Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rodzicom do nóg padnie. Później, nie zwlekając, do Łęczycy, do gniazda Lisowego ze sobą zabierze, aby, jak to zwyczajnie w rodzie jego się działo, w starej kolegjacie Tumskiej dozgonną miłość i wierność małżeńską sobie ślubować przed starym — starym obrazem Pana Jezusa w wielkim ołtarzu. Pogrzebany tam był czterysta lat temu daleki pradziad pana Andrzeja, znamienity rycerz, poległy w dobie najazdu tatarskiego za panowania Konrada, księcia Mazowieckiego.
Jeźdźcy posuwali się wolno, bo jesienny wrześniowy wieczór cichy, łagodny był i pogodny.
Nagle z poza lasu wychynęła kraśna płachta łuny i trzepotać jęła na szarem niebie. Jednocześnie doszły dalekie okrzyki, odgłosy kilku strzałów i znowu zapadła cisza, tylko łuna miotała się coraz jaśniejsza.
Pan Andrzej, upatrzywszy drogę, biegnącą do gościńca przez las, nie zwlekając, konia na nią zwrócił i popędził, słysząc, że i towarzysze mkną za nim.
Dobiegli wreszcie do dużego dworu, oświetlonego, jak w jasny dzień słoneczny, bo padały nań blaski płonących szop i stogów słomy.
Jeźdźcy wpadli do dworu, gdyż podwoje bramy były wysadzone. Na dziedzińcu ujrzeli ludzi, wyłamujących zamki lamusów, komór i murowanych spichrzów, snadź bardzo zasobnych.
Zeskoczywszy z koni, wbiegli do dworu.

Ujrzeli tu straszliwe zniszczenie, jakgdyby dzika horda nawiedziła i splondrowała siedzibę szlachcica polskiego. Porozbijane skrzynie, porozrzucany dobytek, porąbane drzwi, otwarte almarje,[1] zerwane z ha-

  1. Szafy.