Zagończyk/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V.
Lisowczyki.

Ośm tysięcy ludzi prowadził ze sobą hetman lisowczyków, sławny pułkownik, Walenty Rogawski.
Był to kawaler fantazji nadmiernej, a surowy, wymagający, chociaż zbytnio nieraz porywczy.
Gniewem zapałał pułkownik, dowiedziawszy się o piśmie króla jegomości do pana Lwa Sapiehy, i bezustannie powtarzał, gdy mowa o tem zachodziła:
— Nieszczęśliwi jesteśmy rycerze, wzgardzeni nad słuszność i w niewdzięcznej porodzeni ziemi.[1]
Zamierzał jednak i z tej nowej, a jak nigdy ciężkiej, potrzeby, z honorem i fantazją wyjść, przeto dawne pułki lisowskie licznemi watahami i kupami swawolnemi wzmógł, aż pod buławą jego ośm tysięcy szabel błyskało.
Była to szlachta polska, ale zuchwała, chociaż rycerska; ciurowie zaś — Mazury, Rusini, Litwini, Moskwicini, Żmudzini i Cyganie. Jednakże szlachty w hufcach pana Rogawskiego nie liczono nad trzy tysiące, resztę stanowiła zbieranina wszelaka, butna, śmiała, a do zbrodni każdej skora.
Gdy doszli lisowczyki do Podgórza krakowskiego, dostojni panowie po miastach, szlachta po dworach, lud wiejski i mieszczuchów rzesze dziwowały się ustawicznie, pytając jeden drugiego:
— Zaliż wojnę jakową mamy, że tyle ludu zbrojnego na wikt nam posłano?
Nikt nic o wojnie nie słyszał, a tymczasem chorągwie lisowczyków w Bochni, Bieczu, Przemyślu kwater żądały i opierunku zacnego. Książęta Zbarascy: Krzysztof, koniuszy koronny i brat jego Jerzy, kasztelan krakowski, krzywem okiem patrząc na wysyłane cesarzowi Ferdynandowi posiłki polskie, a nawet hetman Stanisław Koniecpolski, podbechtywali tego i owego z możniejszych panów, aby opór lisowczykom stawiali i do zaniechania pochodu przez Tatry zniewolili.
Nie znali, widać, Zbarascy kneziowie i pan Koniecpolski, na jakich wilków przerobiła lisowczyków wojna moskiewska, bo inaczejby, a skuteczniej sobie wtedy z nimi poczynali.
Chorągwie pana Rogowskiego w odpowiedzi spustoszyły dobra zbaraskie, po wszystkich miastach, miasteczkach, wsiach tak królewskich, jak duchownych i szlacheckich wielkie szkody czyniły, łupiąc nawet dwory magnackie i gwałtów się dopuszczając. Ciurowie, dzicy i niesforni, wszystkie wina z piwnic i szynków powypijali, tam i ówdzie „czerwonego kura“ puścili, w drodze napotkanemu kupcowi lub szlachcicowi konia wyprzęgli, buciki, kożuszek, sukienkę zdjęli i kieski wytrzęśli do dna, niczyjej powagi i dostojeństwa nie oszczędzając.
Jęki i lamenty, skargi i pisma poleciały na dwór warszawski, do króla i do marszałka koronnego z suplikami o rychłą pomoc i wojsk swawolnych skarcenie i rozwiązanie.
Najjaśniejszy pan, szwagrowi swemu, Ferdynandowi, posiłki obiecawszy, nie mógł już cofnąć wysłanego wojska zaciężnego, więc głowił się nad tem, jak sprawą całą pokierować należy, i o niej z hetmanem, panem Koniecpolskim, naradzał się.
Pan Stanisław Koniecpolski, lubujący się w wojennych ludziach, za jakowych lisowczyków oddawna miał, głową kręcił i długą brodę głaskał, mrucząc do siebie:
— Ja ci powiadam, mopanku,[2] że wypuścić raroga łacno, a nazad zwabić — poczekać trza, aż się nalata, ja ci powiadam, mopanku, umęczy się i spokornieje.
Nie wypowiedział tej myśli przed osobą króla, tylko mruczał coś i prychał.
Hostes patriae stali się ci kozacy, panie hetmanie? — pytał król stroskany. — Nie inaczej — ino hostes patriae! Horribile dictu!
Wreszcie przestał parskać pan Koniecpolski i tak rzekł chytrze:
— Wojsko to mocno w służbie Rzeczypospolitej zasłużone i adminirationis dignum, najjaśniejszy panie... Gdyby nie owa swawola i rumor wkoło ich imienia, toby każdego w złotą brać oprawę należało... Ja ci powiad...
Pan hetman urwał, przypomniawszy sobie, że przed majestatem królewskim stoi i, odchrząknąwszy, dalej prawił:
— Powróciły te chorągwie bitne ad limites patriae z ogniem bitewnym w sercach, boć to tyle leci szablą machało i życiem swojem szafowało, aż się stała ta zabawa dla nich, jako panis cotidianus. A tu nagle pax, chowaj serpentyny, do domów na przypiecki idź... Nie w smak to im poszło, bo contra dinem et mores owych bojowników było! Tacy mili są ino w dobie wojny, bo na nich patrząc, serce rośnie i radością się napawa, najjaśniejszy panie! Jako żywo! Nie lza ad usum Rzeczypospolitej tego wojska się wyzbywać... Skoro graviter ciśnie krakowską ziemię, trza je sine mora co prędzej za Beskidy przerzucić, aby z karku panów małopolskich spadło...
— Takaż rectissime była nasza myśl! — zawołał uradowany król Zygmunt.
— Jeśli wasza królewska mość pozwoli radę dać, to myślałbym, iż należy legaliter dodać im delegata waszej królewskiej mości, aby lisowczyków do przejścia granic naszych przynaglał i zawsze sub manu miał — rzekł pan Koniecpolski, lecz natychmiast nieznacznie w brodę się uśmiechnął i pomyślał:
— Ja ci powiadam, mopanku, będzie miał taki delegat królewski mękę Pańską z tymi wilkołakami! Oni z niego, ja ci powiadam, mopanku, chyba podogonia końskie porobią lub na arkanie, jako małpę lub pieska uciesznego prowadzić będą, hm... ja ci powiadam, mopanku!
Król jednak z ukontentowania w dłonie klasnął i zawołał:
— Ja im poślę pana Adama Lipskiego; człek to stateczny i znaczny, bo biskupa krakowskiego brat, sam-że chorąży bełzki i starosta tarnogrodzki. Illustrissimus et sapientissimus vir!
Pan Stanisław Koniecpolski skłonił głowę, lecz w jego jasnych, krotochwilnych źrenicach miotał się śmiech, odpowiadając myśli wesołej:
Vir illustrissimus, którego Rogawski i jego rotmistrzowie tak urobią, że go nietylko król jegomość, ja ci powiadam, mopanku, lecz nawet mać rodzona po trzech niedzielach nie pozna!
Jednak na tem stanęło, i pan Lipski w tydzień później stawił się w kwaterze pułkownika Walentego Rogawskiego, pismo królewskie kładąc przed nim.
Hetman lisowczyków pilnie i długo odczytywał pełne łaskawych a wykrętnych słów odręczne pismo Zygmunta III-go, bo, snadź, rozmyślał pułkownik nad tem, co ma rzec i jak postąpić wobec delegata królewskiego.
Siedział pochylony nad papierem tak długo, że pan Adam Lipski jął uśmiechać się pogardliwie, myśląc, że nieuka widzi przed sobą.
Ale pan Rogawski wkońcu głowę podniósł i oczy drwiące, drapieżne w źrenicach delegata Zygmuntowego zatopił.
Milczeli obaj kilka chwil.
— No, to i dobra, skoro waść na zastępstwo osoby królewskiej przysłany został. Oboźny mój kwaterę imć panu wskaże. Czołem, waść!
I tyle tylko było przemówienia pana Rogawskiego.
Pan Adam Lipski ostrożnie napomknął:
— W piśmie swojem najjaśniejszy pan wystawił conditionem sine qua non, iżbym do koła waszego, mości pułkowniku, dopuszczon był.
— Stanie się zadość woli króla jegomości, gdy w kole od majestatu gadać wypadnie. Ino rzadko, a może całkiem nigdy. My — ludzie wojenki, o swoich ino małych sprawach w kole rozprawiamy, a de publicis gadanie nasze — to szabel szczęk, w czem ani waść, ani król pomocy nam wykazać nie możecie. Czołem!
Pan Lipski opuścił kwaterę pułkownika, widząc, że na zły humor trafił. Zręczny i bywały człek to był, więc niedziela jedna nie minęła, a już wśród rotmistrzów do konfidencji doszedł, a i sam pan Rogawski już mniej niechętnem okiem na delegata królewskiego spoglądał.
Razem z nim chorągwie przekroczyły Karpaty.
Cieszył się z tego niezmiernie pan Andrzej Lis, namęczył się bowiem, z mozołem utrzymując w posłuchu swoją chorągiew; za przykładem innych, do gwałtów i rabunków się rwała, nad czem musiał młody rotmistrz mieć baczne oko.
Lubił pan Andrzej łup brać na wojnie, a od ciurów i pachołków — swoją dziesięcinę, jako że taki był zwyczaj w wojsku, jednak w swoim kraju czynić tego nie chciał i innym bronił. Wkońcu jednak nie utrzymałby swoich ludzi, gdyby nie wypadek, który był wodą na jego młyn.
Pewnego wieczora powracał junak z dworu pana Jura Kmity, gdzie stał kwaterą pan Aleksander Wolski z małżonką i panną Basią, ludzi swoich po okolicznych wioskach roztasowawszy. Miał pan Andrzej przy sobie setników — panów Biernackiego, Chomiczewskiego i Kruszewskiego, oraz pacholika Michałka Drzazgę, dnia tego mocno markotnego.
Jechali rozmawiając cicho, bo pan Andrzej człapał na dużej, siwej szkapie, zamyślony i rozmarzony, jakim był zawsze po widzeniu się z ukochaną Basią, która wraz z matką aż do Beskidów rodzica odprowadzała.
Umówili się młodzi, że po skończonym terminie zaciągu, rotmistrz powróci do kraju i o rękę panny rodzicom do nóg padnie. Później, nie zwlekając, do Łęczycy, do gniazda Lisowego ze sobą zabierze, aby, jak to zwyczajnie w rodzie jego się działo, w starej kolegjacie Tumskiej dozgonną miłość i wierność małżeńską sobie ślubować przed starym — starym obrazem Pana Jezusa w wielkim ołtarzu. Pogrzebany tam był czterysta lat temu daleki pradziad pana Andrzeja, znamienity rycerz, poległy w dobie najazdu tatarskiego za panowania Konrada, księcia Mazowieckiego.
Jeźdźcy posuwali się wolno, bo jesienny wrześniowy wieczór cichy, łagodny był i pogodny.
Nagle z poza lasu wychynęła kraśna płachta łuny i trzepotać jęła na szarem niebie. Jednocześnie doszły dalekie okrzyki, odgłosy kilku strzałów i znowu zapadła cisza, tylko łuna miotała się coraz jaśniejsza.
Pan Andrzej, upatrzywszy drogę, biegnącą do gościńca przez las, nie zwlekając, konia na nią zwrócił i popędził, słysząc, że i towarzysze mkną za nim.
Dobiegli wreszcie do dużego dworu, oświetlonego, jak w jasny dzień słoneczny, bo padały nań blaski płonących szop i stogów słomy.
Jeźdźcy wpadli do dworu, gdyż podwoje bramy były wysadzone. Na dziedzińcu ujrzeli ludzi, wyłamujących zamki lamusów, komór i murowanych spichrzów, snadź bardzo zasobnych.
Zeskoczywszy z koni, wbiegli do dworu.
Ujrzeli tu straszliwe zniszczenie, jakgdyby dzika horda nawiedziła i splondrowała siedzibę szlachcica polskiego. Porozbijane skrzynie, porozrzucany dobytek, porąbane drzwi, otwarte almarje,[3] zerwane z haków ramy z malowidłami panów w zbrojach i hełmach i pań w forbotach i obcisłych, ciemnych sukniach, z krzyżami na złotych łańcuchach, kawałki szkła, odłamki wszelakie zaścielały posadzkę.
Kilku drabów ze śmiechem wlokło z bocznej izby jakieś niewiasty, a trzech innych z szablami w ręku nacierało na sędziwego starca, który bronił się ciężkim koncerzem.
Starzec wołał, błyskając oczami:
— Zdrajcy ojczyzny, zakało narodu polskiego! Zginę, ale nigdy się nie poddam łotrzykom!
Zginąłby niezawodnie, bo koncerz, przydługi i ciężki, nie nadawał się do dobrego cięcia w ciasnocie, lecz pan Andrzej huknął z całej siły!
— Stój! Gadać, kto napad uczynił?
Opuściły się szable i wszystkie oczy skierowały się na niespodziewanie zjawiającego się rycerza.
— Ratuj nas, szlachetny człowieku! — wołały przerażone niewiasty.
Pan Andrzej stanął pomiędzy starcem, trzymającym koncerz nad głową, a napastnikami i jeszcze raz spytał:
— Gadajcie, coście zacz?
— My z wojska lisowskiego, chorągwi pana Mszałskiego towarzysze — odpowiedzieli. — Po spyżę i obrok przybylim, a ten oto sknera za nic nie daje, więc bralim, sami bralim!
— Precz stąd! — krzyknął rotmistrz i nogą tupnął.
— Taki to rozkazuje! — zaśmiał się jeden. — Na rozkazywanie chyży, jak trzmiel na miód... Hej, ustąp, bo oberwiesz!
Pan Andrzej wypalił do draba z pistoletu i krzyknął:
— Bij!
Panowie Biernacki, Chomiczewski i Kruszewski, że to już dawno oczami na wszystkie strony błyskali, nie dali się prosić. Nim trzy pacierze zmówić zdążyłby ktoś niebardzo nabożny, napastnicy leżeli posiekani mocno.
— Teraz do tamtych na dziedzińcu! — krzyknął rotmistrz.
Do towarzyszy przyłączył się milczący Drzazga i jął na skórze rabusiów markotności swej wyzbywać się, tnąc i płazując uciekających rabusiów.
Pół godziny nie minęło, a już skończyli ludzie łuńskiej chorągwi z napadem.
Pan Andrzej powrócił do dworu i, nie słuchając wylewnych podziękowań gospodarzy, rzekł suchym głosem:
— Waszmość pozwolisz, że weźmiemy dwa wozy i tych oto łotrzyków usieczonych do ich komendy odeślemy?
Gdy naładowane posieczonemi mszałszczykami fury stały za bramą, pan Andrzej trącił w bok jednego z nich, bo do przytomności właśnie doszedł cięty w głowę drab, i mruknął do niego:
— A powiedz skurczybyku, swemu rotmistrzowi, że i jego usiekę, jeśli nie zaniecha niecnych wypraw takowych! Usiekę własną dłonią, jakem Andrzej Lis, rotmistrz wojska lisowskiego! Ruszaj!
Fury skrzypnęły kołami i potoczyły się ku gościńcowi. Pan Andrzej, nic żegnając gospodarzy, bo mu wstyd żarł serce, że i on do tego wojska należy, konia ostrogami wspiął i popędził wskok.
Za nim biegli panowie Biernacki, Kruszewski, Chomiczewski i milczący Michałko Drzazga, zupełnie już udobruchany i wesoły po swojemu, bo mruczał pod nosem:
— Hm... hm...
A czynił to tak, jakgdyby do pustej beczki ktoś huczał dla uciechy.
To też rad był pan Andrzej, że Małopolskę wreszcie opuściło wojsko, chociaż razem z ziemią polską pożegnał miłość swoją, bo panna Basia Wolska z matką po tej stronie Tatr pozostała.
Na przełęczy, skąd po raz ostatni rzucił rycerz tęskne spojrzenie na góry i łany ojczyste, wzdychając głośno, na pniu smrekowym wyrżnął nożem w korze serce i w niem dwie litery: „A i B“.
— Kiedyż obaczę cię, umiłowana dziewczyno? — myślał junak. — A może nigdy już nie ujrzę ciebie, nie usłyszę głosu słodkiego, nie dotknę twoich warg wiśniowych?
Zmarkotniał doreszty młody rotmistrz, na konia wskoczył i jął doganiać chorągiew, bo wysforowała się daleko naprzód.
Jednak miał teraz spokój w duszy pan Andrzej, bo nie słyszał skarg Polaków na swawolę zuchwałego wojska. Tu, za rubieżą polską, wszystko stało się jasne i proste. Węgry bunt podnieśli przeciwko prawowitemu władcy, katolickiemu cesarzowi Ferdynandowi, któremu lisowczyki w sukurs śpieszyli. Znaleźli się przeto w kraju wrogów, gdzie można było pohulać i na prawo pisane nie oglądać się zbytnio.
Tedy, namyśliwszy się dobrze, poweselał rotmistrz ostatecznie, a ponieważ szedł z chorągwią przed całem wojskiem, hulał, jak mógł, bo tu i ówdzie napotykał małe oddziałki, przez Gabora Bethlena na przeszpiegi wysyłane od strony Koszyc. Ścigał je, podchodził, znosił do szczętu zagończyk wprawny i drogę swoją trupami i zgliszczami znaczył, gdyż ludność, przez wysłańców Gaborowych buntowana, opór stawiała, a że bitny to był lud węgierski, do szabel i rusznic coraz częściej dochodziło. Z rozkazu hetmana pan Andrzej miał niepokornych, z zasadzek do wojska strzelających ścinać, a wsie i dwory dla postrachu palić.
Na Spiszu, koło Silkowa, zaszedł ważny wypadek, który odmienił myśli pana Andrzeja na całą sprawę zaciągu i serce jego od niej odwrócił na zawsze.
Silkowo była to mała mieścina, skupiona koło obronnego zameczka. Pan Andrzej wysłał tam setnię imć pana Biernackiego, aby się zwiedział, czy spokojnie tam i czy nie kryją się ludzie, podesłani przez Gabora Bethlena popieranego przez sułtana.
Pan Onufry Biernacki powróciwszy, rozpowiadał rotmistrzowi, że mieszkańcy przychylnie i pokornie spotkali podjazd i sami ofiarowali spyżę dla koni, bo jej w obfitości mieli.
Postanowił tedy pan Andrzej miasteczko ominąć i czem prędzej dojść do Gizowej przełęczy, gdzie miały się złączyć wszystkie chorągwie, aby już do bojowego ustawić się pochodu.
Gdy nad tem myślał rotmistrz, nadjechał oddziałek mocno butnego pana Aleksandra Chruścickiego, który za rotmistrza a nieraz nawet pułkownika swej chorągiewki podawał się pysznie. Chodziła w wojsku gadka o panu Chruścickim, że żaden z niego szlachcic, ino kowalem chadzał na dworze niejakiego pana Józefa Kopcia, który na Chruścicach pod Lublinem siedział. Później jednak ów Chruścicki Aleksander wodził kupę swawolną, łupiestwem się wsławił aż do lisowczyków przystał, gdy nad nimi na Rusi pan Czapliński hetmanił.
Oddziałek stanął, a gdy chorągiew łuńska już na dolinę schodziła, napad uczynił nagły na Silkowo, mordując wszystkich bez różnicy wieku i płci.
Hałas i strzelanina doszły uszu pana Andrzeja, więc, posławszy chorągiew naprzód, sam z setnią pana Bartłomieja Chomiczewskiego, „Chomikiem“ powszechnie zwanego, powrócił i do miasteczka wpadł, myśląc, że to Gaborowy podjazd karał mieszkańców za pokorę przed Polakami.
Zrozumiawszy, kto takowe larum uczynił, poszukał pana Chruścickiego i krzyknął:
— Ściągnij-no ludzi swoich, asan, bo mam do oznajmienia rem magni valoris. A śpiesz się, śpiesz!
Chruścicki kazał wsiadanego otrąbić, a gdy ludzie jego pędzili ze wszech stron do szeregu, rozległa się gęsta strzelanina od strony zameczku i głośne krzyki.
— Co to? — zapytał rotmistrz.
— To ludzie moi zdobywają zamek, bo w nim lutry czy jakie inne kalwiny się ukryły, więc wyżenąć ich chcemy — odpowiedział z krzywym uśmiechem pan Chruścicki i dodał: — Z nami to nie żarty!
Rotmistrz, zwracając się do pana Chomiczewskiego, krzyknął:
— Pędź-no, waść, tam, napadających wyłap i powieś, dla przykładu innym, aby wiedzieli, że nie lza ludzi turbować, gdy wrogowi obiecane były, za jego pokorę i spokojność, nietykalność i bezpieczeństwo!
— Co takiego?! — zawołał pan Chruścicki, blednąc i szabli dobywając. — Powiesić moich ludzi?!
— Powiesić twoich łotrzyków, chamie tchórzliwy! — odpowiedział pan Andrzej.
— Ja — cham? Jestem Chruścicki, szlachta stara! — ryknął zawadjaka i szablą błysnął.
Pan Andrzej odbił stał, aż boku końskiego dotknęła płazem, i jął mówić:
— Nie ty, chamie, i nie my sądzić będziemy i karać zato, iż ktoś inako myśli i modły zanosi, nie po katolicku. To sprawa Boża i Bóg ją rozsądzi i karę wymierzy sprawiedliwą. Tyś nie na lutrów napadał, ino na ich mienie dybał, chamska, kowalska duszo! Czy wiesz, jaka o lisowczykach gadka idzie, obraźna z racji twojej i do ciebie podobnych, jako to: Mszałski, syn chłopski niedobry, a łupieżca, Jędrzejowski, bracia Kowalkowscy z ich watahami, Paszkowski — woźnica, kuśnierz Popławski, Muchowiedzki, co panu swemu konia i kiesę z dukatami ukradł; rudy Olechowski, co kościoły polskie rabował! Czy wiesz? Nie wiesz, boś cham, nieczytny, świński pastuch, gbur i pień osmolony. Słuchaj, co z przedrwinkami o nas za wasze zasługi gadają:

Ten z konfederacji zbił się, będąc ciurą,
Szlachcic już — że dobrze kradł, ten drzwiami, ów — dziurą,
Niektórzy z komor biorąc, chociaż nie chowali,
Drudzy formany zdarłszy wnet się zdobywali.
Lisowskim ze zdobyczy rozbojem przypadło.
Szlachcic! bo się zdobył w grosz, że się dobrze kradło!

Wyrecytowawszy to, pan Andrzej w pysk Chruścickiego naodlew plasnął, z drugiej strony poprawił tak sprawnie, że butny „pułkownik“ z siodła niby z procy wyleciał, a Michałko Drzazga mruknął niezwykle głośno: „pfy!“
Chruścicki zerwał się z ziemi i z pistoletu do rotmistrza strzelił, lecz ktoś ze swoich mu ręką podbił, więc chybił i zmykać począł. Rotmistrz dogonił go, za kołnierz ucapił i trzymał, uniósłszy nad ziemią wierzgającego nogami zbójnika.
Wkrótce powrócił pan Bartłomiej Chomiczewski i z uśmiechem, który nigdy z jego rumianej, czerstwej twarzy nie schodził, relację zdawał rotmistrzowi:
— Już tam cicho, jakby makiem zasiał! Właśnie na bożnicę napad czynili i rabunek, ino o krzyż srebrny luterski bili się ze sobą. Modo artis wszystkich pobrałem i obwiesiłem wedle rozkazu et pro summa iustitia — nie neguję!
— Dobra! — rzekł pan rotmistrz. — A teraz, waść, pośpieszaj i, tego draba do tamtych dla kompanji dodawszy, doganiaj nas!
Setnik przez siodło sobie Chruścickiego przerzucił i odjechał; pan Andrzej zwrócił się do ludzi watażki i krzyknął:
— Biorę was do swej chorągwi, a czuj duch u mnie, bo jakgdyby co, na stryk, na stryk, psubraty, szczob wam czort w oczy zahlanuł! Za mną!
Konia młyńcem okręcił i pomknął wcwał.
Setnia i Chruścickiego ludzie nadążali za nim, co koń wyskoczy.
Ostatni jechał Michałko Drzazga, łakomie spoglądał na karki trzęsących się przed nim na kulbakach nowych jeźdźców i mruczał:
— Hum!... hum!...
Dogoniwszy swoją chorągiew tuż przed górami, znalazł rotmistrz przy niej towarzysza Mikołaja z Moczar Moczarskiego. Był to szlachcic znaczny, herbu Łada z ziemi wiskiej, który pomiędzy lisowczykami w wojnie moskiewskiej nieraz się odznaczył i w wojsku lubiany był.
Opowiedział mu pan Andrzej o Chruścickim, a ten parsknął tylko i odrzekł:
— No, to i bene. Ja też przed trzema niedzielami innemu takiemu świniarzowi — Olechowskiemu, za krzywdę dziewczynie uczciwej wyrządzoną pysk sprałem, aż mu w pięty poszło, i — nic!
— Aleć ja Chruścickiego stracić kazałem — objaśniał pan Andrzej.
— Też bene, bo ten to już nikomu nic nie powie i skarg zanosić nie będzie, chyba w wilkołaka się obróci i po nocach wyć będzie i stare baby strachał! — zaśmiał się pan Moczarski. — Przybyłem do waści z rozkazem od hetmana. Przed temi górami do uszykowania chorągwi staniemy, a jutro zaraz po świcie — dalej ruszamy!
— Przed górami? — zapytał pan Andrzej. — Suponuję, że przezpieczniej byłoby góry przekroczyć do nocy, bo kto wie, co na nas obmyśli Gabor Bethlen?
— Taki rozkaz! — powtórzył pan Mikołaj i żegnał rotmistrza.
Istotnie wkrótce zaczęły się ściągać chorągwie, a za niemi pana Aleksandra Wolskiego i inne ochotnicze pod swoimi rotmistrzami. Gwarno i huczno było w obozie, gdzie ośm tysięcy konnego wojska popasało, gdzie na błoniach czterdzieści tysięcy koni chodziło, a tłumy rycerstwa, pachołków i ciurów nocleg sobie sporządzały po ciężkim pochodzie.
Pan Andrzej Lis niezwłocznie pojechał do namiotu hetmańskiego.
Pan Walenty Rogawski spotkał go z wesołym śmiechem, wołając:
— Przed nami szedłeś, a my, za tobą idąc, języka schwytaliśmy!
— Jakież wieści? — spytał rotmistrz.
— Dobre, jak żadne inne! — zaśmiał się pułkownik. — Do Koszyc wieści doszły, że w 60.000 szabel idą Polacy na odsiecz Wiednia. Gabor Bethlen, zagarnąwszy wszystkie grody węgierskie, co najznaczniejsze, zostawił na Węgrzech namiestnika, Jerzego Rakoczego, a sam, złączywszy się z Czechami, którzy zmogli cesarskich hetmanów, Boucquoi i Dainpiera, osaczył z wielką siłą Wiedeń, który jest w oblężeniu wraz z cesarzem. Gorąco tam Ferdziowi, jak w ruskiej łaźni!
— A cóż przeciwko nam zamyśla Gabor? — pytał rotmistrz.
— Dufny w swe siły powiada, iż, nim zdążymy przez Spisz, on cesarza pojmać w niewolę potrafi, a wtedy albo my zawrócimy, albo bitwę walną wyda nad Dunajem! — odpowiedział pan Rogawski.
Rotmistrz zamyślił się. Po chwili mruknął:
— Oj, Walenty, coś mi się ta sprawa nie widzi? Przecz Gabor Bethlen — człek wojenny, jakożeż on takowe siły jak 60.000 ludu aż pod stolicę zamierza puścić. Nie widzi mi się to, bracie, nie widzi całkiem!
— Wieści mamy wierne! — odpowiedział pan Rogawski.
O swoich zwątpieniach i niepokojach rozmawiał rotmistrz z Jaroszem Kleczkowskim, z Rusinowskim i Strojnowskim, których najwięcej lubił i poważał, lecz i oni wierzyli, że upojony zwycięstwem Gabor na polskie posiłki nie baczy, bo za późno dojdą, a gdy wszystko będzie w Wiedniu skończone, przeciwko Węgrom nie pójdą.
Odjechał pan Andrzej do swojej chorągwi, nie mając spokoju w sercu.
— Od kogo nabrali się tych wieści — iż tak profundissime uwierzyli? — głowił się junak. — Czy są tak pewni, czy ktoś niedobry czary na nich rzucił? Stanęliśmy przed górami, a co za niemi?
Nie mógł jeść i spać pan Andrzej, więc rzekł do Drzazgi:
— Kulbacz konie, Michałko, a powiedz wachmistrzowi, aby dziesięciu co najtęższych chłopów wybrał, a śród nich po węgiersku mówiącego biegle. Ze mną pójdą w podjazd tej nocy!
W obozie przygasały już ognie, wszyscy spali, tylko patrole konne tkwiły tu i ówdzie na równinie, otoczonej górami czarnemi, tajemniczemi, gdy pan Andrzej i Michałko Drzazga, prowadząc za sobą podjazd w dziesięć koni, zbliżali się ku zębatemu grzbietowi, odcinającemu się na tle jasnego nieba.
Wjechali w wąską dolinę, którą pędził z pluskiem i warkotem białopienny potok, zbiegający z Gizy. Wiła się ta dolina niby wąż, robiąc gwałtowne skręty i załamania.
— Podłe miejsce dla jazdy!... — mruczał rotmistrz, oglądając się bacznie. — Ani się rozwinąć w szyk, ani zawrócić hufcami sprawnie... Do biesa szczerbatego, nie lubię gór!...
Zajechali daleko i stanęli, bo ujrzeli światełka, połyskujące na spadzistej hali. Dotarli do ogni; paliły się przy schroniskach pastuchów węgierskich.
Jeden z towarzyszy łuńskich po węgiersku gadał potoczyście, więc jął pastuchów wypytywać, czy nie widzieli wojsk lub ludzi, włóczących się po górach.
Nikogo jednak, jak mówili i przysięgali, nie spostrzeżono ani w dolinach, ani na przełęczy Gizy, bo, jak słychać, całe wojsko pod Wiedniem stoi, a i Rakoczy tam ze swojemi pułkami pociągnął.
Gdy powtórzono to rotmistrzowi, kazał jechać zpowrotem do obozu.
Wszystko wydawało się być pomyślne i zgodne z wieściami, posiadanemi przez hetmana, a jednak spokój nie powracał do serca. Jakieś przeczucie złe zimnym strumykiem sączyło się do piersi i mózgu.
Zatrzymał pan Andrzej podjazd, z konia zeskoczył i jął się wdrapywać na strome spychy górskie. Długo szedł, aż dotarł do szczytu.
Stanął i nadsłuchiwał.
Ludzie jego widzieli zdołu ogromną, barczystą postać rotmistrza. Stał z opuszczoną nisko głową, prawie nie oddychając i wytężając słuch i wzrok. Nikogo dokoła nie było, żaden szmer ani odgłos kroków ludzkich nie dochodził go.
Umiał słuchać, patrzeć i węszyć pan Andrzej Lis. Zagończyk bowiem to był sławny, po stokroć wypróbowany w ciężkiej wojnie na Rusi, czujny jak ryś, przebiegły niczem lis.
Stał teraz w tych nieznanych górach, wpatrzony w mrok, zasłuchany, zaczajony, coraz bardziej niespokojny, chociaż nic nie widział i nie słyszał, bo żaden dźwięk nie mącił ciężkiej, snem zmożonej ciszy dolin górskich i tych wierchów zamarłych od wieków, może od dnia stworzenia świata.
Żaden odgłos nie dochodził do słuchu rotmistrza, a jednak junak z trwogą wyczuwał całą istotą swoją obecność kogoś, kto się zaczaił wśród roztoków i rozpadków skalnych, w ciemnej głębi jarów, w sieci szczelin i wyrw przepaścistych.
Zajrzał wszędzie wokół pan Andrzej, lecz nikogo nie znalazł.
Powróciwszy do oczekujących go ludzi, wsiadł na koń, lecz nagle wyprostował się i jął nadsłuchiwać. Od zachodniej strony dochodził go wyraźny odgłos kopyt końskich i dzwonienie podków na kamieniach.
Wprowadził i ukrył w bocznym jarze swój podjazd, a sam za wielkim głazem się przyczaił i czekał.
Z poza załamania doliny wywinęło się nagle kilku jeźdźców.
— Stój! — krzyknął rotmistrz, zagradzając im drogę koniem. Na ten okrzyk cały podjazd wybiegł z jaru, trzymając pistolety w pogotowiu.
— Co za ludzie? — rozległy się pytania po polsku.
— Lisowczyki! — odparł pan Andrzej.
— Toż i my — lisowczyki — padła odpowiedź i do rotmistrza zbliżył się wysoki, chudy jeździec na dużym, długogrzywiastym bachmacie.
— Idzi Kalinowski! — zawołał junak. — Skąd, waćpan, tu?
— Jutro idę w przedniej straży — odpowiedział rotmistrz Kalinowski. — Na podjazd chodziłem, chociaż wieści mamy dobre, że w spokoju przez te góry przebrniemy, ale wojna — nie żarty! Chodziłem na podjazd... Prawdę mówiono, iż nikogo tu niema...
— Nikogo... — powtórzył pan Andrzej, jak echo, i szepnął: — Jakoś troskam się o jutro...
— I ja też... — szeptem odpowiedział pan Kalinowski, stary rotmistrz lisowski, od pierwszych dni chorągwi w wojsku tem służący.
Powracali razem w milczeniu pogrążeni i w trosce niepojętej.
Ze szmerem latały chyże nietoperze, gonione przez lelka śmigłego, który miotał się niewidzialny w mroku nocy.





  1. Słowa autentyczne, wyjęte z mowy H. Kleczkowskiego. (Dzieduszycki, l. c. I, 224).
  2. Hetman w mowie często tych stów używał.
  3. Szafy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.