby dać mu porządnego kopniaka, a napewno nie podniósłby się więcej.
Minął rok, a Fouan, któremu z każdym dniem wyraźnie ubywało sił, żył wciąż jeszcze. Nie był to już dawny, ochędożny, starannie ogolony chłop, z równo podstrzyżonemi wąsami, w świeżej, czystej bluzie i czarnych spodniach. Na jego zaostrzonej, wychudłej twarzy pozostawał już tylko wielki, kościsty nos, wydłużający się ku ziemi. Z rokiem każdym pochylał się starzec coraz bardziej i teraz chodził już, zgarbiony we dwoje, tak, że pozostawało mu tylko pochylić się po raz ostatni, aby znaleźć się odrazu w jamie mogilnej. Wlókł się przy pomocy dwóch kijów, wyrosła mu długa, brudno-siwa, zmierzwiona broda, donaszał stare, zniszczone ubranie syna, i tak był niechlujny, że budził wprost wstręt w pełnem świetle dnia, podobny do starych, odzianych w łachmany włóczęgów, od których ludzie odwracają się z obrzydzeniem. W tej ruinie człowieka żyło jeszcze zwierzę tylko, zwierzę ludzkie, podtrzymywane jedynie instynktem życia. Żarłoczność kazała mu rzucać się na misę z jadłem, którego nigdy nie miał dość, tak że posuwał się nawet do wykradania Julisiowi kromek chleba z masłem, o ile malec nie potrafił w porę ich sprzątnąć. Zmniejszano mu jego porcje pod pozorem, że stary przeżarłby się. Kozioł zarzucał mu, że stracił w Zamku, przestając z Hjacyntem, wszystkie dawne swoje dobre przyzwyczajenia wstrzemięźliwości. Było to poniekąd prawdą, bowiem ten niegdyś trzeźwy, nie znoszący dogadzania sobie chłop, obywający się chlebem i wodą, przywykł tam do obżarstwa i pijatyki, zasmakował w mięsie i wódce, do których przyzwyczaił go starszy syn, a wiadomo, jak łatwo przejmuje się złe skłonności, tembardziej, jeżeli rodzony syn rozpaja ojca. Liza musiała zamykać wino i wódkę, spostrzegłszy, że zawartość karafinek maleje ze zdumiewającą szybkością, a w dni, kiedy gotowano na obiad mięso, stawiała na czatach przy garnku małą Lorkę. Od czasu też, kiedy stary wypił na kredyt filiżankę kawy u Lengaigne’a, uprzedził Kozioł jego i Macquerona, że nikt nie będzie płacił długów Fouana, niech się więc strzegą kredytowania mu. Stary zachowywał w dalszym ciągu tragiczne swoje milczenie, czasem tylko, kiedy miska jego z jadłem nie była napełniona po brzegi, lub kiedy sprzątano wino ze stołu, zanim mu dano się go napić, patrzył bystro na Kozła złem spojrzeniem w bezsilnej wściekłości niezaspokojonego pożądania.
— Tak, tak, może ojciec się na mnie patrzeć, ile chce, — mruczał Kozioł, — ani mi się śni opychać jadłem darmozjadów! Kto lubi mięso, niech zarobi na nie! Przebrzydły pasibrzuch!... Nie wstydzi się ojciec być na starość obżartusem i opojem?
Fouan, który nie powrócił do Delhomme’ów, zaciąwszy się w urażonej dumie, dotknięty do żywego słowami, wypowiedzianemi niegdyś przez córkę, musiał teraz znosić od Kozła obelżywe słowa, a nawet łajania. Nie pamiętał już o pozostałych swoich dzieciach; wpadł w zupełną apatję i na myśl mu już nawet nie przychodziło, że mógłby wydostać się stąd. A zresztą, gdzieindziej nie byłoby też lepiej. Po cóż więc zmieniać? Fanny, przechodząc obok ojca, ani drgnęła; poprzysięgła sobie, że nigdy nie przemówi do niego pierwsza. Hjacynt, miększy w gruncie od innych, choć przez jakiś czas boczył się na starego za brzydki sposób, w jaki opuścił Zamek, zabawił się pewnego wieczora spojeniem go u Lengaigne‘a aż do utraty przytomności, a potem odprowadzeniem go w tym stanie do Kozłów. Zrobiła się straszna chryja, cały dom był na nogach, Liza musiała uszorować podłogę w kuchni, Kozioł przysięgał, że jeżeli się to jeszcze raz powtórzy, pośle ojca spać na gnojówkę. Dlatego też stary, nastraszony, bał się teraz starszego syna do tego stopnia, że przemagał nawet swoją żarłoczność i nie przyjmował od niego poczęstunku. Często też, siadując przy drodze, widywał Flądrę, oprowadzającą swoje gęsi. Dziewczyna zatrzymywała się, wświdrowywała w niego wązkie szparki swoich oczu, obszukując go niemi niejako, gawędziła z nim przez chwilę, podczas kiedy sznur sunących za nią ptaków czekał, stojąc na jednej nodze z wyciągniętemi w jednym kierunku szyjami. Pewnego ranka wszakże spostrzegł, że skradła mu chustkę; odtąd, jak tylko ujrzał ją zdaleka, machał na nią swojemi kijami, żeby odpędzić ją precz. Flądra śmiała się szyderczo, bawiła się szczuciem na starego swoich gęsi i odchodziła wówczas dopiero, kiedy przypadkowy jakiś przechodzień groził jej kułakiem, jeżeli nie zostawi dziadka w spokoju.
Dotychczas jednak mógł Fouan chodzić. Było to wielką dla niego pociechą, nie przestał bowiem interesować się ziemią i wlókł się zawsze na dawne swoje pola, pociągany manją starych amantów, nie dających spokoju dawnym swoim kochankom. Włóczył się zwolna po drogach potykającemi się krokami starca i stawał na krawędzi którego z pól, zatrzymując się godzinami w tej pozycji, oparty na obu swoich laskach, poczem lazł dalej na inne pole, przed którem znów wystawał, nieruchomy, podobny do drzewa, wyrosłego tutaj i uschłego ze starości. Zmętniałe jego oczy nie rozróżniały już ani żyta, ani jęczmienia, ani owsa. Wszystko zlewało się przed nim, i z chaosu tego wypływały niewyraźne jakieś wspomnienia przeszłości: pole to przyniosło w tym a tym roku tyle a tyle hektolitrów. Daty nawet i cyfry mącić mu się już zaczynały w końcu. Jedyne pozostało mu już tylko uczucie żywe, niesłabnące: ziemia, ta ziemia, której tak pożądał, ziemia, której w ciągu sześćdziesięciu lat oddał wszystko, ręce i nogi swoje, serce, życie, ta ziemia niewdzięczna przeszła w objęcia innego mężczyzny i rodziła w dalszym ciągu, nie myśląc nawet o udzieleniu mu jego części! Bezmierny smutek ogarniał go na myśl, że nie chce go ona znać już więcej, że nie pozostało mu nic a nic po niej, ani pieniądze, ani kęs chleba, że musi umrzeć, zgnić dla niej, zobojętniałej, która skorzysta ze starych jego kości, aby odmłodzić się ponownie! O, doprawdy, żeby dojść do takiego końca, żeby zostać na stare lata ogołoconym ze wszystkiego, stać się kaleką, nie warto było zabijać się przez całe życie pracą!... Po całodziennem wałęsaniu się takiem dokoła dawnych swoich pól padał na posłanie tak zmordowany, że nie słychać było prawie jego oddechu.
I to ostatnie wszakże zainteresowanie jego życiem słabło wraz z słabnięciem jego nóg. Niebawem tak trudno mu było chodzić, że nie ruszał się już z obrębu wioski. W dni pogodne miał trzy czy cztery uprzywilejowane miejsca postoju: belki przed kuźnią Gwoździa, most na Aigrze i ławkę kamienną przy szkole. Wolnym krokiem przenosił się z jednego z tych miejsc na drugie, zużywając godzinę całą na przejście dwustu metrów, wyciągając z piachu swoje saboty, niby koła ciężkiego wozu, zgarbiony, zgięty we dwoje, potykający się co krok, nie mogący utrzymać się na chwiejnych nogach. Często pozostawał przez całe popołudnie przykucnięty na końcu belki, wygrzewając się na słońcu. Zupełnie otępienie unieruchomiło go; spał, zdało się, z otwartemi oczami. Przechodnie nie kłaniali mu się, stał się już rzeczą nieledwie. Fajeczka nawet ciążyła mu, przestał też palić, nie mogąc utrzymać jej pomiędzy dziąsłami, a samo już napychanie jej i zapalanie było dla niego pracą zbyt wyczerpującą. Jedynem jego pragnieniem było móc nie ruszać się z miejsca, tak marzł, lodowaciał i trząsł się z zimna za każdem poruszeniem, pomimo jaskrawych promieni południowego słońca. Był to ostatni już, po zamarciu woli i władzy, etap upadku; ostateczne zezwierzęcenie, odczuwanie już jeno nędzy swojej i opuszczenia przez istotę, świadomą, że niegdyś żyła jak człowiek. Nie narzekał zresztą i nie żalił się, nawykły do swojej roli ochwaconej szkapy, na nic już nieprzydatnej i dobijanej z chwilą, kiedy bez pożytku dla ludzi zżera owies. Stary nie jest zdatny do niczego i tylko kosztuje pieniądze. On sam pragnął niegdyś śmierci swojego ojca, kiedy więc teraz jego dzieci zkolei pragną jego końca, nie dziwił się temu, ani się tem nie trapił. Tak być musi. Jest to w porządku rzeczy.
Jeżeli zdarzało się, że który z sąsiadów pytał go:
— No i cóż ojcze Fouanie, wleczecie się jeszcze?
— Ach — mamrotał — djablo długo trwa to zdychanie!... Napewno nie z braku dobrej woli.
I mówił prawdę. Ze zwykłym stoicyzmem chłopa godził się ze śmiercią, pragnął jej nawet z chwilą, kiedy pozbawiono go wszystkiego i czuł, że ziemia wyciąga już po niego swoje ramiona.
Jeszcze jedno czekało go strapienie. Juliś odsunął się od niego, zniechęcony do starego przez Lorkę, która, widząc brata w towarzystwie dziadka, zdawała się wpadać w zazdrość. Potrzebnie nudzi ich ten stary! Przyjemniej bawić się we dwoje. Często, widząc, że Juliś nie idzie z nią, uwieszała mu się u ramion i uprowadzała go przemocą. A potem taka była uprzejma dla niego, że zapominał o swojej roli dziadkowego ducha opiekuńczego. Powoli udało jej się przywiązać go do siebie całkowicie; kusiła go jak prawdziwa kobieta, która postanowiła sobie dokonać tego podboju.
Pewnego wieczora czekał Fouan na chłopca przed szkołą, taki był bowiem zmęczony, że liczył już tylko na jego pomoc przy schodzeniu ze zbocza. Ale Lorka wyszła razem z bratem, a widząc, że stary trzęsącą się ręką swoją szuka ręki chłopca, roześmiała się szyderczo:
— Znów stary plącze się przy tobie! Rzuć go, do licha!
I, zwracając się do reszty łobuzów, dodała:
— Patrzcie, jaki z niego mazgaj, żeby się tak dać ciągnąć!
Wówczas Juliś, wobec szyderstw i drwin, sponsowiał, i, chcąc pokazać, że jest mężczyzną, wyrwał się nagle staremu, rzucając dawnemu swojemu towarzyszowi spacerów powtórzone za siostrą zdanie:
— Nudzi mnie dziadek!
Spłoszony, z oczami przysłoniętemi mgłą łez, potknął się Fouan, jak gdyby, wraz z tą małą, zabraną, mu rączką, rozstąpiła się przed nim ziemia. Rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech dzieci i Lorka zmusiła Julisia do skakania dokoła dziadka i śpiewania na nutę śpiewki dziecięcej:
— „Obali się czy nie obali, suchy chleb temu dali, co go podniesie...“
Stary, goniąc resztką już sił, wlókł się do domu przez całe dwie godziny i ciągnął bezwładnie nogi za sobą. Był to koniec przyjaźni. Chłopiec przestał przynosić dziadkowi miseczkę z zupą i zaściełać mu łóżko, którego siennika nie przewracano raz na miesiąc nawet. Nie miał też już biedak do kogo mówić, zamknął się w absolutnem milczeniu; samotność jego była teraz bezgraniczna i bezdenna. Nigdy już odtąd nie wyszło z ust jego żadne słowo, o niczem, do nikogo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.