Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Lipski opuścił kwaterę pułkownika, widząc, że na zły humor trafił. Zręczny i bywały człek to był, więc niedziela jedna nie minęła, a już wśród rotmistrzów do konfidencji doszedł, a i sam pan Rogawski już mniej niechętnem okiem na delegata królewskiego spoglądał.
Razem z nim chorągwie przekroczyły Karpaty.
Cieszył się z tego niezmiernie pan Andrzej Lis, namęczył się bowiem, z mozołem utrzymując w posłuchu swoją chorągiew; za przykładem innych, do gwałtów i rabunków się rwała, nad czem musiał młody rotmistrz mieć baczne oko.
Lubił pan Andrzej łup brać na wojnie, a od ciurów i pachołków — swoją dziesięcinę, jako że taki był zwyczaj w wojsku, jednak w swoim kraju czynić tego nie chciał i innym bronił. Wkońcu jednak nie utrzymałby swoich ludzi, gdyby nie wypadek, który był wodą na jego młyn.
Pewnego wieczora powracał junak z dworu pana Jura Kmity, gdzie stał kwaterą pan Aleksander Wolski z małżonką i panną Basią, ludzi swoich po okolicznych wioskach roztasowawszy. Miał pan Andrzej przy sobie setników — panów Biernackiego, Chomiczewskiego i Kruszewskiego, oraz pacholika Michałka Drzazgę, dnia tego mocno markotnego.
Jechali rozmawiając cicho, bo pan Andrzej człapał na dużej, siwej szkapie, zamyślony i rozmarzony, jakim był zawsze po widzeniu się z ukochaną Basią, która wraz z matką aż do Beskidów rodzica odprowadzała.
Umówili się młodzi, że po skończonym terminie zaciągu, rotmistrz powróci do kraju i o rękę panny