Zaklęty Dwór/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Ważne poszlaki.

Na samym wstępie naszej powieści, w pierwszych początkach zawiązującego się działania poznaliśmy czytelników z murowaną karczmą ryczychowską i jej głośnym w okolicy arendarzem, garbatym Chaimem Organistą.
Porwani prądem późniejszych wypadków nie mieliśmy ani czasu ani sposobności odnowić pierwszej pobieżnej znajomości — i tak karczmę jak i dowcipnego Organistę zupełnie straciliśmy z oczu.
Wyprzedzając obecnie Katilinę, zajrzymy na krótką chwilę do wnętrza karczmy Organisty.
Izba szynkowna ludna, huczna i gwarna jak zawsze.
Mieszane towarzystwo rozdzieliło się przy kilku osobnych stołach, i popijając piwo lub wódkę, w różnych przedmiotach wrzaskliwe toczy rozhowory.
Szczególnym zbiegiem okoliczności zastajemy w przepełnionej szynkowni kilka znajomych nam twarzy.
Na końcu głównego stołu w pośród niewielkiej rzeszy chłopów siedzi rozparty w właściwą sobie powagą wójt ryczychowski, któregośmy już dwukrotnie spotkali w towarzystwie maziarza.
Nieco dalej przy osobnym mniejszym stole widać kółko szlachty chodaczkowej, a na jej czele wodzi rej z. buńczuczną miną i szumiastym wąsem p. Dominik Zerwikaptur Szczeczuga, znany nam energiczny uczestnik nocnej schadzki w mieszkaniu Kośtia Bulija.
Głębiej na uboczu, tuż pod samym alkierzem otoczyło mały czworograniasty stół grono wracających z jarmarku małomieszczan starzelickich, przysłuchając się pilnie jakimś wielce ciekawym wykładom i rozprawom sławetnego Jędrzeja Juryka, również uczestnika tajemniczej schadzki u starego klucznika zaklętego dworu.
Po wszystkich kątach zwinny i chyży jak wrzeciono uwija się sam zacny arędarz z butlą i kielichem w ręku.
Tu z niemym migiem potrzęsie twarzą, tam z dowcipnym uśmiechem łypnie oczyma, ówdzie jakimś wesołym i rubasznym strzeli konceptem, tego z swych gości poufale poklepie po ramieniu, owego jakiemś pociesznem rozśmieszy zapytaniem, do tamtego wreście z komicznem skrzywieniem pokiwa głową lub pogrozi palcem.
A wszyscy na wyścigi ubijają się o niego, każdy choć na moment radby go przywołać do siebie, aby obok szumu we łbie i jakiś żarcik dowcipny wynieść do domu.
— Do mnie Organisto!
— Na słówko panie arendarzu!
— Do kompanii, Chaimie! — odzywają się zewsząd głosy.
Organista kręci i wierci się na wszystkie strony i odgryza się jak może.
Jednemu garb swój chce posiać zamiast siebie, drugiemu flaszę z wódką podsuwa w zastępstwie, trzeciemu służyłby na zawołanie, ale nie wierzy w jego przyjaźń po trzeźwemu.
Tylko przy stołach, gdzie przewodzą nasi znajomi więcej na siebie samem ogranicza się towarzystwo.
Pan Dominik Zerwikaptur Szczeczuga kręci nieustannie krzaczasty wąs w górę i na dół i z zwykłą sobie energją i dobitnością wyrażeń fulminuje na dzisiejsze czasy i stosunki.
— Niech mię siarczysty piorun trzaśnie, panowie brać a rób co chcesz, coś potrzeba pomyśleć! — powtarza raz poraź.
Panowie bracia kręcą wąsy, podgartują, czupryny, pokiwują głowami i na znak przyznania wzdychają żałośnie.
A pana Dominika oczy łyskają jak dwie zarzące głownie na przygasłem ognisku.
— Coś potrzeba pomyśleć i to dobrze pomyśleć — peroruje dalej dobitnym ale cokolwiek przytłumionym głosem.
— Gdzie dziś respekt dla szlachty! — wrzasnął głośniej i w stół uderzył pięścią.
— Lada kto chce nas za nos wodzić mospanie? — poderwał drugi z grona, niski, gruby, pękaty pan Kacper Zerwikaptur Sołyszko.
— Nas szlachtę z dziadów pradziadów! — zawtórowała reszta braciej chórem.
— Hej, hej — zawodził żałośnie, ocierając oczy rękawem pan Tymoteusz Łagurysz. Toć każdy z nas równał się ongi wojewodzie, a mógł nawet królewskiego dostąpić dystynktu.
Szlachta z dumą pokręciła wąsa, a karanie czapki jakby same z siebie poprzesuwały się na bakier.
Szczeczuga obejrzał się ostrożnie do koła i zagięty palec przyłożył do zawiesistego nosa.
— Do kroćset djabłów panowie i bracia, — szepnął zaciskając zęby. Trzask, prask, szast, bżdęk i kwita.
— Szast, bżdęk! i kwita! — powtórzyła bracia Cichem a zgodnem echem, że aż chłopi nieco dalej poodsuwali się w swych ławach.
A tymczasem w tym samym duchu choć nieco w odmiennym sposobie toczyła się rozmowa przy drzwiach alkierza wpośród małomieszczańskiego koła.
Ostrożny, przezorny pan Jędrzej Juryk mówił coś zwolna i z cicha przez zęby, a mieszczanom ledwie oczy nie wylezą z jam, tak słuchają pilnie, a ledwie głowy nie zlecą z karków tak potakują gorliwie.
— Znacie przecie wszyscy kuma Dmytra, — prawi pan Jędrzej. — Otóż to on mi wytłumaczył rzecz całą!
— Hm, hm — mruknęli mieszczanie w głębokiem zamyśleniu potrząsając głowami.
Juryk wyprężył się na palce i z tryumfem powiódł oczyma dokoła.
— Pan nie pan, chłop nie chłop, szlachcie nie szlachcic, mieszczanin nie mieszczanin — rzekł po chwili z przyciskiem — wszyscy są jak jeden człek.
— Toż i Starzeliczanie nie chowają się za piec — ozwał się jeden z mieszczan, silny krępy bednarz pan Jan Perułka.
— Niech tylko maziarz przyjedzie — poszepnęli inni i prostując się na swych siedzeniach pozakładali ręce poza szerokie pasy skórzane.
— A kiedyż maziarz pokaże się u nas? — zapytał pan Jan Perułka.
— Nie przyjedzie aż potrzeba będzie!
— Aż potrzeba będzie! — powtórzyli wszyscy chórem i ponajeżali podstrzyżone wąsy.
— Tymczasem panowie — prosił Juryk — jeszcze po kufelku piwa.
— Żeby niebyło zawiele — przedstawiał ni3ki, chudy, garbaty pan Bartłomiej Barszczyk.
— At, cotam na lepsze czasy! — zawołał Juryk.
— Na lepsze czasy! — powtórzyło całe grono.
A w tymsamym czasie i przy stole, gdzie siedział nasz wójt ryczychowski, Iwan Chudoba, podobny było słychać okrzyk.
Na lepsze czasy! żeby licha nie znać! — zachęcał zacny wójt swoich towarzyszy, postawiwszy nową flaszę wódki na stół.
— Żeby licha nie znać! — wtórowało całe grono, a spory kielich szybką dokoła obiegł koleją.
— Na zdrowie naszego kuma Dmytra, który się już tak dawno do nas nie pokazuje! — zawołał wójt nową rozpoczynając kolej.
— Niema to jak nasz kum Dmytro!
— Ho ho! człowiek jak złoto!
— A rozum fiu fiu!
— Niech się sam jegomość schowa!
Wójt ryczychowski uśmiechnął się z zadowoleniem.
— I to on wam, panie wójcie, wszystko to mówił?... zapytał Hryć Tandara cd końca stołu.
— On, on! wszystko co do słowa! — potwierdził Iwan Chudoba z powagą i dobitnością.
— Wszyscy wierzymy mu! — krzyknął przysiężny Pawła Wenczur.
— Wszyscy, cała gromada! — zawołali chórem inni.
— Napijmy się tymczasem! — zachęcał uszczęśliwiony Chudoba.
W tej chwili jakiś silny głos zagrzmiał w sieniach a mimowolna cisza nastała w szynkowni.
— Jest tam kto? — ozwał się głos z sieni.
Stróż karczemny wybiegł z karczmy a sam Organista stawiąc butel na szynkwasie spieszył na powitanie niepospolitego, jak się zaraz domyślił, gościa.
Nagle z trzaskiem rozwarły się drzwi, a do gwarnej szynkowni wszedł Katilina.
Garbaty Organista cofnął się o krok z niskim ukłonem, a od razu przypomniał sobie fizjonomję swego dłużnika.
— Aj aj! wielmożny pan! — kłaniając się razporaz.
Garbaty Organista wiedział już zaraz w pierwszych dniach jak wielkiego znaczenia dostąpił w Oparkach jego niedawny obszarpany gość o wykrzywionych butach.
Wejście Katiliny sprawiło pewne wrażenie na wszystkich przytomnych. Chłopi podnieśli się z uszanowaniem z swych ław, mieszczanie pomilkli nagle śród wrzawy a szlachta mierzyła go badawczyn wzrokiem jakby oczekując pierwszego powitania z jego strony.
Rzeczywiście też Katilina kiwnął głową dokoła a przed panami bracią uchylił zlekka kapelusza.
— Patrzy coś na jednego z naszych — szepnął pan Kacper Sołyszko, odpowiadając na ukłon z dumą i powagą.
Organista tymczasem obiegał swego znakomitego gościa ze wszystkich stron i kłaniał się a kłaniał nieustannie. Jakieś przeczucie mówiło mu, że nie darmo wstąpił do jego karczmy.
— Czemże mogę służyć wielmożnemu panu? — zapytywał po raz już czwarty.
— Najprzód winienem ci coś! — odparł Katilina uderzając go po ramieniu.
— Ach czemu nie więcej! — wykrzyknął grzeczny żyd z ukłonem.
Katilina uśmiechnął się szyderczo.
— Szkoda — rzekł — żem wówczas wędrując nie znał twego życzenia.
— Ny, wtedy to i ja sam jego nie znał — odpowiedział dowcipny żyd bez zająknienia.
— Szczeryś przynajmniej — mruknął Katilina wesoło.
— Bo mi wielmożny pan niezapłaci za fałszywość.
— Słuchajno — ozwał się nagle poważnie Katilina kładąc rękę na jego ramieniu — nie mam czasu dowcipkować z tobą...
Żyd ukłonił się milcząc.
— Mam jednak do ciebie pewien interes.
— Niech wielmożny pan rozkazuje, ja dla wielmożnego pana wszystko już z góry zrobił.
— Masz czas na chwilkę?
— Tylko dla wielmożnego pana.
— Chciałbym kilka słów pomówić z tobą na osobności.
Organista aż rumieńcem nabiegł, taka owładnęła go ciekawość, którą jak wszyscy ludzie dowcipni w wysokim stopniu posiadał z natury.
— Niech wielmożny pan pozwoli do alkierza.
— Prowadź!
Organista zwinął się prędko po szynkowni. Surę i Szmula postanowił przed szynkwasem, i co tchu stawił się na rozkazy Katiliny, prowadząc go przed sobą do ciasnego, betami zarzuconego alkierza.
— Niech wielmożny pan siada — zapraszał, kulawy podsuwając stołek.
Katilina usiadł, zapaliwszy naprzód sygaro.
— A teraz co wielmożny pan rozkaże? — zapytał Organista.
— Chciałbym się od ciebie czegoś dowiedzieć mój Chaimie.
— Dowiedzieć! — powtórzył żyd przeciągle jakby cokolwiek zawiedziony w oczekiwaniu.
— Tylko z łaski swojej mów mi szczerze co myślisz, albo nie mów nic zgoła.
— Wielmożny pan coś z daleka zajeżdża.
Katilina puścił kilka sporych kłębów dymu i osłoniwszy się w gruby obłok, ozwał się po chwili.
— Mówią, że znasz na palcach całą okolicę.
— Czemużbym nie miał znać wielmożny panie, trzydzieści lat siedzę na arędzie.
— Powiedz, że mi, dawno już maziarz, kum Dmytro pokazuje się w tych okolicach?
— Maziarz, kum Dmytro — ciągnął żyd leniwo i jakoś zpodełba wpatrzył się na pytającego. — A wielmożnemu panu na co tego?
Katilina ruszył się niecierpliwie.
— Bądź łaskaw odpowiadaj tylko na moje zapytania, a uwolnij mię od swoich.
Organista nieznacznie pokiwał głową i wzruszył ramionami.
— O tak blisko pięć lat temu.
— Pięć lat... — powtórzył Katilina przez zęby.
— A dawniej nikt go nie widział w okolicy?
— Nikt.
— Zkądże się wzięły jego liczne znajomości między chłopami?
Żyd uśmiechnął się i machnął ręką.
— Jakże go nie mają znać, kiedy gdzie się pokaże wszystkim płaci wódkę, maź sprzedaje pół darmo i to jeszcze na kredyt, a jak zacznie kiedy przepowiadać to o tem, to owem, ny dalibóg, ja sam nie mogę ucha oderwać! Co on umie rozmaitych bajek, historjów, przypowieści! Ajaj! za cały dzień by nie porachował! — prawił Organista, zapalając się trochę.
Katilina osłonił się nową chmurą dymu.
— Dobrze... — mruknął przez zęby.
— A teraz powiedz mi z łaski swojej, czy znasz Kośtia Bulija?
— Niech go djabli biorą — odparł żyd wstrząsając się z zabobonnym przestrachem — po co mi znać takiego czarownika!
— A dawniej go znałeś?
Ny, dawniej co innego. Kiedy jeszcze służył za kozaka u żywego starościca, tom go nieraz widywał. Ale wtedy to on był całkiem inny.
— A prawda to — zapytał Katilina, prędko puszczając sporo kłęby dymu — że u niego ma czasami przesiadywać jakaś piękna dziewczyna?
Żyd ściągnął brwi do góry i ze znaczeniem pokiwał głową.
— To taka dziewczyna, jak nieprzymierzając ja i wielmożny pan.
— Jakto? co? — podchwytywał Katilina z pospiechem.
Żyd przybrał tajemniczą minę, splunął na ziemię i z niesmakiem musnął się po brodzie.
— Proszę wielmożnego pana, to ma być djabeł co pilnuje nieboszczyka starościca, kiedy wstanie z grobu.
Katilina żachnął się niecierpliwie.
— Wiesz co mój Organisto — rzekł — miałem cię za trochę mędrszego, ale tyś wielki dureń z twoim chodzącym nieboszczykiem!
Organista skrzywił się urażony.
— Wolno wielmożnemu panu wierzyć albo niewierzyć. Ja sam nieboszczyka nie widziałem po śmierci, ale wielu innych go widziało.
— A za życia znałeś starościca?
— Broń Boże. On albo ciągle siedział we dworze, albo jak wiatr uganiał na koniu, a ja z mojej karczmy nie mógłem za nim biegać, aby go widzieć,
— A słyszałeś przecie co o tej dziewczynie, która czasami ma przybywać u Kośtia Bulija?
Organista zamyślił się.
— Wiem tylko jedną rzecz, wielmożny panie.
— Ah! — wykrzyknął Katilina.
— Stara żebraczka Burdzicha opowiada, że raz z Buczał chciała przejść do Oparek i wybrała krótszą drogę przez wygon miedzy polami.
Katilina bliżej podsunął się z krzesłem, przypominając sobie w tej chwili owo spotkanie Juljusza w tymsamym wagonie.
— I cóż? — zapytał.
— W pół drogi zachorowała nagle. Upadła na miejscu i prawie bez duszy leżała aż do nocy. Kiedy nagle przyszła do przytomności, ujrzała pochyloną nad sobą jakąś młodą bardzo, bardzo ładną dziewczynę, tak niby pannę niby chłopkę, która ją wszelkiemi siłami próbowała przyprowadzić do życia. Burdzicha myślała że to jaka święta, ale się okrutnie przestraszyła, bo tuż w pobliżu stał Kost’ Bulij z wozem.
Tu przerwał na chwilę Organista i przez drzwi otwarte badawczym wzrokiem rzucił do szynkowni.
— Cóż dalej? — naglił Katilina.
Ny, na rozkaz tej dziewczyny stary kozak wziął babę na wóz i podwiózł aż do Buczał pod pierwszą chatę chłopską. Tu ją zsadził na ziemię, aby się sama dowlekła do drzwi, a ta dziewczyna czy panna wepchnęła jej w rękę kilka cwancygierów.
— A potem? — pytał Katilina niecierpliwie.
— Potem?... Nic już nie wiem więcej....
— Hm — mruknął Katilina, rzucając na ziemię niedopalonego sygaro — nie wielem się od ciebie dowiedział.
A po chwili jakby sobie coś przypominając zapytał jeszcze:
— A powiedz mi, co się stało z drugim kozakiem starościca?
— Z Olexą Pańczakiem?
— Podobno!
— Gdzieś przepadł bez wieści, Kośt’ powiada że uciek od starościca z drogi, ale gdzie się podział, o tem nikt nic nie wie.
— Szczególna.... — mruknął Katilina i zamyślił się głęboko.
Po chwili sięgnął ręką do kieszeni i dobywając banknot na pięć reńskich, rzucił go przed żyda.
— Będziemy kwita z długiem! — rzekł niedbale, zmierzając ku drzwiom.
Żyd ukłonił się jak mógł najniżej, ale zastąpił drogę odchodzącemu.
— Teraz ja się mam zapytać wielmożnego pana o jedno.
— Naprzykład?
— Czy wielmożny pan wie co się święci?
— Gdzie?
— W urzędzie.
— Nie rozumiem cię.
— Jakto, wielmożny pan nie wie o skardze pana Żachlewicza?
— Ani słowa!
Żyd aż poskoczył w górę.
— Ajaj! pan komornik Gramarski już od kilku dni komissjonuje, a wielmożny pan, ani jaśnie wielmożny dziedzic nic nie wie!
— O cóż to chodzi?
Żyd zawahał się nagle.
Ny, to na co ja mam mówić, może to wszystko nieprawda.
— Ale cóż takiego do licha?
Ny, to ja wielmożnemu panu powiem...
— Jak słychać — dodał zniżając głos — były komisarz pana grafa z Orkizowa, pan Żachlewicz, wytoczył proces przeciw testamentowi nieboszczyka starościca.
— Jakto?
— Hoho, proszę wielmożnego pana, jak ja tylko posłyszał że pan Żachlewicz jedzie do Drezna — prawił żyd cmokając językiem — to ja już zaraz mówiłem, nie na darmo on tam pojechał.
Katilina rzucił się niecierpliwie.
— Pal cię djabli z twojemi domysłami, gadaj mi co wiesz o procesie!
— Niech wielmożny pan słucha. Pan Żachlewicz przywiózł z Drezna jakieś dowody, że przepraszam honor wielmożnego pana, nieboszczyk starościc nie był jak to mówią spełna rozumu, tak niby myszygene, wielmożny panie.
Katilina poskoczył jak opętany, a poczciwy Organista aż przycupnął z przestrachu.
— Kto to mówi? — krzyknął gromowym głosem, pojmując od razu całe niebezpieczeństwo podobnego zarzutu.
— Ny, proszę wielmożnego pana, to nie ja uchowaj Boże, to pan Żachlewicz.
— Łotr nad łotrami!
— Prawda, prawda, wielmożny panie — przyznawał żyd skwapliwie i przestraszony gwałtownością swego imponującego gościa, nieznacznie nakręcał ku drzwiom.
— Zkądżeś słyszał o tem wszystkiem? — pytał Katilina zastępującego mu drogę.
Ny, słyszałem, że już kilkunastu chłopów z rozmaitych wsiów przysięgało przed komornikiem.
— A Juljusz o niczem nie wie!
— To źle wielmożny panie! Potrzebaby jakoś radzić!
Katilina uderzył się w czoło.
— Zastałem niedawno Żachlewicza u Gągolewskiego. Obadwaj łotry muszą być w spółce!
I zgrzytnął zębami, a twarz jego tak groźny przybrała wyraz, że nie bardzo odważny Organista cofnął się aż za przyległą szafę.
— Ajaj to jakiś hajdamaka... — poszepnął w duchu.
Katilina już ani nie spojrzał na niego. Pomknął ku drzwiom i odbierając konia z rąk stróża, wskoczył w siodło i jak szalony popędził gościńcem ku Buczałom.
Bystry i przenikliwy jego umysł poznał od razu całe niebezpieczeństwo sytuacji.
Niektóre dziwactwa i szczególności starościca można było w samej rzeczy wziąść za wybryki zwichnionej głowy, a jeśli tylko w takiem świetle dały się przedstawić sądowi, musiały nieodzownie pociągnąć za sobą unieważnienie testamentu, na którym jedynie opierało się dziedzictwo Juljusza.
Cała jego fortuna miała pójść jak przyszła nagle i niespodziewanie, jak powiew wiatru.
— Za plecyma Żachlewicza stoi hrabia — mruknął Katilina półgłosem śród rozmyślania. Ale poczekajno mój jaśnie wielmożny, pogadamy z sobą! — dodał prawie z radośnym uśmiechem.
Nie łudzą się co do doniosłości niebezpieczeństwa, nie mógł jednak przytłumić pewnego za dowolnienia z tych wypadków, które energicznej jego naturze tak obfite do działania nastręczały pole.
Wiedział on, że nie mając ani jednej chwili do stracenia, potrzeba jak największą rozwinąć gorliwość i wszelkich możliwych użyć środków, aby pokrzyżować plany przeciwnikom, i zażegnać chmurę, nim jeszcze przygotowany wystrzeli z niej piorun.
Zanosiło się oczywiście na walkę zawziętą, a Katilina czuł się w swoim żywiole i z góry już obliczał tryumfy zwycięztwa.
— Naprzód zajdę z mańki mandatarjusza... — poszepnął napędzając konia do szybkiego biegu.
I z rodzajem radości i zadowolnienia zaczął okładać sobie w myślach, jak najskuteczniej uderzy na pierwszego przeciwnika.
— Ale że Juljusz dotychczas o niczem nie uwiadomiony?! — zagadnął się nagle.
— Ręczę że w tem jakaś łotrowska machinacja Gągolewskiego! — wykrzyknął po chwili.
A przyspieszając znowu bieg konia, nie spostrzegł w swem głębokiem zamyślaniu, że na jego widok jakiś człowiek, co ścieżką szedł wzdłuż wierzbami wysadzonego gościńca, skrył się co żywo za pień drzewa i nie wychylił głowy aż póki tętęt konia nie przebrzmią! w oddali.
Byłto znany nam nieprzebłagany nieprzyjaciel Kośtia Bulija, Mykita Ołańczuk, którego demoniczna zawziętość i chęć zemsty, przybrała już od dawna charakter istnej manji szalonej.
Katilina nie spieszył wprost do Oparek, ale krótszą drogą przez ściernie i łąki pognał ku Buczałom.
Właśnie kiedy docierał do zabudowań folwarcznych, spotkał się z jakąś próżną bryczką, wyjeżdżającą widocznie od mieszkania mandatarjusza.
— Stój! — krzyknął z daleka na furmana.
Bryczka zatrzymała się na miejscu.
— Gdzie jedziesz? zapytał Katilina.
— Popaść na folwark, wielmożny panie — odpowiedział woźnica:
— A z kimeś przyjechał?
— Z panem Żachlewiczem.
Katilina aż krzyknął z radości.
— A gdzież pan Żachlewicz? — zapytał dalej skwapliwie.
— Został u pana sędziego.
Katilina z całej siły zaciął konia i jak strzała pomknął ku zabudowaniu dominikalnemu.
— Walnie, wyśmienicie! — poszepnął w duchu — Obudwu naraz schwycę na wędkę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.