Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przeszło kilka miesięcy, minęła zima, potem wiosna. W Rognes szło wszystko zwykłym trybem, i trzeba było lat całych, żeby zauważyć się dała istotna jakaś zmiana w posępnem tem życiu ponawiającej się nieustannie pracy. W lipcu wszelako, w porze przytłaczającego żaru słonecznego, poruszyły całą wieś zbliżające się wybory. Tym razem kryła się pod niemi nader poważna, zawiła afera. Wszyscy o nich mówili, czekano na zwykły objazd okręgu wyborczego przez kandydatów.
Tej samej właśnie niedzieli, na którą zapowiedziany był przyjazd pana Rochefontaine’a, przemysłowca z Chateaudun, wybuchła zrana straszliwa kłótnia u Kozłów pomiędzy Lizą a Franusią. Przykład obu sióstr dowodził wyraźnie, że kiedy zdaje się, że sprawy nie posuwają się naprzód, idą one jednak jakoś. Ostatnia nić, łącząca siostry, wciąż gotowa zerwać się, wciąż na nowo nawiązywana, tak zwiotczała w codziennych kłótniach, że pękła odrazu, aby nigdy nie nawiązać się z powrotem, i to pękła z powodu głupstwa, niewartego nawet, żeby o niem wspominać.
Rana tego Franusia, sprowadzając krowy, zatrzymała się na chwilę, aby porozmawiać z Janem, którego spotkała przed kościołem. Przyznać trzeba, że była to z jej strony prowokacja niejako. Tak wprost domu, jak gdyby umyślnie, aby rozwścieczyć Kozła! To też, ledwie zdążyła wejść, Liza ofuknęła ją:
— Słuchaj, jak będziesz się chciała widywać z twoimi chłopami, zrób przynajmniej, żeby to się nie działo pod samemi oknami.
Kozioł słyszał to, zajęty ostrzeniem sierpa.
— Dużo ich tutaj widzę tych moich chłopów! — odgryzła się Franusia. — Ale jest za to jeden taki, co, żebym tylko chciała, miałby ten świntuch mnie nie pod oknami, ale w twoiem własnem łóżku.
Ta wyraźna aluzja do Kozła wyprowadziła Lizę z równowagi. Oddawna czyhała już tylko na okazję wypchnięcia siostry z domu, chociażby za cenę podzielenia się z nią majątkiem, byle mieć nareszcie spokój. Z tego właśnie powodu tłukł ją mąż, odmiennie zupełnie zapatrujący się na tę sprawę, zdecydowany kręcić do ostatka, nietracący mimo wszystko nadziei utrzymywania stosunku z małą, póki tylko on i ona będą jeszcze zdolni do tego. Liza wściekała się, że nie jest panią na własnych śmieciach, toczyła ją teraz szczególnego rodzaju zazdrość; gotowa była pomagać mężowi do owładnięcia młodszą siostrą, byle raz z tem skończyć, równocześnie jednak do pasji doprowadzał ją widok jego, rozognionego pożądaniem dziewczyny, której młodość, małą, krągłą, twardą pierś i białe pod zakasanemi rękawami ciało znienawidziła z całej duszy. Jeżeli nawet dopomogała swojemu chłopu do zniewolenia jej, to jedynie z myślą, że zniszczy on i zmarnuje to wszystko. Nie martwiła jej nawet konieczność podziału, tak cierpiała z powodu wciąż wzrastającej rywalizacji, trując się przeświadczeniem, że siostra bardziej jest ponętna od niej i więcej może dostarczyć rozkoszy.
— Ty, tłuku jeden, — wywrzaskiwała — umyślnie go drażnisz!... Gdybyś nie sterczała ciągle koło niego, nie latałby za chudym twoim zadkiem. Dobry z ciebie numer!
Franusia, nie mogąc znieść wierutnych tych łgarstw, aż pobladła ze złości. Odpowiedziała jednak spokojnie, rozmyślnie powściągając swoje rozwścieczenie.
— Bardzo dobrze. Dosyć mam tego... Poczekasz tylko jeszcze dwa tygodnie, a przestanę ci się naprzykrzać, jeżeli tak ci o to idzie. Tak, za dwa tygodnie skończę dwadzieścia jeden lat i zaraz się od was wyniosę.
— Aha, chcesz przeczekać, aż będziesz pełnoletnia!... Tak to sprytnie wszystko wykalkulowałaś, żeby nam bardziej dokuczyć!.. Otóż wiedz o tem, łajdaczko zatracona, że nie za dwa tygodnie, ale w tej sekundzie wyniesiesz się od nas... Wynoś się precz!...
— A chociażby!.. Właśnie u Macqueronów potrzebny jest ktoś do pomocy; przyjmą mnie tam chętnie... Żegnam!
I rzekłszy to, zabrała się, aby wyjść bez żadnych wyjaśnień i rozmów. Cała sprawa odbyła się w sposób zupełnie prosty. Kozioł, rzucając sierp, który w tej chwili ostrzył, chciał, wycięciem na lewo i na prawo kilku tęgich policzków, pogodzić raz jeszcze obie siostry, było już jednak zapóźno, i, doprowadzony do wściekłości, zdążył tylko palnąć tak pięścią między oczy żonę, że polała się jej ciurkiem krew z nosa. — Psiekrwie baby!... To, czego się obawiał, czemu usiłował przeciwdziałać od tak dawna! Wraz z ucieczką małej zacznie się cały szereg paskudnych historyj! Widział już, jak wszystko wymyka mu się z ręki: dziewczyna, ziemia...
— Pójdę natychmiast do Macquerona — huknął. — Będzie musiała wrócić, choćbym miał ją staszczyć przemocą, gnać przed siebie, jak krnąbrne bydlę, kopaniem po zadzie.
U Macqueronów tej niedzieli wielki był zamęt, jako że oczekiwano przybycia jednego z kandydatów: pana Rochefontaine‘a, przedsiębiorcę robót budowlanych z Chateaudun. Podczas ostatniej kadencji popadł pan de Chédeville w niełaskę, jak utrzymywali jedni — z powodu jego sympatji orleańskich, gdy inni dowodzili, że obruszyć miał na siebie Tuilerje skandaliczną jakąś aferą: rozkochaniem w sobie na zabój, mimo podeszłego swojego wieku, młodej żony któregoś z woźnych Izby Prawodawczej. Bez względu na to, jak się miała rzecz istotnie, stracił deputowany przedewszystkiem poparcie prefekta, który zwrócił łaski swoje na osobę pana Rochefontaine’a, dawnego kandydata opozycji, zaszczyconego świeżo zwiedzeniem jego warsztatów przez jednego z ministrów. Nadto był pan Rochefontaine autorem książki o wolnej wymianie, którą zainteresował się bardzo sam cesarz. Pan de Chédeville, zirytowany odwróceniem się od niego dawnego protektora, podtrzymywał swoją kandydaturę, zwłaszcza że stanowisko deputowanego było dla niego niezbędne do przeprowadzenia pewnych spraw, gdyż zrujnowane i obciążone hypotekami folwarki Chamade nie dawały mu wystarczających dochodów. W ten sposób dziwnym zbiegiem okoliczności sytuacja odwróciła się: obszarnik występował jako kandydat niezależny, gdy, przeciwnie, przemysłowiec stawał się kandydatem oficjalnym.
Hourdequin, pomimo, że był merem Rognes, pozostał wierny panu de Chédeville, postanowił też nie liczyć się zupełnie z nakazami administracji, gotów, o ile doprowadzonoby go do ostateczności, walczyć otwarcie bodaj. Przedewszystkiem uważał za obowiązek uczciwości nie kręcić się, jak chorągiewka na dachu, za byle podmuchem prefektury, a nadto, mając do wyboru zwolennika wolnej wymiany czy protekcjonistę, rozumiał, że, wobec kryzysu, przeżywanego przez rolnictwo, musi podtrzymywać drugiego, jako tego, z którym wiąże go własny interes. Od pewnego czasu kłopoty gospodarskie, do których dołączały się przykrości, sprawiane mu przez Jakóbkę, nie pozwalały mu zajmować się sprawami merostwa, zrzucał je też chętnie na barki adjunkta, Macquerona. Kiedy jednak zainteresowanie się bezpośrednie wyborami zniewoliło go do objęcia ponownie przewodnictwa na posiedzeniach Rady municypalnej, zdziwiony był buntowniczą, sztywną i wrogą w stosunku do siebie postawą jej członków.
Był to wpływ podziemnej roboty Macquerona, prowadzonej z przezornością prostaka, dopinającego wreszcie celu. W zbogaconym chłopie, zgnuśniałym bezczynnością, łażącym z kąta w kąt, brudnym i zaniedbanym w roli pana, która zanudzała go na śmierć, kiełkować zaczęła powoli ambicja zostania merem. Stanowiło to obecnie jedyne jego zainteresowanie. Wytrwale też podkopywał autorytet Hourdequina, wykorzystując niewygasającą nigdy nienawiść, wrodzoną wszystkim mieszkańcom Rognes, przeciwko dawnym panom, przeciwko synowi mieszczucha, obecnie posiadaczowi ziemi. Wielka mi rzecz! Nabył ją za półdarmo! Istny rozbój z czasów Rewolucji! Biedakowi nie upiecze się nigdy taka gratka; wraca to zawsze do tych łotrów — wyzyskiwaczy, którym kieszenie pękają już od zagrabionego dobra! Nie mówiąc już o tem, jakie świństwa dzieją się w Borderie. Istna hańba ta Jakóbka, którą pan jej ściąga z łóżek parobków, aby, zkolei, samemu z niej korzystać... Wszystko to było podnoszone, krążyło, poruszane bez obsłonek, w rozmowach wieśniaków, budząc oburzenie nawet wśród tych, którzy nie wahaliby się sprzedać własną córkę, gdyby się im ten interes należycie opłacił. Taką drogą udało się robocie Macquerona doprowadzić do tego, że członkowie Rady doszli wreszcie do przekonania, jakoby burżuj musiał zawsze kraść i kumać się z burżujem, do należytego więc prowadzenia społeczności chłopskiej potrzebny jest mer — chłop.
I właśnie z powodu wyborów zadziwił Hourdequina pierwszy opór członków Rady. Kiedy mówić zaczął o panu de Chédeville, wszystkie twarze zesztywniały nagle, jak skamieniałe. Macqueron, widząc, że mer pozostawał wierny kandydatowi, który wpadł w niełaskę, powiedział sobie, ze będzie to najodpowiedniejszy teren walki, najlepsza sposobność do wysadzenia Hourdequina z siodła.
Popierał więc kandydaturę pana Rochefontaine‘a, dowodząc, że wszyscy ludzie lojalni winni iść z rządem. Teza ta najzupełniej wystarczyła, nie miał potrzeby nawet przekonywać członków Rady o jej słuszności, bowiem, z obawy, aby ich nie wymieciono z ich stanowisk, trzymali zawsze stronę miotły, a właściwie jej rękojeści. Zdecydowani też byli iść zawsze z silniejszym, z tym, w którego ręku była władza, byleby mieć pewność, że nic się nie zmieni i ze nie spadną ceny na zboże. Delhomme, zawsze sprawiedliwy i uczciwy, wyznający takie właśnie zasady, pociągnął za sobą Gwoździa i innych. Wreszcie, do ostatecznego skompromitowania Hourdequina przyczynił się fakt, że po jego stronie był jedynie Lengaigne, nie mogący znieść znaczenia, jakie zyskiwał coraz bardziej Macqueron. Nie obeszło się też bez rzucania oszczerstw. Oskarżono Hourdequina o radykalizm, nazywano go „czerwonym“, jednym z owych nicponiów, dążących do wprowadzenia respubliki, byleby zniszczyć i zrujnować chłopa. W tym stanie rzeczy i ksiądz Madeline, oszołomiony, przeświadczony, że zawdzięcza probostwo swoje adjunktowi, popierał również pana Rochefontaine’a pomimo cichego protegowania pana de Chédeville’a przez monseigneur’a. Ostatecznym ciosem, który podkopał stanowisko Hourdequina, było puszczenie pogłoski, jakoby schował on do własnej kieszeni połowę subwencji, uchwalonej przez Radę na otwarcie słynnej szosy bezpośredniej z Rognes do Chateaudun. W jaki sposób mógł to uskutecznić? — tego nie wyjaśniono. Sprawa pozostała tajemnicza i potworna. Macqueron, wypytywany o nią, przybierał zatroskany, cierpiący i dyskretny wyraz twarzy człowieka, któremu pewne względy zamykają usta; w rzeczywistości zaś on sam był twórcą i szerzycielem tej pogłoski. Gmina cała była wzburzona, Rada municypalna podzieliła się na dwa obozy: z jednej strony adjunkt i wszyscy członkowie, z wyjątkiem jedynego Lengaigne’a, z drugiej — mer, który wówczas dopiero zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
Przed dwoma tygodniami jeszcze wykorzystał Macqueron podróż, przedsiębraną w rzeczywistości specjalnie w tym celu do Chateaudun, ażeby, płaszcząc się przed panem Rochefontaine’m, zobowiązać go do zajechania wprost do niego, o ile raczy przybyć do Rognes. Dlatego to właśnie wspomnianej niedzieli, po śniadaniu, oberżysta nie przestawał wybiegać na drogę, wypatrując kandydata. Uprzedził o fakcie jego przybycia Delhomme’a, Gwoździa oraz innych członków Rady, którzy tymczasem zapijali wino, aby skrócić sobie dłużyznę oczekiwania. Znajdował się też tutaj ojciec Fouan i Bécu, przybyli na partyjkę, a także Lequeu, nauczyciel szkolny, zatopiony pozornie w czytaniu przyniesionej z sobą gazety i popisujący się zawsze wstrzemięźliwością od alkoholu. Niepokoiła tylko adjunkta obecność dwóch gości: Hjacynta i przyjaciela jego, Armaty, robotnika, obieżyświata, siedzących razem przy butelce wódki. Rzucał na nich z ukosa niechętne spojrzenia, szukając daremnie sposobu wyrzucenia ich za drzwi. Łotry, jak na złość, zachowywali się, wbrew zwyczajowi, cicho, zdając się tylko drwiąco spoglądać na innych. Wybiła trzecia, a pana Rochefontaine’a, który przyrzekł przybyć do Rognes o drugiej, wciąż nie było widać.
— Celino! — zapytał nagle Macqueron z niepokojem, zwracając się do żony — czy butelka bordeaux przyniesiona na górę, aby módz przyjąć nim naszego gościa, jak tylko przyjedzie?
Celina, zajęta gośćmi, zrobiła rozpaczny gest zapomnienia, wobec czego Macqueron pospieszył sam do piwnicy. W sąsiednim pokoju, mieszczącym sklep galanteryjny, widzialny przez stale otwarte drzwi, Berta z wytworną miną eleganckej panny sklepowej pokazywała różowe wstążki trzem wieśniaczkom; Franusia, która objęła już swoje obowiązki, ścierała kurz z półek pomimo niedzieli. Adjunkt, rozpierany żądzą autorytetu, przyjął dziewczynę bez wahania, dumny, że schroniła się pod jego obronę. Żona jego szukała właśnie pomocnicy. Chętnie też podjął się umieszczenia u siebie i żywienia branki, dopóki nie pogodzi jej z Kozłami, chociaż dziewczyna przysięgała, że zabije się, jeżeli szwagier i siostra zechcą zabrać ją przemocą.
Nagle, wspaniałe lando, zaprzężone w dwa pyszne perszerony, zatrzymało się przed bramą. Pan Rochefontaine, siedzący w niem sam jeden, wysiadł, zdziwiony i dotknięty, że nikt go nie oczekuje. Wahał się, czy ma wejść do oberży, kiedy Macqueron ukazał się na schodach, wiodących do piwnicy, niosąc w każdej ręce pękatą butelkę. Tak był zmieszany i prawdziwie zrozpaczony, że nie wiedział zupełnie, jak ma się pozbyć swoich butelek.
— Ach, wielmożny panie, jaki fatalny traf!... Od dwóch godzin stałem na drodze, nie ruszając się z miejsca, i właśnie kiedy na jedną chwilę zeszedłem do piwnicy... Tak, na pańską intencję specjalnie... Pozwoli pan szklaneczkę, panie deputowany?
Pan Rochefontaine, który był kandydatem dopiero i którego zmieszanie biedaka powinno było wzruszyć, zdawał się być jeszcze bardziej rozgniewany. Był to dorodny mężczyzna, liczący około trzydziestu ośmiu lat, z przerzedzonymi już nieco włosami, z ostro przyciętą bródką, ubrany starannie, ale nie wyszukanie. Zachowywał się w sposób chłodno szorstki, głos miał stanowczy, ton rozkazujący, wszystko w nim mówiło o nawyku do komenderowania, do utrzymywania w karności tysiąca dwustu robotników w swoich zakładach.
Celina i Berta wybiegły na jego spotkanie, ta ostatnia ze zwykłem, bystrem, śmiałem swojem spojrzeniem, rzucanem z pod zmiętych, sfatygowanych już nieco powiek.
— Niech pan raczy wejść! Zaszczycić nas swojemi odwiedzinami!
Mężczyzna od jednego rzutu oka ocenił i osądził ją decydująco. Wszedł jednak do oberży, nie siadając, mimo że go proszono.
— Oto nasi przyjaciele, członkowie Rady — przedstawił Macqueron pozostałych, zdążywszy przyjść już nieco do siebie.
Delhomme, Gwóźdź i inni podnieśli się, zrażeni sztywnem zachowaniem się pana Rochefontaine’a. W głębokiem milczeniu wysłuchali przemówienia jego, streszczającego jego poglądy, które były zarazem poglądami cesarza, nadewszystko jego pojęcia postępowe, którym zawdzięczał przelanie na niego względów administracji, cofniętych przez nią dawnemu kandydatowi; potem dopiero przyobiecywać zaczął przeprowadzenie szos, kolei żelaznych, kanałów... tak! kanału poprzez Beaucję, aby nasycić wreszcie pragnienie, wysuszające ją od wieków. Wieśniacy otwierali szeroko gęby, oszołomieni. O czem on mówi? o wodzie na polach!... Teraz!... Mówca ciągnął dalej, i zakończył, grożąc represjami władz i zemstą żywiołów tym, którzy będą głosowali odmiennie. Wszyscy spojrzeli po sobie. Oto człowiek, który umiał ich poruszyć i z którym lepiej nie zadzierać!
— Tak, tak, bezwątpienia — przytakiwał przy każdem zdaniu Macqueron, nieco zaniepokojony jednak bezwzględnością kandydata.
Bécu, pochwalał żołnierskie przemówienie energicznem kiwaniem głową; stary Fouan zdawał się mówić wytrzeszczonemi swojemi oczami, że to dopiero jest prawdziwy człowiek; nawet Lequeu, taki zawsze nieporuszony i obojętny, sponsowiał niewiadomo wszakże, czy z zadowolenia czy z wściekłości. Jedynie tylko dwaj kajdaniarze, Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, wyraźnie szydzili, tak dalece wszakże czuli się wyższymi, że podkpiwali tylko w milczeniu i wzruszali drwiąco ramionami.
Wnet po skończonem przemówieniu skierował się pan Rochefontaine ku drzwiom. Adjunkt żywo zaprotestował.
— Jakto? Nie uczyni pan nam zaszczytu wypicia szklaneczki wina?
— Nie, dziękuję... I tak jestem spóźniony... Czekają na mnie w Magnolles, w Bazoches, w dwudziestu jeszcze miejscach... Żegnam panów.
Berta nie odprowadziła go nawet. Powróciwszy do sklepu galanteryjnego, odezwała się do Franusi:
— Ordynus! Gdyby to odemnie zależało, na pewno wybrałabym dawnego kandydata...
Pan Rochefontaine wsiadł już z powrotem do powozu, kiedy trzaskanie z bicza skłoniło go do odwrócenia głowy. Był to Hourdequin, nadjeżdżający w skromnej swojej karjolce, powożonej przez Jana. Dowiedział się o przybyciu przedsiębiorcy budowlanego do Rognes przypadkiem tylko, bowiem jeden z jego fornali spotkał po drodze lando, pospieszył więc, aby spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, tem więcej zaniepokojony, że od tygodnia nalegał na pana de Chédeville’a, aby się zjawił osobiście, nie mogąc wszakże skłonić go do tego. Prawdopodobnie trzymała go mocno jakaś spódniczka, może ładna żona woźnego sądowego...
— A, to pan! — zawołał wesoło, witając w ten sposób pana Rochefontaine‘a, — Nie wiedziałem, że rozpoczął pan już kampanję!
Oba pojazdy zatrzymały się tuż przy sobie. Ani jeden z panów nie wysiadł, rozmawiali tylko, siedząc, przez kilka minut, wzajem jedynie pochyliwszy się ku sobie, aby przywitać się uściskiem dłoni. Znali się, niejednokrotnie bowiem bywali razem na śniadaniach u mera w Chateaudun.
— Występuje pan zatem przeciwko mnie? — zapytał nagle ze zwykłą swoją szorstkością pan Rochefontaine.
Hourdequin, który przez wzgląd na swoje stanowisko mera, nie miał zamiaru działać zbyt jawnie, zatrzymał się na chwilę, skonfundowany, że djabelski ten spryciarz ma tak dobrze zorganizowaną policję. Że jednak i jemu nie brak było tupetu, odpowiedział jowialnie, nadając rozmowie ton przyjacielski:
— Nie jestem przeciwko nikomu, jestem za sobą... Moim człowiekiem jest ten, kto będzie mnie bronił. Pomyśleć tylko, że zboże spadło na szesnaście franków, tyle właśnie ile kosztuje mnie samego jego produkcja! Lepiej już doprawdy nie tknąć uprawy i bez pracy zdychać z głodu!
Interlokutor jego zapalił się odrazu.
— Tak, tak!... Ochrona produkcji!... Prawda? O to wam idzie! Cła ochronne, zakaz przywozu zboża z zagranicy, aby zboże francuzkie wzrosło w dwójnasób w cenie!... Tak, tak, wygłodzić Francję, doprowadzić do dwudziestu susów za czterofuntowy bochenek! Zatem wyrok na biedaków!... Jak pan, człowiek postępowy, ma odwagę powracania do tych potworności?
— Człowiek postępowy! człowiek postępowy! — powtórzył dwukrotnie Hourdequin lekko drwiącym tonem. — Oczywiście, że jestem człowiekiem postępowym, tak drogo mnie to jednak kosztuje, że wkrótce nie będę mógł pozwolić sobie na ten zbytek... Maszyny, sztuczne nawozy, wszystkie te nowe metody — wszystko to są rzeczy bardzo piękne, bardzo mądre, jedna tylko z niemi bieda, że rujnują one człowieka z całą nieubłaganą, zdrową swoją logiką.
— To dlatego, że nie ma pan cierpliwości, że żąda pan od nauki rezultatów natychmiastowych, zupełnych, że łatwo zniechęca się pan niezbędnemi próbami po omacku i że doprowadza to pana do powątpiewania o zdobytych pewnikach, do negowania wszystkiego!
— Może i tak. A więc robiłem jednak doświadczenia, nie cofałem się przed robieniem prób. Ślicznie! Niech pan wystara się dla mnie o order za to i niech inni poczciwi biedacy idą w moje ślady! — Hourdequin roześmiał się głośno z własnego dowcipu, uważając go za zakończenie rozmowy.
Pan Rochefontaine nie dał wszakże za wygraną.
— Chce pan zatem, żeby robotnik zdychał z głodu? — podjął żywo.
— Przepraszam! chcę, żeby chłop mógł żyć.
— Ja jednak, zatrudniając tysiąc dwustu robotników, nie mogę podnieść im płacy, nie doprowadzając się tem do bankructwa... Gdyby zboże podniosło się do trzydziestu franków, padaliby jak muchy.
— A ja? Nie mam czeladzi? Jak zboże spada do szesnastu franków, musimy zaciskać pasa i pełno jest po naszych przydrożnych rowach biedaków, zdychających z głodu.
Po chwili dodał wciąż jeszcze z uśmiechem:
— Cóż pan chce? Każdy ciągnie za swoim... Jak sprzedaję panu chleb tanio, ziemia we Francji bankrutuje, a jak go panu sprzedaję drogo, przemysł zawiesza klucz na kołku. Cena waszej robocizny coraz jest wyższa, produkty fabryczne drożeją, moje narzędzia, odzież moja, tysiące rzeczy niezbędnych mi do życia... O!.. piękne bagno, w którem się wszyscy w końcu potopimy!
Obydwaj, rolnik i przemysłowiec, zwolennik wolnej wymiany i protekcjonista, patrzyli wzajem na siebie, jeden z uśmiechem jowialnego spryciarza, drugi z zuchwałą szczerością otwartego wroga. Obydwaj uosabiali współczesny stan wojny, walki ekonomicznej na terenie walki o byt.
— Zmusimy chłopa, aby żywił robotnika — rzekł pan Rochefontaine.
— Postarajcie się przedewszystkiem, żeby chłop sam miał co jeść — odparł Hourdequin, zeskakując wreszcie ze swojego kabrjoletu, gdy tamten rzucił swojemu woźnicy nazwę jakiejś wsi. Macqueron, niekontent, że koledzy jego z Rady, stojąc na progu oberży, słyszeli całą rozmowę, zaproponował wszystkim społem wypicie po szklaneczce. Kandydat odmówił jednak ponownie, nie uścisnął ani jednej ręki na pożegnanie i rozparł się wygodnie na poduszkach landa, które uwiozło go głośnym kłusem obu wielkich perszeronów.
Na przeciwległym zakręcie drogi, Lengaigne, stojący w drzwiach swojego sklepu i zajęty ostrzeniem brzytwy, był świadkiem całej sceny. Roześmiał się szyderczo i zawołał bardzo głośno pod adresem sąsiada:
— Pocałuj mnie gdzieś i podziękuj jeszcze, że pozwalam!...
Hourdequin przyjął zaproszenie Macquerona i wszedł do oberży. Jan uwiązał konia u jednej z okiennic i wszedł za swoim panem. Franusia, zobaczywszy go, dała mu znak z głębi galanteryjnego sklepu, w którym wycierała kurz z półek, i opowiedziała mu o swojem odejściu z domu siostry i o całej awanturze. Tak był tem przejęty, tak się obawiał skompromitowania jej w obecności wszystkich, że cofnął się do oberży i usiadł na ławie, zdążywszy szepnąć jej tylko, że muszą zobaczyć się jeszcze, aby pogadać o tej sprawie.
— Cóż u djabła? Nie zraża was to? Myślicie jednak głosować na tego franta? — zawołał Hourdequin, odstawiając szklankę.
Teraz, po rozmowie z panem Rochefontaine’m, zdecydowany był wystąpić otwarcie do walki z nim, bodajby miał stracić przy tem wszystko. Nie oszczędzał go już, zestawiał go z panem de Chédeville’m takim zacnym człowiekiem, ani trochę nie dumnym, zawsze chętnym do świadczenia przysług, prawdziwym arystokratą francuzkim starej daty!
A ten pyskacz, ten miljoner nowoczesny, patrzy na każdego z wyżyn swojej wielkości, zadziera nosa, nie raczy pokosztować miejscowego wina, pewnie ze strachu, żeby się niem nie struł! Czy ludzie rozum potracili, żeby zamieniać dobrego konia na ochwaconą szkapę?!
— Powiedzcie sami, co zarzucacie panu de Chédeville’owi? Od tylu lat już jest waszym deputowanym i zawsze dobrze wam się przysługiwał!... A teraz, rzucacie go dla nicponia, którego podczas ostatnich wyborów traktowaliście jak hetkę-pętelkę, wówczas, kiedy rząd go zwalczał! Pamiętacie chyba, do licha?
Macqueron, nie chcąc występować jawnie, udawał zajętego pomaganiem żonie przy usługiwaniu gościom. Wszyscy chłopi słuchali, nie poruszywszy ani jednym mięśniem twarzy, nie zdradziwszy ani jednem ściągnięciem brwi, co o tem myślą w głębi duszy. Delhomme odpowiedział za wszystkich.
— Trudno, jak się nie zna ludzi!...
— Ale teraz poznaliście tego ptaka! Słyszeliście przecież, że chce, aby zboże było jaknajtańsze, że będzie głosował za tem, aby zagraniczne zboże zalało Francję i pokonało nasze. Tłomaczyłem wam już tyle razy, że to doprowadzi was do ostatecznej ruiny... Tacy jesteście głupi, że wierzycie jego czczej gadaninie, jego wszystkim obietnicom! Głosujcie za nim! głosujcie! Dużo on będzie dbał o was potem!
Blady uśmiech ożywił wygarbowaną powietrzem i słońcem skórę twarzy Delhomme’a. Cały, ukryty na dnie prostolinijnego, ograniczonego jego intelektu, drzemiący w nim spryt wrodzony ujawnił się w kilku zdaniach — wypowiedzianych głosem powolnym.
— Gada, co gada, a wierzy mu się, w co się wierzy... On czy inny, mój Boże!.. O jednem się tylko myśli, widzi pan, żeby rząd był silny, żeby mógł prowadzić wszystko, jak się należy. I dlatego, ot poprostu, żeby się nie pomylić, najlepiej jest posłać rządowi takiego deputowanego, jakiego chce... Wystarczy dla nas, że ten pan z Chateaudun jest przyjacielem cesarza.
Wystąpienie to wprawiło Hourdequina w osłupienie. Jakto, przecież to właśnie pan de Chédeville był niegdyś przyjacielem cesarza!... Ach, ta rasa niewolników! Potrzeba im zawsze pana, któremu służą, aby bił ich za to i karmił! I dzisiaj jeszcze trwają w odziedziczonej tępocie i egoizmie, nic nie widzą, o niczem nie wiedzą i wiedzieć nie chcą, po za chlebem powszednim!
— Dobrze, do wszystkich djabłów! Przysięgam wam, że w dniu, kiedy wybrany zostanie ten Rochefontaine, rzucam wszystko i podaję się do dymisji! Cóż to? macie mnie za pajaca, co raz mówi: czarne, a zaraz potem: białe?... Gdyby te łotry republikańskie weszły do Tuilerji, pewien jestem, że bylibyście z nimi!
Oczy Macquerona rozpłomieniły się. Doczekał się wreszcie! Mer sam przypieczętował swój upadek. Samo to zobowiązanie się jego przed chwilą wystarczyłoby, przy jego niepopularności, żeby cała wieś głosowała przeciw panu de Chédeville’owi.
W tym momencie wszelako Hjacynt, który siedział w dalszym ciągu w kącie razem z przyjacielem swoim, Armatą, i o którego obecności wszyscy zapomnieli, roześmiał się tak głośno, że oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę. Rozparty łokciami na stole, nie przestając śmiać się szyderczo, obrzucił wzrokiem zgromadzonych chłopów i cisnął im w twarz:
— Bydło bezmózgie! Bydło!
Na te słowa wszedł Kozioł. Bystrem swojem okiem dostrzegł odrazu Franusię w głębi sklepu i Jana, siedzącego pod ścianą i słuchającego rozmów w oczekiwaniu na swojego pana. Aha! dziewczyna jest tutaj ze swoim kochankiem! Rozprawi się odrazu z obojgiem!
— O, macie tu mojego brata, największe bydle ze wszystkich! — wrzasnął Hjacynt.
Rozległ się pomruk gniewu, wołano, że trzeba kopnąć gałgana w zadek i wysmyrgnąć go precz, gdy wtem wtrącił się Leroi, przezwany Armatą, i ochrypłym, przepitym głosem oberwańca z przedmieść paryskich, wydzierającego się na wszystkich masówkach socjalistycznych, ryknął:
— Stul gębę, mały! Nie tacy oni głupi, jak wyglądają... Posłuchajcie mnie wszyscy! Co powiedzielibyście, moi mili, żeby tak nalepić naprzeciwko merostwa afisz, na którym wypisane byłoby wielkiemi literami: „Rewolucyjna komuna Paryża”?! Nasampierw — zniesione wszystkie podatki; potem — zniesiona służba wojskowa... No, cobyście na to powiedzieli, krety zamorusane?
Efekt jego słów był tak nadzwyczajny, że Delhomme, Fouan, Gwoźdź i Bécu pozostali z rozdziawionemi gębami i wyłupionemi oczami; nauczycielowi Lequeu wypadła z rąk gazeta; Hourdequin, który zabierał się już do odejścia, wrócił z powrotem, a Kozioł, zapominając o France, usiadł przy rogu stołu. Wszyscy wlepili oczy w tego oberwańca, tego obieżydrogę, w ten postrach całej wsi, żyjący z kradzieży i z wymuszonej przemocą jałmużny. Dopiero w minionym tygodniu wyrzucono go z Borderie, gdzie ukazał się, niby widmo, wraz z zapadnięciem nocy. Dlatego właśnie mieszkał teraz u tego nicponia w Zamku, skąd zniknie już jutro bodaj.
— Widzę, że aż wam dusza do tego piszczy — dodał wesołym tonem.
— A tak, do wszystkich djabłów! — wyznał szczerze Kozioł. — Jak pomyślę, że nie dalej niż wczoraj zaniosłem tyle grosza poborcy! Nigdy niema z tem końca do licha! Objedzą nas do szczętu, z kościami!
— I nie patrzyć na odjazd wszystkich tych młodych chłopaków! mój Boże! — zawołał Delhomme. — Wiem, ile to mnie kosztuje! Płacę przecież za wykupienie Nenesse‘a!
— Tak, a kto się nie może wykupić, temu zabierają ich i posyłają na wierną śmierć! — dodał stary Fouan.
Armata kręcił głową, śmiejąc się z tryumfem.
— Widzisz — rzekł, zwracając się do Hjacynta, — że nie takie znów głupie są te krety!
I, odwracając się do chłopów, dodał:
— Mówią nam, że jesteście zachowawcy, że nie dopuścilibyście do zrobienia tego, czego będzie potrzeba... Zachowawcy! tak... ale po to tylko, żeby zachować własne dobro! prawda? Dopuścicie chętnie i jeszcze dopomożecie do wszystkiego, co wam się opłaci... Co? Żeby utrzymać wasze pieniądze i waszych synów, gotowi bylibyście i nie na to jeszcze!... Prawda?... No, bo inaczej byłyby z was naprawdę zakute pały!
Wszyscy obecni przestali pić, dziwny niepokój zaczął malować się na zgrubiałych twarzach. Armata mówił dalej, tonem drwiącym, radując się naprzód już z wrażenia, jakie wywoła.
— Dlatego właśnie jestem taki spokojny, bo znam was dobrze, odkąd kamieniami odpędzacie mnie od waszych wrót... Dobrze powiedział ten gruby jegomość, będziecie z nami czerwonymi, z komunistami, jak wejdziemy do Tuilerjów!
— O, co to, to nie! — zawołali równocześnie Kozioł, Delhomme i wszyscy inni.
Hourdequin, słuchający uważnie, wzruszył ramionami.
— Daremnie wysilasz głos, kochanku! — rzekł.
Ale Armata nie przestawał uśmiechać się, nie tracąc gorącej wiary fanatyka. Rozparty na ławie, ocierał się, to jednem ramieniem, to drugiem o ścianę, kołysząc się lekko, jakgdyby ruchem nieświadomej pieszczoty. W pozie tej spokojnie wyjaśniał istotę owej rewolucji, której zapowiedź, przenoszona z folwarku na folwark, tajemnicza, źle rozumiana, przerażała zarówno właścicieli, jak czeladź. Nasampierw towarzysze paryscy zagarną w swoje ręce władzę: odbędzie się to może w sposób naturalny, mniej wypadnie wystrzelać ludzi niż się przypuszcza, cała wielka budowla runie sama przez się, takie to wszystko zgniłe z gruntu. A jak się już będzie panem absolutnym, zniesie się własność tego samego dnia jeszcze; zagarnie się wielkie majątki; wszystkie pieniądze i wszelkie narzędzia pracy wrócą znów do ludu! Powstanie wówczas nowy ustrój społeczny, jedna wielka instytucja finansowa, społeczna i handlowa, logiczny podział dobrobytu i pracy. Na wsi odbędzie się to w sposób jeszcze prostszy: zacznie się przedewszystkiem od wywłaszczania posiadaczy gruntu, zabierze się ziemię...
— Spróbujcie tylko! — przerwał mu Hourdequin. — Przyjmie się was widłami; ani jeden z najdrobniejszych nawet posiadaczy nie da sobie zabrać ani garstki chociażby.
— Alboż ja mówiłem, że się będzie zabierało biedakom? — odparł Armata żartobliwie. — Kiep skończony byłby każdy, kto chciałby walczyć z maluczkimi. Nie, nie, przedewszystkiem uszanuje się własność nieszczęsnych nędzarzy, zamordowujących się uprawą paru mórg... Odbierać będziemy tylko setki hektarów wielkim obszarnikom jak pan, wyzyskującym czeladź swoją i płacącym jej grosze za zbogacanie ich znojeniem się dla nich w pocie czoła... Nie zdaje mi się, żeby sąsiedzi mieli przyjść z widłami swojemi bronić pana!... Radzi będą napewno temu i jak jeszcze radzi!...
Macqueron pierwszy odpowiedział wybuchem śmiechu na te słowa, biorąc je ze strony komicznej. Inni poszli za jego przykładem. Hourdequin, pobladły, poczuł tchnienie zadawnionej nienawiści. Oberwaniec ten miał słuszność: Nie znajdzie się ani jeden z chłopów, najuczciwszy nawet, który nie dopomógłby jeszcze przy obrabowywaniu Borderie!.
— Ja zatem, jako że posiadam gruntu około dziesięciu korców wysiewu, będę mógł zatrzymać swoją ziemię?... Pozostawią mi ją? — zapytał Kozioł zupełnie serjo.
— Ależ naturalnie, towarzyszu... Jesteśmy jednak pewni, że potem, jak przekonacie się, jakie wyniki daje gospodarzenie na znacjonalizowanych, folwarkach, przyjdziecie sami, bez proszenia, dołączyć do nich wasz kawałek ziemi. Będzie to kultura na szeroką skalę, prowadzona wielkiemi środkami pieniężnemi, z pomocą narzędzi mechanicznych i najnowszych udoskonaleń, w sposób naukowy. Nie znam się na tem ale gdybyście posłuchali, co o tem mówią ludzie w Paryżu, którzy wyjaśniają dokładnie, dlaczego rolnictwo upada i zejdzie całkiem na psy, o ile rolnicy nie zdecydują się uprawiać go tak właśnie!... Tak, sami, z dobrej woli, oddacie grunt.
Kozioł odął wargi gestem głębokiej niewiary, nie rozumiejąc już, o co idzie. Uspokoił się jednak, ze nie zabiorą mu nic. Hourdequin, zainteresowany plątaniem się agitatora przy omawianiu tej sprawy nacjonalizacji ziemi, słuchał cierpliwie jego wywodów. Inni czekali końca, jak na widowisku. Lequeu, którego bladą twarz oblewała łuna rumieńca, dwa razy otwierał usta, żeby wtrącić się do rozmowy, za każdym razem jednak, jako człowiek przezorny, przygryzał tylko język.
— A ja?... a moja część?.. — krzyknął nagle Hjacynt. — Każdemu się należy jego część! Wolność! Równość! Braterstwo!
Armata wybuchnął gniewem i podniósł rękę, jakgdyby chcąc wypoliczkować towarzysza.
— A, do licha, dasz ty mi święty spokój z tą twoją wolnością, równością i z tem twojem braterstwem?!... Po kiego djabła ta wolność? Ładna komedja! Chcesz widać, żeby burżuje znów nas zamknęli w swojej kieszeni! Nie, nie, nie można uszczęśliwiać ludzi, jak tego nie chcą... Zgodziłbyś się więc być równym woźnemu sądowemu? Ależ idjoto jeden! to właśnie przez słuchanie bezecnych bzdur twoi republikanie 48 roku wpakowali się na całego.
Hjacynt, zbity zupełnie z pantałyku, oświadczył, że jest za Wielką Rewolucją.
— Wściekasz mnie! Stul gębę!... Też mi znalazł! 89, 93! Tak, piękna muzyka! Śliczne łgarstwa, pakowane nam w uszy! Czy utrzyma się cała ta blaga wobec tego, co pozostaje jeszcze do zrobienia? Będziemy na to patrzyli, jak naród stanie się panem, a niedługo już przyjdzie na to czekać! Wszystko trzeszczy. Przyrzekam ci, że nasz wiek, jak to się mówi, zakończy się inną zabawą niż poprzedni. Zmiecione będzie wszystko! miotła znajdzie tyle do roboty, ile nie miała nigdy!
Wszyscy zadrżeli; nawet pijaczysko Hjacynt otrząsnął się, wylękły, zniechęcony oznajmieniem, że ludzie nie są już sobie braćmi, Jan, zainteresowany dotychczas, obruszył się również. Ale Armata podniósł się z rozpłomienionemi oczami i twarzą natchnioną jakgdyby wizją proroczą.
— Musi to przyjść, nieuniknienie, jak kamień, podrzucony w górę, musi opaść na ziemię zpowrotem... I niema już w tem wszystkiem żadnych opowiadań, żadnych bajdur księżowskich o przyszłym świecie, o prawie, o sprawiedliwości, których nikt nigdy nie oglądał, tak samo jak nikt nigdy nie widział Pana Boga! Niema nic prócz dążenia, jakiem przejęci jesteśmy wszyscy, dążenia do szczęścia... Zatem, moje zuchy, powiedzcie sobie, że tak się wszystko ułoży, aby każdy miał wszystkiego dosyta i przytem możliwie jaknajmniej musiał pracować! Pracować będą za nas maszyny, a dzień pracy zwykłego ich dozorowania będzie trwał tylko cztery godziny. Może dojdzie się nawet do tego, że będzie można siedzieć z założonemi całkiem rękami. A wszędzie dokoła pełno przyjemności: myślenie i dbanie o to, czego mu potrzeba; tak, wbród mięsa, wina, kobiet, trzy razy więcej niż można ich używać teraz, bo człowiek będzie zdrowszy i silniejszy! Nie będzie już ani biedaków, ani starych, ani chorych, bo całe życie lepiej będzie urządzone, nie będzie takie ciężkie, powstaną dobre szpitale, wygodne przytułki dla wiekowych... Raj na ziemi! cała nauka będzie po to tylko, żeby uprzyjemnić sobie życie! żeby człowiek mógł się radować tem, że żyje!
Kozioł, zachwycony, rąbnął pięścią w stół, wrzeszcząc:
— Podatki — do czarta! Ciągnienie losów — do czarta! Koniec z wszystkiemi przykrościami! Same tylko uciechy!.. Dobra!... Podpisuję się!
Stary Fouan zgodził się ruchem głowy, to samo Macqueron, Gwoźdź i inni. Bécu, oszołomiony, podminowany w swoich poglądach na zadanie władzy, zagadnął pocichu Hourdequina, czy nie należałoby wziąć pod klucz tego zbója, który poważa się występować przeciwko cesarzowi. Ale mer uspokoił go wzruszeniem ramionami. — Tak!... tak... szczęście; marzy się o osiągnięciu go przez naukę, jak dawniej roiło się o niem na drodze prawa: może to bardziej logiczne, ale i to nie może przyjść zaraz nazajutrz... Skierował się znów ku wyjściu i wezwał wsłuchanego w dyskusję Jana, kiedy, nagle, Lequeu, nie mogąc dłużej znieść rozpierającej go chęci wmieszania się do rozmowy, dał się wreszcie porwać powstrzymywanej gwałtem pasji i ostrym swoim głosem zawołał:
— O ile nie powyzdychacie wszyscy, zanim nie ziszczą się te piękne mrzonki... Powyzdychacie z głodu, albo powystrzelani zostaniecie przez żandarmów, gdyby głód miał podszepnąć wam złe zamiary...
Wszyscy patrzyli na niego, nie rozumiejąc, o czem mówi.
— Oczywiście, — mówił dalej, — jeżeli nie zakażą sprowadzania zboża z Ameryki, nie pozostanie za jakie pięćdziesiąt lat ani jeden chłop we Francji... Czy ziemia nasza będzie mogła walczyć z tamtą? Zaledwie zaczniemy próbować stosowania na niej właściwej kultury, zalani zostaniemy ziarnem... Czytałem książkę, w której dużo jest o tem mowy; tak, tak, przepadniecie wszyscy...
Pomimo uniesienia spostrzegł nagle przerażone i zwrócone ku niemu twarze obecnych. Nie kończąc rozpoczętego zdania, machnął tylko z wściekłością ręką, poczem udał pogrążonego ponownie w czytanie gazety.
— Tak prawda — zauważył Armata, — z powodu zboża z Ameryki będzie po was. Tak, będzie po was, dopóki naród nie zawładnie wielkiemi posiadłościami.
— A ja powtarzam raz jeszcze, — zakończył Hourdequin, — że nie należy pozwolić, aby zboże amerykańskie mogło przychodzić... A zresztą, głosujcie sobie za panem Rochefontain’em, o ile macie mnie dosyć na merostwie i o ile chcecie, żeby zboże spadło do piętnastu franków.
Wsiadł do kabrjoletu, a za nim Jan, który zaciął konia, wymieniwszy jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Franką. Usadowiwszy się na koźle, zwrócił się do swojego pana, który przytaknął mu w odpowiedzi skinieniem głowy.
— Lepiej nie myśleć o tem wszystkiem, bo może się od tego przewrócić człowiekowi we łbie.
W oberży Macqueron szeptał coś bardzo żywo do Delhomme’a, zaś Armata, znów odwrócony do wszystkich tyłem i zdający się nic nie robić sobie z nikogo, dopijał swój koniak, kpiąc z posmutniałego Hjacynta i nazywając go „panną dziewięćdziesiąt trzy“. Kozioł, oprzytomniawszy z zadumy, zauważył nagle, że niema Jana i zdziwił się, spostrzegłszy Franusię, stojącą we drzwiach sali w towarzystwie Berty i słuchającą rozmów. Rozgniewało go, że stracił tyle czasu na politykę, mając poważne sprawy do załatwienia. Ta obmierzła polityka zajeżdża jednak człowiekowi pod żebra. Wziął zaraz Celinę na bok i miał z nią długą rozmowę, dzięki której nie zrobił odrazu wielkiej burdy. Lepiej będzie, jak Franusia, po uspokojeniu jej przez Celinę, wróci z własnej woli. Nawpół przekonany poszedł do domu, grożąc, że wróci po nią z kijem i powrozem, jeżeli Macqueronom nie uda się namówić dziewczyny.
Następnej niedzieli został pan Rochefontaine wybrany na deputowanego, a kiedy Hourdequin złożył swoją dymisję na ręce prefekta, dochrapał się nareszcie Macqueron stanowiska mera, nieomal nie pękając z rozdymającej go pychy i tryumfu.
Wieczorem tego dnia zauważono rozwścieczonego Lengaigne‘a, jak spuszczał spodnie przed drzwiami swojego rywala, wywrzaskując przy tem na cały głos:
— Robię gdzie mi się podoba od kiedy świnie nami rządzą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.