Ze wspomnień (Conrad, 1934)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Some Reminiscences |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pożarcie nieszczęsnego litewskiego psa w posępnym borze przez mego wujecznego dziada, Mikołaja Bobrowskiego, oraz przez dwa inne zgłodniałe żołnierskie straszydła, uosabiało dla mej dziecinnej wyobraźni całą grozę odwrotu z pod Moskwy i niemoralność zdobywczych ambicyj. Niezmierny wstręt do tego przykrego epizodu zabarwił pojęcie, jakie mam o charakterze i czynach Napoleona Wielkiego. Nie potrzebuję mówić, że to pojęcie jest niekorzystne. Wielki wódz zasługuje na naganę, ponieważ doprowadził prostodusznego polskiego szlachcica do zjedzenia psa, obudziwszy złudne nadzieje w piersi tegoż szlachcica — obietnicą, że przywróci jego narodowi niepodległość. Przeznaczeniem tego łatwowiernego narodu było cierpieć głodowe męki przez sto lat z górą, żywiąc się fałszywemi nadziejami i — powiedzmy — psiem mięsem. Doprawdy, jeśli się nad tem zastanowić, jest to djeta szczególnie trująca. Można zrozumieć niejaką dumę z narodowego organizmu, który wytrzymał długoletnie pożywienie tego rodzaju.
Ale dość tych uogólnień. Wracając do poszczególnego wypadku, p. Mikołaj Bobrowski zwierzył się swojej bratowej (a mojej babce), z właściwą sobie mizantropijną lakonicznością, że po tej kolacji w lesie znalazł się „o włos od śmierci“. Nic w tem dziwnego. Natomiast dziwię się że ktoś wogóle słyszał ową historję, bowiem dziad mój wujeczny Mikołaj różnił się tem od ogółu wojaków z czasu Napoleona (a może i wszystkich czasów) że nie lubił mówić o swych kampanjach, które się zaczęły pod Friedlandem i skończyły gdzieś w sąsiedztwie Bar-le-Duc. Dla wielkiego cesarza miał mój dziad uwielbienie bezgraniczne pod każdym względem, lecz nigdy o niem nie wspominał. Jak religja u wierzącego człowieka, było to uczucie zanadto głębokie aby je roztaczać przed ludźmi małej wiary. Pozatem zdawało się zawsze, że pan Mikołaj nie zna ani jednej żołnierskiej anegdoty, jakby nigdy w życiu żołnierza nie widział. Był dumny ze swych odznaczeń, zdobytych przed dwudziestym piątym rokiem życia, lecz nie chciał nosić w klapie orderowych wstążeczek, jak to się do dziś dnia praktykuje w Europie i nawet niechętnie przypinał sobie ordery przy uroczystych okazjach; rzekłbyś krył się z niemi, w obawie aby go nie posądzono o pyszałkowatość. „Wystarcza że je mam“, mruczał pod nosem. W ciągu trzydziestu lat widziano odznaczenia na jego piersi tylko dwa razy — przy okazji pomyślnego ślubu w rodzinie i na pogrzebie starego przyjaciela. Że ślub zaszczycony w ten sposób nie był ślubem mej matki, o tem dowiedziałem się już zbyt późno aby czuć żal do p. Mikołaja Bobrowskiego, który zrehabilitował się przy sposobności mych urodzin; napisał długi list z powinszowaniem i wypowiedział tam następujące proroctwo: „Dożyje on lepszych czasów“. Nawet w jego zgorzkniałem sercu żyła nadzieja. Ale nie był dobrym prorokiem.
Miał w sobie dziwne sprzeczności. Mieszkał przez długi czas u swego brata, w domu pełnym dzieci, ożywienia, gwaru licznych gości, którzy przyjeżdżali i wyjeżdżali bez przerwy — a jednak zachował zamiłowanie do samotności i ciszy. Uważany za skrytego i upartego we wszystkich swych zamierzeniach, był w istocie ofiarą niezmiernie przykrego braku decyzji w sprawach prywatnych. Pod jego milczącem, flegmatycznem obejściem kryła się skłonność do krótkotrwałych napadów zapamiętałego gniewu. Nie miał chyba narracyjnych zdolności, lecz opowiadał jak gdyby z posępnem zadowoleniem, że jest ostatnim człowiekiem, który przejechał konno przez most na Elsterze po bitwie pod Lipskiem. Aby nikt nie wywiódł z tego faktu jakichś wniosków pochlebnych dla jego męstwa, raczył wyjaśniać jak się to stało. Podobno wkrótce po rozpoczęciu odwrotu został wysłany do miasta, gdzie oddziały państw zjednoczonych tępiły dosłownie kilka dywizyj armji francuskiej (a wśród nich polski korpus księcia Józefa Poniatowskiego), stłoczonych beznadziejnie na ulicach. Gdy zapytano pana Mikołaja jak to wyglądało, mruknął w odpowiedzi jedno słowo: „Jatki“. Wręczywszy rozkaz księciu, ruszył natychmiast z powrotem aby zdać sprawę ze swej misji zwierzchnikowi, który go wysłał. Tymczasem nieprzyjaciel zdążył otoczyć miasto; ostrzeliwano pana Mikołaja z domów, a bezładna banda austrjackich dragonów i pruskich huzarów ścigała go aż do samej rzeki. Założono minę pod most już wczesnym rankiem; pan Mikołaj twierdził iż widok jeźdźców, pędzących ze wszystkich stron za nim w pościgu, zaniepokoił oficera dowodzącego saperami i sprawił że podpalono przedwcześnie lonty. Pan Mikołaj nie ujechał i 200 metrów po drugiej stronie rzeki, gdy usłyszał huk fatalnych wybuchów. Tu kończyła się zwięzła opowieść na słowie: „Dureń“ — wypowiedzianem z głębokiem przekonaniem. Świadczyło to o oburzeniu pana Mikołaja z powodu utraty tylu tysięcy ludzi. Lecz gdy mówił o swej jedynej ranie, jego flegmatyczna twarz rozjaśniała się czemś podobnem do zadowolenia. Czytelnicy zrozumieją że miał do tego niejakie przyczyny; pan Mikołaj był ranny w piętę. „Jak Jego Wysokość sam cesarz Napoleon“ przypominał słuchaczom niby to obojętnie. Niema kwestji że owa obojętność była fałszywa, jeśli się zważy do jakiej niezwykłej kategorji należała ta rana. Sądzę że w całej historji wojen jest tylko trzech wojowników, znanych z tego że byli ranni w piętę: Achilles, Napoleon — zaiste półbogi — a do nich rodzinny pietyzm niegodnego potomka dołącza imię i nazwisko zwykłego śmiertelnika, Mikołaja Bobrowskiego.
Podczas Stu Dni pan Mikołaj bawił u naszego dalekiego krewnego, właściciela niewielkiej posiadłości w Galicji. Jak się tam dostał poprzez całą szerokość zbrojnej Europy i po jakich przygodach, tego, sądzę, nigdy się już nie dowiemy. Wszystkie papiery pana Mikołaja zostały zniszczone na krótko przed jego śmiercią; lecz jeśli był między niemi, jak twierdził, krótki opis jego życia, jestem pewien że ów opis nie zajmował więcej niż, powiedzmy, pół handlowego arkusza. Tak się złożyło że nasz krewny, u którego pan Mikołaj gościł, był austrjackim oficerem i wystąpił z wojska po bitwie pod Austerlitz. Odwrotnie niż pan Mikołaj, który ukrywał swoje ordery, tamten lubił się chwalić zaszczytną swoją dymisją, gdzie stwierdzano iż jest unschreckbar (nieustraszony) wobec nieprzyjaciela. Zetknięcie się tych dwóch ludzi zapowiadało się jaknajgorzej, lecz rodzinna tradycja głosi, że żyło im się razem bardzo dobrze w wiejskiem ustroniu.
Gdy pytano pana Mikołaja, czy podczas Stu Dni nie miał pokusy aby się dostać do Francji i wstąpić do szeregów ukochanego cesarza, mruczał pod nosem: „Ani pieniędzy, ani konia. Na piechotę zadaleko“.
Upadek Napoleona i zniweczenie nadziei narodu wpłynęły ujemnie na charakter pana Mikołaja. Odsuwał ze wstrętem myśl o powrocie w rodzinne okolice. Ale wchodziła tu w grę i inna przyczyna. Pan Mikołaj i jego brat — ojciec mej matki — stracili ojca, będąc małemi dziećmi. Matka ich, młoda jeszcze i bardzo zamożna wdowa, wyszła zamąż po raz drugi za człowieka o wielkim uroku i miłem usposobieniu, ale bez grosza. Okazał się ojczymem czułym i troskliwym, lecz na nieszczęście, choć kierował wychowaniem chłopców i wpływał mądremi radami na ukształtowanie ich charakterów, zrobił wszystko co mógł aby zawładnąć majątkiem, sprzedając ziemię, kupując ją na własne imię i umieszczając kapitały w ten sposób, aby zatrzeć ślady istotnego ich pochodzenia. Widać praktyki tego rodzaju mogą się udać człowiekowi, który ma dość na to czaru aby olśniewać swą żonę, i dość odwagi dla wyzywania czczych gróźb opinji. Chwila krytyczna nadeszła, gdy starszy z chłopców osiągnął pełnoletniość w 1811 roku i zażądał rachunków oraz przynajmniej części swego dziedzictwa, chcąc zacząć niezależne życie. W owej to chwili ojczym oświadczył spokojnie i stanowczo, że nie ma żadnych rachunków do zdania, a pasierb żadnej ojcowizny. Cały majątek jest własnością jego, ojczyma. Wykazał przytem wiele dobroduszności w stosunku do młodzieńca, nie umiejącego zrozumieć jak interesa właściwie stoją, lecz oczywiście uważał za konieczne podtrzymać niezachwiane swe stanowisko. Starzy przyjaciele krzątali się gorliwie, pośrednicy zgłaszali się na ochotnika, podróżując po okropnych drogach z najodleglejszych zakątków trzech prowincyj, a marszałek szlachty (ex officio opiekun wszystkich sierot ze szlacheckich rodzin) zwołał zebranie ziemian aby „zbadać po przyjacielsku, jak powstało nieporozumienie między X. a jego pasierbami, i przedsięwziąć odpowiednie kroki dla usunięcia tegoż nieporozumienia“. Deputacja zebrana w tym celu udała się do pana X., który przyjął ją doskonałemi winami, lecz odmówił kategorycznie wysłuchania jakichkolwiek napomnień. Na propozycję polubownego sądu roześmiał się poprostu; a jednak cała prowincja musiała zdawać sobie sprawę, że gdy pan X. przed laty czternastu żenił się z wdową, cały jego widzialny majątek (pominąwszy towarzyskie zalety) składał się z szykownego czterokonnego zaprzęgu oraz stangreta i lokaja, z którymi jeździł w odwiedziny od domu do domu; co się zaś tyczy posiadanych przezeń funduszów, o istnieniu ich świadczyła tylko punktualność, z jaką uiszczał skromne przegrane w karty. Lecz magiczna potęga uporczywych i nieustannych zapewnień sprawiła, że gdzieniegdzie znaleźli się ludzie, przebąkujący iż z pewnością „coś w tem wszystkiem być musi“. Jednak gdy wypadły imieniny pana X. (które były zawsze obchodzone przez wielkie trzydniowe polowanie), z mnóstwa zaproszonych gości zjawiło się tylko dwóch dalekich sąsiadów, ludzi bez znaczenia; jeden — skończony osioł, a drugi — bardzo uczciwy i pobożny, lecz tak namiętny myśliwy, że — według jego własnych słów — nie byłby w stanie odmówić, nawet gdyby go sam djabeł zaprosił. X. zniósł ten przejaw publicznej opinji z pogodą nieskazitelnego sumienia. Nie dał się zgnębić. Lecz musiał to być człowiek o głębokich uczuciach, bo gdy jego żona stanęła otwarcie po stronie dzieci, utracił swój wspaniały spokój, oświadczył że ma złamane serce i wypędził ją z domu, zapominając w swym bólu dać jej czas do spakowania kufrów.
Wynikł stąd proces — arcydzieło wstrętnej przebiegłości — który przy pomocy wszystkich legalnych wybiegów ciągnął się przez kilka lat. Była to również sposobność do wielu przejawów życzliwości i współczucia. Wszystkie sąsiednie domy otworzyły się naoścież dla przyjęcia bezdomnych. Nie zabrakło ani prawnej, ani też materjalnej pomocy przy dalszem prowadzeniu procesu. X. ze swej strony ronił publicznie łzy nad niewdzięcznością pasierbów i zaślepieniem małżonki, lecz ponieważ rozwijał jednocześnie wielką zręczność w sztuce usuwania dokumentów (podejrzewano go nawet o spalenie wielu rodzinnych papierów o historycznem znaczeniu), skandaliczny ten proces trzeba było zakończyć kompromisem aby uniknąć czegoś gorszego. Zaspokojono ostatecznie żądania pana X., odstępując mu z obszaru spornych majątków dwie wsie, których nazwami nie chcę zaprzątać swych czytelników. Po tem kulawem i niedołężnem zakończeniu ani żona, ani pasierbowie nie mieli nic do powiedzenia człowiekowi, co obdarzył świat tak udanym przykładem samopomocy, opartej na sile charakteru, determinacji i pracowitości; moja prababka zaś, której zdrowie było zupełnie zrujnowane, umarła parę lat później w Karlsbadzie. Umocniony prawnie dekretem w posiadaniu swego łupu, X. odzyskał zwykłą pogodę i mieszkał jak przedtem w sąsiedztwie wśród pozornego spokoju ducha, opływając w wygody. Jego wielkie polowania miały znów dość duże powodzenie. Nie przestawał nigdy oświadczać ludziom, że nie ma najmniejszego żalu za to co się stało i głosił swą niezmienną miłość do żony i pasierbów. Wprawdzie — mówił — chcieli go obedrzeć ze skóry u schyłku jego dni, a gdy usiłował bronić się od grabieży, co każdy zrobiłby na jego miejscu, porzucili go i oddali na pastwę samotnej starości — jednakże miłość jego przeżyła te ciężkie ciosy. Może było i trochę prawdy w tych zapewnieniach. Bardzo prędko wystąpił z propozycjami przyjaźni do swego najstarszego pasierba, ojca mej matki; gdy zostały kategorycznie odrzucone, powtarzał je raz po raz z charakterystycznym uporem. Wytrwał całemi latami w usiłowaniach aby doprowadzić do zgody, obiecując memu dziadkowi, że uczyni go swym spadkobiercą, jeśli tylko dziadek nawiąże z nim stosunki i zechce odwiedzić go od czasu do czasu (było to dość bliskie sąsiedztwo jak na tamte okolice, około piętnastu mil), a choćby tylko pokazać się na wielkiem polowaniu w dzień imienin. Mój dziadek był wielkim miłośnikiem wszelkich sportów. W jego charakterze nie było ani krzty zawziętości czy gniewu. Wychowany w liberalnym duchu przez Benedyktynów, którzy prowadzili jedyną wówczas w południowych prowincjach szkołę stojącą na pewnym poziomie, wczytywał się w pisarzy osiemnastego wieku. Chrześcijańskie miłosierdzie łączyło się w nim z filozoficzną wyrozumiałością dla braków ludzkiej natury. Lecz pamięć na młodociane lata pełne nieszczęścia i troski, na młodość obdartą ze wszystkich szlachetnych złudzeń przez cynizm plugawego procesu, nie pozwalała mu przebaczyć. Nie uległ nigdy ponętom wielkich łowów; a tymczasem X. — który wyczekiwał na pojednanie aż do ostatka i trzymał przy łóżku testament gotowy do podpisu — umarł, nie położywszy na nim swego nazwiska. Majątek zdobyty w ten sposób i powiększony przez mądrą i staranną administrację, przypadł dalekim krewnym, których X. nigdy nie widział i którzy nie nosili nawet jego nazwiska.
Tymczasem błogosławieństwo powszechnego pokoju zstąpiło na Europę. Pan Mikołaj Bobrowski, pożegnawszy się ze swym gościnnym krewniakiem, owym austrjackim oficerem, opuścił Galicję; nie udał się w rodzinne strony, gdzie ohydny proces wciąż jeszcze się ciągnął, lecz pojechał wprost do Warszawy i wstąpił do wojska w świeżo ukonstytuowanem Królestwie Polskiem pod berłem Aleksandra I, wszechrosyjskiego autokraty.
Królestwo to, stworzone przez Kongres Wiedeński, jako zadosyćuczynienie dla narodu za jego utraconą niepodległość, obejmowało tylko środkowe prowincje polskiego dziedzictwa. Brat cesarza, wielki książe Konstanty (Pawłowicz), namiestnik Królestwa Kongresowego i jego wódz naczelny, ożeniony morganatycznie z Polką, do której był namiętnie przywiązany, rozciągał to przywiązanie — kapryśne i dzikie — na tych, których nazywał „swymi Polakami“. Cerę miał bladą, twarz tatarską o małych, dzikich oczkach; chodził z zaciśniętemi pięściami, pochylony naprzód, rzucając podejrzliwe spojrzenia z pod olbrzymiego stosowanego kapelusza. Inteligencja jego była ograniczona, a nawet i poczytalność wątpliwa. Dziedziczne obciążenie wyrażało się w jego wypadku nie przez mistyczne skłonności jak u dwóch braci, Aleksandra i Mikołaja (u każdego z nich w inny sposób, bo jeden był mistycznym liberałem a drugi mistycznym autokratą), ale przez nieposkromiony temperament, który zwykle wybuchał wstrętnemi przekleństwami podczas parad wojskowych. Wielki książe Konstanty był namiętnym militarystą i świetnym kierownikiem mustry. Obchodził się z polskiem wojskiem, jak popsute dziecko obchodzi się z ulubioną zabawką, z tą tylko różnicą że w nocy nie brał jej z sobą do łóżka. Była na to za duża. Ale bawił się nią dzień w dzień od rana do wieczora, rozkoszując się rozmaitością pięknych mundurów i nieustanną zabawą w mustrę. Ta dziecinna namiętność — nie do wojny lecz do samego militaryzmu — osiągnęła pożądany skutek. Polskie wojsko pod względem ekwipunku, uzbrojenia i sprawności na polu bitwy — jak ją wówczas rozumiano — stało się pod koniec 1830 roku pierwszorzędnem narzędziem taktycznem. Polscy chłopi (nie byli to niewolnicy) służyli w szeregach jako zaciężni, a oficerowie należeli głównie do drobnej szlachty. P. Mikołaj uzyskał z łatwością stopień porucznika ze względu na swe zasługi podczas kampanij napoleońskich, lecz awanse w polskiej armji były rzadkie, ponieważ stanowiła oddzielną jednostkę i nie brała udziału w wojnach rosyjskiego cesarstwa z Persją czy Turcją. Pierwsza kampanja polskiego wojska, przeciwko samej Rosji, była zarazem ostatnią. W 1831 roku, w chwili wybuchu rewolucji, pan Mikołaj Bobrowski był najstarszym kapitanem w swym pułku. Na jakiś czas przedtem został mianowany szefem remontu, znajdującego się poza Królestwem w jednej z naszych południowych prowincyj, skąd pochodziły prawie wszystkie konie polskiej kawalerji. Dziad mój odetchnął powietrzem kresów, swem ojczystem powietrzem, po raz pierwszy od czasu gdy wyruszył z domu w wieku lat osiemnastu, aby rozpocząć wojskowe życie pod Friedlandem. Niełaskawy los czyhał na niego wśród otoczenia jego dzieciństwa. Przy pierwszej wieści o powstaniu w Warszawie cały oddział remontu, oficerowie, weterynarze, nawet szeregowcy zostali natychmiast aresztowani i odstawieni za Dniepr do najbliższego miasta w Rosji właściwej. Stamtąd wywieziono ich do różnych odległych części cesarstwa. Przy tej sposobności biedny pan Mikołaj przeniknął znacznie dalej wgłąb Rosji niż w czasie inwazji napoleońskiej, a przytem ze znacznie mniejszą ochotą. Astrachań był miejscem jego przeznaczenia. Pozostał tam przez trzy lata, przyczem pozwolono mu mieszkać w mieście, musiał jednak meldować się codzień o dwunastej w południe u komendanta placu, który zatrzymywał go często na fajkę i pogawędkę. Trudno sobie wyrobić właściwe pojęcie o tem, jak wyglądała pogawędka z panem Mikołajem Bobrowskim. Jego milczenie musiało kryć wiele tłumionej wściekłości, gdyż komendant udzielał mu nowin z teatru wojny, nowin bardzo złych dla Polaków, co było do przewidzenia. Pan Mikołaj przyjmował je z pozorną flegmą, mimo to jednak Rosjanin okazywał gorące współczucie swemu więźniowi.
— Jestem sam żołnierzem i rozumiem doskonale co pan czuje. Pan chciałby oczywiście być tam, gdzie jest najgoręcej. Lubię pana, słowo honoru! Gdyby nie wojskowa przysięga, puściłbym pana na własną odpowiedzialność. I cóż to dla nas za różnica, jeden Polak mniej czy więcej?
Innym znów razem pytał z prostotą:
— Niechże pan mi powie, Mikołaju Stefanowiczu (mojemu pradziadkowi było Stefan na imię i komendant używał tego rosyjskiego uprzejmego zwrotu) — niech mi pan powie, dlaczego wy, Polacy, szukacie zawsze guza? I czegóż innego możecie się spodziewać, rzucając się na Rosję?
Zdobywał się także na filozoficzne uwagi.
— Niechże pan teraz spojrzy na waszego Napoleona. Człowiek wielki. Niema dwóch zdań, że był wielkim człowiekiem, póki dawał w skórę tym Niemcom, i Austrjakom, i wszystkim tamtym narodom. Ale nie! Musiał poleźć do Rosji szukać guza, i co z tego wynikło? Tak jak mnie pan widzi — ta moja szabla obijała się o paryskie bruki.
Wróciwszy do Polski, pan Mikołaj — jeśli udało się go naciągnąć aby opowiadał o swem wygnaniu — opisywał owego oficera jako „zacności człowieka, ale durnia“. Odrzucił propozycję wstąpienia do armji rosyjskiej i został zwolniony, przyczem wyznaczono mu tylko połowę pensji. Jego bratanek (a mój wuj i opiekun) opowiadał mi, że pierwszem trwałem wrażeniem, które odniósł mając cztery lata, było radosne podniecenie w domu jego rodziców, w dniu kiedy pan Mikołaj wrócił z rosyjskiego wygnania.
Każda generacja ma swoje wspomnienia. Pierwsze wspomnienia pana Mikołaja Bobrowskiego kształtowały się zapewne pod wpływem zajść wywołanych przez ostatni rozbiór Polski, a żył dość długo aby przecierpieć ostatnie zbrojne powstanie 1863 roku — wypadek który wywarł wpływ na całą moją generację i zabarwił najwcześniejsze moje wrażenia. Pan Mikołaj, z natury odludek, pełen nieśmiałości wobec najprostszych życiowych zagadnień, przez jakich lat siedemnaście znajdował przytułek u swego brata, który umarł po roku 1850. Wówczas pan Mikołaj musiał się zdobyć na odwagę i zadecydować o swej przyszłości. Wahał się długo i dręczył, wreszcie namówiono go aby wziął w dzierżawę około 1500 akrów, wydzielonych z dóbr przyjaciela mieszkającego w sąsiedztwie. Warunki dzierżawy były bardzo korzystne, ale sądzę że najbardziej pociągało mego dziada odludne położenie wsi i skromny lecz wygodny dwór dobrze zachowany. Mieszkał tam spokojnie około dziesięciu lat, widując bardzo mało osób i nie biorąc żadnego udziału w publicznem życiu prowincji, takiem jakie się mogło rozwijać pod arbitralną, biurokratyczną tyranją. Charakter i patrjotyzm pana Mikołaja były ponad wszelkiem podejrzeniem, lecz organizatorowie powstania omijali skrupulatnie jego dom w swych częstych podróżach po prowincji. Panowało ogólne przekonanie, że spokój ostatnich lat starca nie powinien być naruszony. Nawet tacy bliscy mu ludzie jak mój dziadek ze strony ojca — towarzysz broni dziadka Mikołaja z czasu moskiewskiej kampanji napoleońskiej a później kolega w polskiem wojsku — nie odwiedzał swego dawnego kompana, gdy wybuch powstania był bliski. Dwaj synowie mego dziadka i jedyna jego córka brali bardzo czynny udział w pracy rewolucyjnej; on sam zaś należał do tego typu polskiego szlachcica, którego ideał pracy patrjotycznej streszczał się w słowach: „siąść na koń i precz ich wygonić“. Ale nawet i on był zdania, że „kochanego Mikołaja niepokoić nie trzeba“. Lecz wszystkie te ostrożności i względy ze strony przyjaciół — niezależnie od tego czy byli spiskowcami czy nie — nie zabezpieczyły mego dziada przed nieszczęściami złowieszczego roku.
W niecałe dwie doby po wybuchu powstania w tej części kraju, wywiadowczy szwadron kozaków przejechał przez wieś i wtargnął do dworu. Prawie cały oddział pozostał w szyku między dworem a stajniami, tylko kilku kozaków zsiadło z koni, przeszukując różne zabudowania. Dowódca szwadronu podszedł w towarzystwie dwóch ludzi do frontowych drzwi dworu. Wszystkie okiennice z tej strony były zamknięte. Oficer rzekł służącemu, który go przyjął, iż chce się widzieć z panem. Odpowiedź brzmiała że pana niema w domu, co było prawdą.
Opowiadam dalej według relacji służącego, którą zdawał później przyjaciołom i krewnym pana Mikołaja, a którą mi powtarzano.
Usłyszawszy to, kozacki oficer, stojący w przedsionku, wszedł do domu.
— A gdzież pan pojechał?
— Nasz pan pojechał przedwczoraj do Żytomierza (gubernjalne miasto oddalone mniej więcej o trzydzieści mil).
— Tylko dwa konie są w stajniach. Gdzie reszta?
— Nasz pan podróżuje zawsze własnemi końmi (co miało znaczyć że nie jeździ pocztą). Nie będzie go w domu z tydzień lub więcej. Powiedział mi że ma do załatwienia jakieś sprawy w sądzie.
Podczas gdy służący to mówił, oficer rozglądał się po sieni. Naprzeciw niego były drzwi, a także po prawej i lewej ręce. Oficer zdecydował się wejść do pokoju po lewej stronie i rozkazał otworzyć okiennice. Był to gabinet pana Mikołaja, z paru wysokiemi bibljotekami, obrazami na ścianach i tak dalej.
Oprócz wielkiego stołu pośrodku, pełnego książek i papierów, było tam małe biureczko o kilku szufladach, stojące między drzwiami a oknem w oświetleniu dogodnem dla pracy; przy tem biurku właśnie mój dziadek siadywał, czytając lub pisząc. Służący otworzył okiennice i zdumiał się, ujrzawszy że cała męska ludność wsi stłoczyła się przed domem, depcząc klomby. Było tam i kilka kobiet. Ucieszył się na widok miejscowego księdza, proboszcza greckiego obrządku, który szedł aleją. Poczciwiec tak się śpieszył, iż zakasał sutannę powyżej butów.
Oficer przyglądał się grzbietom książek w bibliotekach. Potem przysiadł na brzegu środkowego stołu i zauważył lekkim tonem:
— A więc twój pan nie zabrał ciebie do miasta.
— Jestem tu kamerdynerem; nasz pan zostawia zawsze dom na mojej opiece. Z naszym panem pojechał młody, silny mężczyzna. Gdyby — co nie daj Boże — zdarzył się po drodze jaki wypadek, ten chłop przydałby się daleko bardziej odemnie.
Spojrzawszy przez okno, oficer zobaczył że ksiądz rozprawia o czemś gwałtownie w samym środku tłumu, który jak gdyby się poddawał jego wpływowi. Jednak trzech czy czterech ludzi rozmawiało u drzwi z kozakami.
— A czy przypadkiem twój pan nie pojechał do buntowników, co? — spytał oficer.
— Nasz pan jest na to o wiele za stary. Ma już dobrze po siedemdziesiątce, a przytem coraz bardziej traci siły. Od kilku lat już nie siedział na koniu, chodzić dużo także nie może.
Oficer siedział wciąż, kiwając nogą, bardzo spokojny i obojętny. Tymczasem chłopom, którzy rozmawiali z kozakami u drzwi wejściowych, pozwolono wejść do sieni. Jeszcze paru innych ludzi oddzieliło się od tłumu i weszło za nimi. Było ich wszystkich siedmiu, a między nimi kowal, dawny żołnierz. Służący zwrócił się z szacunkiem do oficera:
— Może wasza miłość zechce powiedzieć ludziom, żeby wrócili do swoich domów. Co im przychodzi do głowy, że się tak pchają do dworu? Do czego to podobne, żeby się tak zachowywać podczas nieobecności naszego pana? Ja tu przecież odpowiadam za wszystko.
Oficer zaśmiał się tylko zlekka i zapytał po chwili:
— Czy macie tu broń we dworze?
— Tak. Mamy. Kilka sztuk starej broni.
— Przynieś to wszystko i połóż tu na stole.
Służący usiłował znów się odwołać do opieki oficera.
— Może wasza miłość powie tym ludziom...?
Lecz oficer popatrzył na niego bez słowa w taki sposób, że służący zamilkł odrazu i pobiegł po chłopca kredensowego aby mu pomógł zebrać broń. Tymczasem oficer przechadzał się zwolna po pokojach i przyglądał się bacznie wszystkiemu, niczego jednak nie dotykając. Gdy przechodził przez sień, stojący tam chłopi cofnęli się przed nim i zdjęli czapki. Nie odezwał się do nich ani słowem. Kiedy wrócił do gabinetu, wszystka broń znajdująca się w domu leżała na stole. Była tam para wielkich pistoletów olstrowych z czasów Napoleona, dwie szable kawaleryjskie, jedna typu francuskiego a druga polskiego, wreszcie parę strzelb myśliwskich.
Oficer otworzył okno, wyrzucił po kolei pistolety, szable i strzelby, a szeregowcy przybiegli je podnieść. Chłopi w sieni, zachęceni zachowaniem oficera, wkradli się za nim do gabinetu. Nie okazał najlżejszym znakiem, że zdaje sobie sprawę z ich obecności i uważał widać że jego misja jest skończona, bo wyszedł z dworu wielkiemi krokami, nie mówiąc ani słowa. Natychmiast po jego odejściu chłopi w gabinecie włożyli czapki i zaczęli się jeden do drugiego uśmiechać.
Kozacy odjechali i z folwarcznego podwórza ruszyli prosto w pole. Ksiądz wciąż coś chłopom przekładał, oddalając się zwolna aleją, a jego pełna zapału wymowa odciągała milczący tłum coraz dalej od domu. Należy oddać sprawiedliwość proboszczom greckiego kościoła że, będąc zupełnie obcymi w tym kraju (sprowadzano ich zawsze z głębi Rosji), po większej części używali wpływu, jaki mieli na swoich parafjan, dla sprawy pokoju i humanitaryzmu. Wierni duchowi swego powołania, usiłowali łagodzić namiętności podburzonego chłopstwa, przeciwstawiając się ze wszystkich sił — w miarę możności — rabunkom i gwałtom. A postępowali tak wbrew wyraźnym życzeniom władz. Na niektórych zemściło się później to nieposłuszeństwo, gdyż przeniesiono ich na daleką północ lub też wysłano do syberyjskich parafij.
Służący pragnął pozbyć się jaknajprędzej chłopów, którzy się dostali do dworu. Kto widział — pytał ich — tak się zachowywać w domu człowieka, który jest tylko dzierżawcą i już od lat okazuje mieszkańcom wsi tyle dobroci i względności? Przecież dopiero co zgodził się oddać dwie łąki na użytek wiejskich stad. Służący przypomniał także, z jakiem poświęceniem pan Mikołaj Bobrowski pielęgnował chorych w czasie cholery. Wszystko to było najprawdziwszą prawdą i poskutkowało o tyle, że ludzie zaczęli się drapać po głowach; wyglądali na niezdecydowanych. Mówca wskazał wówczas ku oknu, wołając: „Patrzcie! oto cała wasza gromada odchodzi spokojnie; i wy także, durnie jedne, idźcie lepiej za nimi i pomódlcie się do Boga żeby wam przebaczył złe myśli“.
Wezwanie to nie było szczęśliwym pomysłem. Chłopi zaczęli się tłoczyć niezgrabnie do okna, chcąc się przekonać czy służący mówi prawdę, i w trakcie tego przewrócili małe biurko. Gdy padało, zadźwiękły w niem monety. „Oho, tam są w środku pieniądze“, zawołał kowal. W mig rozbito wierzch delikatnego mebla; w szufladzie leżało osiemdziesiąt półimperjałów. Złote monety były wówczas w Rosji rzadkością; na ich widok chłopi stracili głowę. „Tu w domu musi być więcej pieniędzy — dobierzemy się do nich!“ — krzyknął były żołnierz, kowal. „Teraz jest wojna!“ Inni byli już u okna, zwołując na pomoc gromadę. Ksiądz, porzucony nagle u bramy, wzniósł ręce ku niebu i odszedł śpiesznie, aby nie widzieć tego co miało nastąpić.
W poszukiwaniu pieniędzy sielska zgraja potrzaskała wszystko w domu, popruła nożami, porozbijała siekierą, tak że — jak opowiadał służący — nie ostało się i dwóch kawałków drzewa trzymających się razem. Potłukli kilka pięknych luster, wszystkie okna, a porcelanę i szkło co do sztuki. Książki i papiery wyrzucili na łąkę i podpalili cały stos chyba wyłącznie dla przyjemności. Jedna jedyna rzecz pozostała nietknięta: mały krucyfiks z kości słoniowej, co wisiał na ścianie w zdemolowanym pokoju nad bezładnym stosem strzępów, potrzaskanego mahoniu i desek rozbitych na drzazgi, który to stos był przedtem łóżkiem p. Mikołaja Bobrowskiego. Dostrzegłszy że służący wymyka się z metalową lakierowaną kasetką, chłopi wyrwali mu ją, a ponieważ stawiał opór, wyrzucili go przez okno jadalni. Dom był parterowy lecz wzniesiony wysoko nad ziemią i służący tak się potłukł, padając, że leżał ogłuszony na miejscu, aż wreszcie kucharz i chłopiec stajenny odważyli się wyjść o zmierzchu ze swych kryjówek i podnieśli go. Gromada opuściła już była wówczas dwór, zabierając z sobą kasetkę, w przekonaniu że pełno w niej papierowych pieniędzy. Rozbili ją dość daleko od domu, na środku pola. Znaleźli dokumenty wypisane na pergaminie oraz dwa krzyże: Legję Honorową i Virtuti Militari. Na widok tych przedmiotów, które, jak wyjaśnił kowal, były honorowemi odznakami udzielanemi tylko przez cara, ogarnął chłopów paniczny strach przed tem co uczynili. Rzucili wszystko razem do rowu i rozpierzchli się szybko.
Gdy pan Mikołaj dowiedział się o tej stracie, zdrowie jego zepsuło się doszczętnie. Zdawało się że samo złupienie domu niebardzo go obchodzi. Gdy leżał jeszcze w łóżku po wstrząsie, jakiego doznał, znaleziono oba krzyże i zwrócono mu je. Przyśpieszyło to trochę jego powolny powrót do zdrowia; natomiast metalowe pudełko i pergaminy nie znalazły się nigdy, choć szukano ich po wszystkich rowach wokoło. Pan Mikołaj nie mógł przeboleć utraty patentu Legji Honorowej; umiał na pamięć co do słowa wstęp sławiący jego wojenne czyny i po tym ciężkim ciosie zgadzał się niekiedy recytować ów wstęp, przyczem łzy stawały mu w oczach. Widać słowa dokumentu nie schodziły mu z myśli podczas ostatnich dwóch lat życia, do tego stopnia że nieraz sam je sobie powtarzał. Potwierdza to spostrzeżenie starego sługi, który dzielił się niem często z bliższymi znajomymi swego pana: „Aż mnie serce boli, kiedy słyszę jak nasz pan chodzi nocą po pokoju tam i z powrotem, i modli się głośno po francusku“.
Chyba w przeszło rok po tem zajściu zobaczyłem pana Mikołaja Bobrowskiego, a właściwie mówiąc, on mnie zobaczył po raz ostatni. Było to — jak już wspomniałem — w czasie gdy moja matka, dostawszy trzymiesięczny urlop z wygnania, spędzała go w domu brata; przyjaciele i krewni zjeżdżali się zdaleka i zbliska aby jej złożyć uszanowanie. Trudno byłoby zrozumieć, gdyby pan Mikołaj Bobrowski do nich nie należał. Malutka, kilkumiesięczna dziewczynka, którą wziął na ręce w dzień swego powrotu do domu po latach wojny i wygnania, stwierdzała teraz swą wiarę w wybawienie narodu, cierpiąc z kolei wygnanie. Nie wiem czy pan Mikołaj był obecny przy naszym wyjeździe. Wspomniałem już, że dla mnie jest przedewszystkiem człowiekiem, który w młodości jadł pieczeń z psa w głębi ponurego sosnowego boru o gałęziach pokrytych śniegiem. Nie mogę go sobie przypomnieć w żadnej ze scen, które pamiętam. Orli nos, gładkie białe włosy, przelotna, nieuchwytna wizja chudej, cienkiej, sztywnej postaci w ubraniu zapiętem po wojskowemu aż do szyi — oto wszystko co pozostało na ziemi z pana Mikołaja Bobrowskiego; tylko nikły cień ścigany pamięcią jego wnuka — chyba ostatniego z żyjących ludzkich stworzeń, które spotkał w ciągu swego milczącego żywota.
Lecz przypominam sobie dobrze dzień naszego powrotu na wygnanie. Wydłużona, dziwaczna, obdrapana karetka pocztowa z czwórką koni, stojąca przed długim frontem dworu o ośmiu kolumnach, rozmieszczonych po cztery z dwóch stron szerokich schodów. Na stopniach gromadki służących, kilkoro krewnych, paru przyjaciół z najbliższego sąsiedztwa; głucha cisza, na wszystkich twarzach wyraz poważnego skupienia; babka, cała w czerni, z wyrazem stoicyzmu w oczach, wuj prowadzący moją matkę pod rękę do karetki, gdzie mię już umieszczono; u szczytu schodów moja kuzyneczka w kraciastej szkockiej sukience, w której przeważał kolor czerwony, otoczona jak mała księżniczka przez opiekujące się nią kobiety: główną gouvernante, naszą kochaną, grubą Franczeskę (która była przez trzydzieści lat w rodzinie Bobrowskich); dawną niańkę, a wówczas przychodnią służącą, chłopkę o pięknej twarzy pełnej współczucia; zacną, brzydką nauczycielkę, Mlle Durand, o czarnych brwiach, spotykających się nad krótkim, grubym nosem, i cerze podobnej do jasno brunatnego papieru. Ze wszystkich oczu zwróconych ku pojazdowi tylko jej dobroduszne oczy roniły łzy, i tylko jej szlochający głos przerwał milczenie zwróconą do mnie prośbą: „N’oublie pas ton français, mon chéri!“ W ciągu trzech miesięcy, poprostu bawiąc się z nami, nauczyła mnie nietylko mówić po francusku ale i czytać. Świetny był z niej towarzysz zabaw. W oddali, na połowie drogi ku wielkiej bramie, lekki, otwarty powozik, zaprzężony z rosyjska w trzy konie, stał tuż przy trawniku; siedział w nim okręgowy szef policji w płaskiej czapce z czerwonym lampasem i daszkiem nasuniętym na oczy.
Dziwnem się wydaje, że się tam znalazł aby pilnować tak skrupulatnie naszego wyjazdu. Nie chcę lekceważyć słusznych obaw imperjalistów całego świata, lecz pozwolę sobie na uwagę, że kobieta skazana na śmierć przez lekarzy i chłopczyk niespełna sześcioletni nie mogą być uznani za niebezpiecznych dla największego z mocarstw, choćby święta odpowiedzialność ciążyła na tem mocarstwie. I zdaje mi się że ów zacny człowiek podzielał to zdanie.
Dowiedziałem się później, dlaczego się tam znajdował. Sam tego wcale nie pamiętam, ale podobno mniej więcej miesiąc wcześniej matka moja czuła się tak źle, iż nie można było wiedzieć, czy wydobrzeje natyle, aby w oznaczonym czasie wyruszyć z powrotem. W tej niepewności podano prośbę do generałgubernatora w Kijowie, aby pozwolił przedłużyć o dwa tygodnie jej pobyt w domu brata. Nie było na to żadnej odpowiedzi, lecz pewnego dnia o zmierzchu podjechał do dworu okręgowy szef policji i powiedział służącemu, który wybiegł na jego spotkanie, że chce porozmawiać z panem natychmiast w cztery oczy. Służący, bardzo tem przejęty (myślał, że wyniknie stąd aresztowanie), „ledwie żywy ze strachu“, jak potem sam opowiadał, przeprowadził szefa policji ukradkiem przez wielki salon, gdzie było ciemno (nie codzień zapalano tam światło), przyczem obaj szli na palcach, aby nie przyciągnąć uwagi pań — i powiódł go przez oranżerję do apartamentów wuja.
Bez żadnych wstępów policmajster wcisnął wujowi jakiś papier do ręki.
— Proszę. Niech pan to przeczyta. Nie powinienem panu pokazywać tego papieru. To źle z mojej strony. Ale nie mogę ani jeść ani spać z taką sprawą na karku.
Naczelnik policji, rodem z głębi Rosji, służył już od lat w tym okręgu.
Mój wuj rozłożył i przeczytał dokument. Był to służbowy rozkaz z kancelarji generałgubernatora, dotyczący podanej prośby i nakazujący szefowi policji, aby nie zważał na żadne perswazje i wyjaśnienia w kwestji choroby mej matki, czy to ze strony doktorów czy kogokolwiek innego, „a gdyby nie opuściła domu brata“, brzmiał dalej dokument, „rano tego samego dnia, który jest wyszczególniony w odnośnem pozwoleniu, ma pan ją wysłać natychmiast pod eskortą prosto“ (podkreślone) „do szpitala więźniów w Kijowie, gdzie będą ją leczyć stosownie do jej choroby“.
— Na miłość Boską, panie Bobrowski, niech pan dopilnuje aby pańska siostra punktualnie tego dnia odjechała. Niechże pan mnie nie naraża na takie postępowanie wobec kobiety, która w dodatku należy do pańskiej rodziny. Poprostu nie mogę znieść tej myśli.
Załamał dosłownie ręce. Mój wuj spojrzał na niego, milcząc.
— Dziękuję panu za ostrzeżenie. Zapewniam pana, że nawet jeśli moja siostra będzie umierająca, wyniesiemy ją do powozu.
— Tak — bo naprawdę, cóż to za różnica, jechać do Kijowa, zamiast do męża z powrotem. Gdyż musiałaby wyjechać — żywa czy martwa. I niech pan sobie zapamięta, panie Bobrowski, że oznaczonego dnia muszę tu być na miejscu, nie dlatego abym wątpił o pana obietnicy, ale dlatego że muszę. Nie mogę tego nie zrobić. Obowiązek. Swoją drogą mój zawód to teraz poprostu psia służba, od czasu jak niektórzy z was Polaków upierają się przy buncie, a wszyscy za to cierpieć musicie.
Oto przyczyna, dla której siedział tam naczelnik policji w otwartym powozie stojącym między domem a wielką bramą. Żałuję że nie umiem wymienić jego nazwiska aby je wydać na pogardę wszystkich tych, co wierzą w święte prawa zdobywców — nazwiska tego stróża carskiej potęgi, który godzien jest nagany za swą uczuciowość. Natomiast mogę podać nazwisko generałgubernatora, który podpisał rozkaz i dodał na marginesie własnoręczną notatkę: „Wypełnić wszystko co do joty“. Ten pan nazywał się Bezak. Wysoki dygnitarz, energiczny urzędnik, był przez jakiś czas bóstwem rosyjskiej prasy patrjotycznej.
Każda generacja ma swoje wspomnienia.