Zaklęty Dwór/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Nieznajoma.

Upłynęło już dwa dni od owej pamiętnej sceny w grodzie zaklętego dworu, a Juljusz nie uspokoił się jeszcze zupełnie.
Tajemnicza postać pięknej nieznajomej stała mu ciągle przed oczyma, pociągała mimowolnie wszystkie myśli ku sobie.
Na próżno młodzieniec łamał sobie głowę, aby wpaść na jakikolwiek ślad odkrycia. Wszystkie domysły i kombinacje rozwiewały się same z siebie.
Dotychczas wiedział tylko, że piękna nimfa ogrodowa nie była Eugenią, jak mniemał niezbicie z początku. A niewiedzieć dlaczego odkrycie to niespodziewaną przejęło go radością i jakaś nieświadoma, nieokreślona nadzieja, z której nie umiał zdać sprawy sam siebie, owładywała coraz silniej jego umysł.
Ni ztąd ni z owąd zrodziło się w nim jakieś tajemne przekonanie, iż różność osoby hrabianki a pięknej nieznajomej jakieś niedomniemywane nawet wróży mu szczęście.
Kiedy i w jaki sposób miało się ziścić to szczęście, z jakich wypływało wniosków i na jakiej spoczywać miało podstawie, o to nie śmiał zagadnąć samego siebie.
Bił się tylko nieustannie z myślami, jaki związek mógł zachodzić między nieznajomą, a tajemniczym maziarzem. Łączyłaż ich tylko wspólność planów i nadziei, czy jakie inne zachodziły stosunki?
Nieznajoma z samej swej powierzchowności wydawała mu się osobą niepospolitego urodzenia. Wyższe wychowanie przebijało się w każdym jej ruchu, szlachetność duszy zwierciedliła się w oczach, i tej pięknej twarzy, której każdy rys tchnął jakąś słodyczą niewysłowioną.
Ile mógł pokombinować z dotychczasowych swych odkryć, nieznajoma nieprzesiadywała stale w zaklętym dworze. Pojawiała się jednocześnie z przybyciem maziarza, a oddalała z jego odjazdem.
Ołańczuk widział młodą dziewczynę, oczekującą przed bramą tajemniczego gościa zaklętego dworu, a on sam spotkał ją z Kośtiem Bulijem w wieśniaczem przebraniu w tensam dzień, kiedy maziarz wyjechawszy z Żwirowa, tak w nieprzyjemnej drodze doznał przygody i tak gwałtowną z mandatarjuszem wyprawił scenę. Nie zdawało się więc podlegać żadnej wątpliwości, że nieznajoma tylko w pewnych naprzód umuwionych porach zjeżdżała przebrana do dworu, a przepędziwszy kilka dni w tajemniczem ukryciu z swym zagadkowym towarzyszem, wracała następnie pod opieką Kośtia na swe dawne mieszkanie.
Lecz gdzież było to mieczkanie?
Nieznajoma zdawała się tak młodą, a czyż już sama jedna stała na świecie, że pod opieką prostego kozaka nie wahała się przebywać do zaklętego dworu i przemieszkiwać tu po kilka dni, a może nawet po kilka tygodni. Gdzież podówczas przebywali jej rodzice, jej krewni lub opiekunowie?
Na wszystkie takie i tympodobne zagadnienia, niepodobna była wszelka odpowiedź, co naturalnym try bem rzeczy musiało tylko tem wyżej podniecać zajęcie Juljusza.
A nie tylko on, ale i Katilina silił się wszelkiemi sposobami dotrzeć do głębiej dziwnej tajemnicy.
Piękna nieznajoma ocaliła życie naszemu zuchwałemu awanturnikowi, a jej jedno wejrzenie w owej okropnej chwili wbiło się mu silniej w pamięć, niż sama groza ówczesnego położenia.
Gdyby nawet można zajrzeć w głąb jego serca, okazałoby się niezawodnie, że od owej pamiętnej chwili jakaś nieznana poruszyła się w niem stróna i zadrgało jakieś uczucie, którego złośliwy szyderca nie znał wprzódy ani z imienia.
Wrażenie owego momentu spoczywało niezatarte w jego duszy, a ilekroć przypomniało się silniej, podpadał dziwnemu jakiemuś uczuciu jakby smutku, niezadowolenia czy tęsknoty.
Chwilowe te napady nie mogły wprawdzie przeistoczyć od razu ogólnego charakteru niepoprawnego szydercy i afronta i nie zmieniły za pozór jego zawsze wesołego i sarkastycznego usposobienia, wszakże nie przemijały zupełnie bez wpływu i śladu.
Katilina w takich chwilach zżymał się sam na siebie, drwił z własnych uczuć, przytłumiał z niechęcią każde rzewniejsze wzruszenie, ale mimo tych wszystkich wysileń nie mógł zaprzeć sam sobie, że nie jest już zupełnie tymsamym, jakim był do niedawna.
Nie jeden z dawnych kroków i postępków nie w temsamem co pierwej przedstawiał się świetle niejeden żart z ubiegłych czasów wydał się mu teraz jakoś wcale niesmacznym, niejedno zdanie przynajmniej niestosownem.
Ale zbawienny ten wzrot charakteru nie ustalał się jeszcze stanowczo, zanadto często nie mógł oprzeć się naciskowi dawnych nawyknień i skłonności, a nieraz na czas niejakiś musiał ustąpić zupełnie przygłuszony dawnemi popędami, zwyciężony wrodzonemi namiętnościami.
Bądź jakbądź w serce w duszę onegdajszego zuchwałego awanturnika, niepoprawnego cynika, bluźniercy, i sarkasty, padło już wiele obiecujące ziarnko, zatliła już drobniutka iskierka, a byle szczęśliwe konstelacje zewnętrzne, a z ziarnka tego mógł szlachetny wystrzelić owoc, z iskierki tej jasny rozżarzyć się płomyk.
Juljusz słabszy wolą, niepotrafił dotychczas nigdy stalszego na swym przyjacielu wywrzeć wpływu, lecz teraz już samym swym przykładem działał niewiedząc o tem, silniej na jego niesforną naturę.
Katilina mimo prawdziwej sympatji dla Juljusza, mimo całego uznania dla jego serca i charakteru, nie wielki pod pewnym względem czuł ku niemu szacunek.
— Mazgaj, szlafmyca i kwita! — były ulubione przydomki, jakiemi jeszcze od czasów szkolnych zaszczycał swego przyjaciela.
— Byłeś i jesteś bawełnianym ciamajdą! — powiedział mu wówczas, kiedy biorąc na siebie jego przewinę przełamywał jego opór i wbrew jego woli szedł śmiało zrywać z przyszłością i według wszelkich rachub ludzkich, zamykał sobie na zawsze wszelką karjerę życia.
To samo przekonanie miał o nim i teraz jeszcze potroszę, wszakże czuł sam stopniowo, że mimo całej swej wrodzonej niesforności i buty zaczyna powoli ule gać jego wpływowi.
Jednem słowem Katilina poznawał sam najlepiej, że w wnętrzu jego jakaś powolna a uważna przeprowadza się zmiana, do której pierwszy popęd, pierwszy impuls dała owa noc w czerwonym pokoju, czyli raczej owo spojrzenie pięknej nieznajomej.
A rzecz szczególna, najgrubszy materjalista z sprzekonania i usposobienia, który dotychczas w najpiękniejszej kobiecie nie mógł dopatrzeć nic innego, jak tylko doskonały zlew form cielesnych, poezję ciała, ideał inkarnatu jak sam mówił, nie podziwiał w swej nieznajomej wybawicielce ani tej kibici tak smukłej i pełnej ani tych form tak okrągłych i wydatnych, ani, tej twarzyczki tak świeżej i uroczej, ale z całego widzenia utkwił mu jedynie ów niebiański wyraz spojrzenia i ta wcale nie cielesna barwa oka.
— W tem spojrzeniu, wstecz oku przebijała się najwznioślejsza dusza — wykrzyknął raz w zapale.
A zapomniał niedowiarek, że całe swe życie wiarę w duszę poczytywał za najniedorzeczniejsze pod słońcem absurdum.
— Dusza, to tajemna sprężyna, co porusza krew w naszych żyłach, utrzymuje czucie w naszych nerwach i ani o włosek więcej. Niech ci krew zatrzyma się w biegu a nerwy popękają jak liny w rozbitym okręcie, a możesz zabrać się zaraz do stworzenia świata — bo będziesz miał gotowy materjał — goluteńkie nic!
To był jeden z główniejszych dogmatów zatwardziałego skeptyka, który jak sam twierdził, nie wierzył ni w Boga ni w djabła.
Ale to jedynie z chwalebnej zasady — mówił. — Nie lubię żadnych ostateczności, Bóg zanadto dobry, djabeł zanadto zły! toż wolę trzymać się średniej drogi i nie mieć nic do czynienia ani z jednym ani z drugim.
A piękna nasza nieznajoma ani się spodziewała, że w tej najczarniejszym skeptycyzmem zatrutej duszy mimo swej woli i wiedzy, zaczęła odgrywać rolę nawracającego apostoła.
Podczas owej sceny w ogrodzie zaklętego dworu, Katilina ukryty w krzakach agrestu miał sposobność widzieć po raz drugi swą wybawicielkę, spotkać po raz drugi z tem anielskiem spojrzeniem, które od pierwszego zetknięcia tak silny wywarło na nim wpływ.
I była to nowa ważna chwila w życiu naszego młodociannego awanturnika.
Snąć jednak silił się zawzięcie przełamać jej wpływ pierwotny, bo od dwóch dni był widocznie w złym humorze, a w swych ostrzejszych niż kiedykolwiek uwagach sarkastycznych wyglądał jakby gniewał się czegoś na samego siebie, a chciał mścić się na całym świecie.
W rozmowach z Juljuszem strzegł się bacznie wspomnieć kiedykolwiek o pięknej nieznajomej, ilekroć zaś sam Juljusz zaczął unosić się nad jej spotkaniem i zastanawiać się nad jej tajemnicą, wpadał widocznie w jakąś niechęć, zakrawającą prawie na zazdrość.
W tej chwili wszedł do pokoju Juljusza przy ostrogach, z szpicrutem w ręku, jakby się do jakiejś dalszej konnej przysposobił podróży.
— Gdzieżto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Juljusz.
— Nie zgadbyś nigdy.
— Proszę!
Katilina rzucił się na pobliskie krzesło.
— Wędrując do ciebie — rzekł — wstąpiłem do sławnej tu w okolicy karczmy ryczychowskiej.
— Do Organiściny.
— Za pokrzepienie golnąłem aż cztery kielichy wódki, a nie miałem czem zapłacić za jeden.
Juljusz uśmiechnął się z lekkim wyrzutem.
— Jakże sobie poradziłeś?
— Nie zapłaciłem po prostu.
— Po prostu? — powtórzył Juljusz ironicznie.
— Organista chciał z początku oponować, ale ugłaskałem go jakoś.
— Dałeś zastaw?
— Pokazałem pięść potężną.
— A teraz wzruszony wyrzutami sumienia jedziesz zapłacić.
— Zrobię wycieczkę w okolicę, poznam się bliżej z samym Organistą i pozbędę się długu zarazem.
— A oprócz tego?
— Oprócz tego?
Juljusz uśmiechnął się ze znaczeniem.
— Będę się starał zasięgnąć czegoś o pięknej nieznajomej — dokończył.
Katilina zmieszał się cokolwiek.
— Czy sądzisz, że możnaby się tam czegoś dowiedzieć? — zapytał.
— Jak mówią garbaty Organista ma być żywą kroniką całej okolicy.
— Hm! krzyknął Katilina i szpicrutą poklepał po swych butach.
— Spodziewam się że nie złamałbym tym sposobem przyrzeczenia, jakie za siebie i za mnie dałeś Kośtiowi.
— Przyrzekłem tylko szanować tajemnicę zaklętego dworu i przestrzegać ostatniej woli nieboszczyka.
— A więc do widzenia się.
Juljusz porwał się nagle z siedzenia i poskoczył do okna.
Przez ganek zajechała czterokonna kareta, a z niej wysiadał hrabia Zygmunt.
— Hrabia!... Myślałem że się czegoś na mnie gniewa! — wykrzyknął Juljusz i wybiegł na przyjęcie gościa.
Katilina zatrzymał się w pokoju.
— Muszę zabrać znajomość z panem hrabią! — mruknął.
— Co mi to szkodzi! — dodał po chwili. — Nie może mu wprawdzie zależeć na mojej znajomości ale i mnie tam po nim jak umarłemu po kadzidle.
I aby godnie reprezentować się p. hrabiemu, obie ręce wpakował do kieszeni, nogi rozstawił jak mógł najszerzej, głowę zarzucił w tył, a wargi z dumą i lekceważeniem wydął naprzód.
Hrabia wszedł niebawem z Juljuszem do pokoju a spostrzegłszy Katilinę w podobnej postawie, prawie zawahał się u progu, tak jakoś wydał mu się butnym, zuchwałym i wyzywającym z miny.
Juljusz przygryzł wargi z niechęcią, ale uznał za stosowne przedstawić swego dawnego kolegę.
— Mój przyjaciel Damazy Czorgut — rzekł.
Katilina ukłonił się jak trybun plebejusz ambitnemu patrycyuszowi.
Hrabia znał mniej więcej z opowiadania Katilinę.
Spojrzał na niego nie bez pewnej ciekawości, ale z widocznem lekceważeniem, a chociaż kilkakrotnie jego szorstkie słyszał nazwisko, tak mu się jakoś w tej chwili wydało odpowiednie osobistości swego właściciela, że prawie mimowolnie powtórzył półgłosem:
— Pan Damazy Czorgut...
Katilina zauważał dobrze wyraz twarzy dumnego magnata, a na ustach jego osiadł złośliwy uśmiech.
— Tak panie hrabio — ozwał się nagle drwiącym tonem — Damazy Czorgut.
— Mój ojciec był leśniczym w tym samym kluczu gdzie dziad dzisiejszego hrabi Plewickiego służył za ekonoma! — dodał z naciskiem, aby dać do zrozumienia, że po pierwsze w ogóle nie wielka sztuka być hrabią w Galicji, a powtóre można nim być nazywając się nietylko Czorgut, ale nawet Plewicki!
Hrabia pojął znaczenie tej przymówki i z dumą obrócił się plecyma, a Juljusz gniewnie i prawie groźne spojrzenie rzucił na swego niesfornego przyjaciela.
Katilina uśmiechnął się szyderczo i wzruszył ramionami.
— Jadę — rzekł obojętnie.
— Sługa i podnóżek pana hrabiego! — zawołał tymsamym tonem, z jakim żegnał się z Girgilewiczem lub Gągolewskim.
I nie troszcząc się bynajmniej o wrażenie swych słów i swego całego znalezienia się wyszedł z pokoju gwiżdżąc przez zęby i szpicrutem wymachując w powietrzu.
Obrażony, magnat nabiegł krwią cały.
Impertinent! — mruknął nie obróciwszy się.
Juljusz po raz pierwszy musiał wstydzić się za swego przyjaciela i po raz pierwszy rozgniewał się na niego jako gospodarz domu.
Hrabia wyglądał oburzony do najwyższego.
— Cóżto za szczególnych trzymasz ludzi, panie Juljuszu? — rzekł z przekąsem.
— Nieskończenie przepraszam pana hrabiego — rzekł spiesznie — człowiek ten rubaszny z natury wychowania, uchybia wbrew swej wiedzy i woli...
Hrabia wzruszył ramionami.
— Dlaczegóż go pan trzymasz?
— Zawdzięczam mu jedną, ważną przysługę, mógłbym rzec nawet jedno dobrodziejstwo z czasów dawniejszych.
Hrabia wydął wargi, jakby niekoniecznie wielką przykładał do tego wagę.
Juljusz poderwał skwapliwie:
— Byłem biedny i miałem utrzymać matkę sędziwą. Cała nadzieja przyszłości polegała tylko na owocach mych nauk...
— Tymczasem, dodał po krótkiej pauzie — pewien krok nierozważny, po prostu wiersz za śmiało napisany i rozpowszechniony, groził pozbawieniem mi dobrodziejstwa publicznych nauk...
— A ten człowiek?
— Wbrew mej woli i mimo największego mego oporu, przyjął winę mą na siebie.
— Człowiek z przeczuciem jak widać... — odezwał się hrabia z lekką ironią.
— W owym czasie — zawołał Juljusz z szczerem wylaniem — było to dla mnie ogromnem dobrodziejstwem.
Hrabia zamyślił się lekko.
— Zechcesz panie Juljuszu przyjąć odemnie jako od starszego wiekiem i doświadczeniem małą radę?
— Słucham pana hrabiego.
— Zapłać mu za to hojnie i pozbądź go się jak najprędzej.
Juljusz zarumienił się z lekka.
Hrabia zauważał to, ale niezrażony ciągnął dalej:
— Wierzaj mi, ludzie tego rodzaju nie pojmują innej wdzięczności.
— Śmiałbym się w tym względzie sprzeciwić panu hrabiemu.
Hrabia uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie przekonasz mię starego — rzekł.
— A zresztą — dodał po chwili — dla niego samego byłoby lepiej być panem w własnym dworku niż konfidentem w cudzym pałacu.
Juljusz chciał coś odpowiedzieć.
— Mówmy o czem innem — przerwał hrabia i od niechcenia skinął ręką.
Rozmowa weszła na inny tor.
Hrabia zapytywał Juljusza o różne szczegóły gospodarstwa, a zachowywał wszędzie ton jakiejś uprzejmej, serdecznej ojcowskiej poufałości.
Odjeżdżając uściskał go z wylaniem i zapraszał usilnie do siebie.
Na ganku, na samem wsiadaniu ozwał się jeszcze jakb sobie coś nagle przypominając.
Ale, ale! Proszono mię abym ci robił wyrzuty, panie Juljuszu.
— Czy zawiniłem przeciw komu?
— Nie starasz się zabrać znajomości z swymi sąsiadami.
Juljusz skromną przybrał minę.
— Moi sąsiedzi — rzekł z pewnem wahaniem — są wyżsi odemnie urodzeniem i stanowiskiem, niechciałbym aby mię poczytali za natręta, a przyjmowali jak intruza.
Hrabia z rodzajem wyrzutu pokiwał głową.
— Ej panie, ubliżasz mnie i sobie.
— Panu hrabiemu!
— Nie zapominaj przecie, że wraz ze mną nazywasz się Żwirski — rzekł hrabia z niezwykłym naciskiem. — A Żwirski to imię, przed którem zaledwie Sanguszko lub Radziwiłł może upomnieć się o pierwszeństwo.
Po tych słowach jeszcze raz kordjalnie uścisnął rękę Juljusza, wskoczył do powozu i dał znak woźnicy aby ruszył z miejsca.
Juljusz wrócił do pokoju i w głębokie wpadł zamyślenie.
Co znaczyła nowa nagła zmiana w usposobieniu hrabiego?
Dlaczegóż z tak szczególną, uderzającą dobitnością przypominał mu świetność jego imienia, wynosił go niejako nad wszystkich swych innych utytułowanych sąsiadów?
Przed trzema dniami byłoby go to wszystko niewysłowioną przejęło radością, a pierwszą myślą, pierwszą śmielszą iluzją, byłaby niezawodnie Eugenia.
Dziś uszczęśliwiały go wprawdzie przyjacielskie wydurzenia hrabiego ale tylko o tyle, o ile same w sobie zasługiwały na uznanie.
Eugenia nasuwała się w myślach młodzieńca jakby tylko dla tego, aby mu przypomnieć swe szczególne geneanomiczne podobieństwo do pięknej nieznajomej zaklętego dworu.
Zkądże jednak powstało to tak silne i prędkie zajęcie się nieznajomą?
Juljusz sam nieumiałby dać na to odpowiedzi.
A przecież to tak łatwo wytłumaczyć!
Dach ludzki czuje osobliwszy, nieprzełamany pociąg do wszystkiego, co unika jego badania, ukrywa się przed jego okiem, jednem słowem co osłania się mgłą tajemnicy, cieniem zagadki.
Rozmarzony do melancholii Juljusz, ulegał więcej niż ktokolwiek inny temu pociągowi. Marząc do niedawna o Eugenii miał więcej przed oczyma ducha podejrzaną przypadkowo w ogrodzie zaklętego dworu dziewczynę niż poznaną w przepysznym pałacu hrabiankę. Odkąd jednak rozwiał się ten dwoisty charakter Eugenii, upadła temsamem większa część jej dawnego uroku.
Pozostała nadal tylko młoda, piękna dowcipna, bogata córka arystokratycznego rodu, a znikła zupełnie bohaterka jakiejś romantycznej tajemnicy, domniemywana wspólniczka szczytnych zamiarów, odważna piastunka najwznioślejszych marzeń i nadziei.
Wszystkie te ostatnie przymioty zlały się natomiast w piękną nieznajomą, wszystkie dawniejsze urocze marzenia przeniosły się na jej jedynie postać.
Juljusz z rozkoszą przypominał sobie chwilę ostatniego z nią spotkania. Widział ją tak krótko, a przecież każdy rys jej nadobnej twarzy tak żywo i wyraźnie tkwił mu w pamięci, jak gdyby nieustannie miał przed sobą jej portret najwierniejszy.
Zaledwie kilka słów zamienił z nią w pomieszaniu i zakłopotaniu, a głos jej świeży, dźwięczny, metaliczny, brzmiał mu ciągle w uszach.
Szlachetna, urocza jej postać, imponowała mu swą przyrodzoną godnością, we wszystkich późniejszych marzeniach i rozpamiętywaniach.
— Kto ona jest? — zagadywał się młodzieniec oo raz już tysiączny — kto mi wyświeci tę dziwną tajemnicę?!
Jakby w odpowiedź na to zapytanie, ozwał się nagle lokaj w progu.
— Kośt’ Bulij, klucznik zaklętego dworu...
Juljusz porwał się jak oparzony.
— Co mówisz? — krzyknął.
— Kost’ Bulij chce się widzieć z panem — odpowiedział lokaj zdziwiony trochę wrażeniem swych słów.
— Kośt’ Bulij jest tutaj? — pytał Juljusz prędko jakby niedobrze zrozumiał.
— Czeka w przedpokoju.
— Niech wejdzie!
Lokaj wyszedł, a za drzwiami wzruszył ramionami i mruknął sam do siebie:
— Otóż masz! dziwuj się chłopom, że mają tremę przed starym klucznikiem, kiedy go się sam pan przestraszył jak stu djabłów.
Po krótkiej chwili Kośt’ Bulij stanął przed Juljuszem.
Olbrzymi starzec miał swój zwyczajny, surowy i ponury wyraz twarzy, ukłonił się nizko przed młodym dziedzicem i stanął sztywny i wyprężony, jakby naprzód czekał jego zagadnienia.
— Cóż mi powiesz Kośtiu? — zapytał Juljusz nie mogąc ukryć, że wcale nie był przygotowany na te odwiedziny.
Kośt’ Bulij odgarnął siwy włos z czoła i ozwał się cokolwiek przytłumionym głesem:
— Przed trzema dniami pytałeś mnie jasny panie, czy będziesz mógł poznać kiedy tajemnicę naszego dworu.
— Tak — bąknął Juljusz w coraz większem zdziwieniu.
— Powiedziałem wtedy jasnemu panu...
— Dowiesz się jej prędzej niż się spodziewasz.
— Dotrzymuję słowa — odpowiedział Kośt’ Bulij z ukłonem.
— Jakto przychodzisz?...
— Zaprosić jasnego pana na godzinę rozmowy do zaklętego dworu.
— Z maziarzem!
Kośt ukłonił się milcząc.
— Kiedyż to? zaraz? — zawołał Juljusz z gorączkowym pospiechem.
— Od dziś za tydzień, o godzinie dwunastej w nocy — cedził stary kozak uroczystym głosem.
— Od dziś za tydzień o godzinie dwunastej w nocy! — powtórzył Juljusz machinalnie.
— Jasny pan podjedzie do lipowej ulicy — ciągnął kozak nie zmieniając tonu.
— A tam mam czekać?
— Tak jasny panie.
— Ty przyjedziesz po mnie?
— Ja.
Tu stary kozak skłonił się nisko jakby chciał odejść.
— Jakto, na tem się kończy twoje posłannictwo? — wykrzyknął Juljusz.
— Od dziś za tydzień o dwunastej w nocy — powtórzył Kośt’ uroczystym głosem.
— Czy sam tylko mam stanąć?
— Sam.
Juljusz widocznie pasował się z jakąś upartą myślą. Nareszcie wybuchł nagle, jakby nie mógł żadną miarą powściągnąć się dłużej.
— A ona? — zapytał.
— Ona? — powtórzył Kośt’, a na surowej jego twarzy mignęło coś na kształt uśmiechu.
— Czy obaczę ją także?
— Może.
— Może! — zawołał Juljusz i z rodzajem jakiegoś gorączkowego rozdrażnienia rzucił się w tył sofki.
Kost’ ukłonił się nisko i wyszedł z pokoju.
Juljusz pozostał sam, opadnięty przez rój najdziwaczniejszych myśli, domniemywań i kombinacyj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.