Zagończyk/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV.
Ostatnie dni w Braiłowie.

Na początku września lisowczyki gotowi byli wyruszyć ku granicy węgierskiej. Wszyscy, z sercami, bólu i gniewu pełnemi, spędzali ostatnie dni w Braiłowie nad Bugiem. Niewiadomo bowiem, jakiemi drogami doszło do butnego wojska pismo króla Zygmunta, który w maju r. 1619 tak pisał do kanclerza Lwa Sapiehy:
Wielmożny, uprzejmie Nam miły!
Z różnych wiadomości baczemy, że ten pułk Lisowskiego, na swawolą się udawszy, długo w dobrach naszych leże odprawować i ubogich ludzi do zniszczenia prawie ostatniego pod pretextem niesłusznych i niesprawiedliwych pretensyj swoich przywodzić zamyśliwa: lubo z szczodrobliwości Naszej taka mu jest pozwolona od Nas summa pieniędzy, jako i zdanie było senatu, i nad co więcej i sami posłowie ich nie pretendowali. Życzylibyśmy tego, aby słusznemi środkami mogli być ci ludzie z gromad swoich rozprowadzeni, jeśli jednak te nie pójdą, trzeba o zniesieniu ich wziąć przed się rady: bo, dawszy im czasu co więcej, cięższemi za przysposobieniem rynsztunków i dostatków być mogą Państwom naszym, a teraz snać bardzo na wszystkiem zeszli. Puszczamy to na zdanie Uprzejmości Waszej, jeśliby się nie dobrze znieść secrete o tem z przedniejszemi tamecznych krajów obywatelami, aby ci ludzie, jeśliby się tem, cośmy im posłali, kontentować nie chcieli, zniesieni być mogli, jako też insze tym podobne gromady swawolników zniesione przedtem bywały. Za oznajmieniem Nam zdania Uprzejmości Waszej, posłaćbyśmy listów naszych nie zaniechali do tych, którzyby w tej mierze pomocni być mogli. Życzymy przytem Uprzejmości Waszej dobrego od Pana Boga zdrowia. Dan w Warszawie dnia 20 maja roku pańskiego 1619, panowania królestw Naszych Polskiego 33, a Szwedzkiego 27.

Zygmunt Król[1]

Pułkownik Rogawski i rotmistrze, o piśmie królewskiem otrzymawszy wiadomość, jęli w szable trzaskać i kląć tak gromko i groźnie, że wszyscy pachołkowie zaszyli się jak najdalej, aby starszyźnie na oczy nie wpaść.
— Trza języka posłać do Wilna, bo wiedzieć musimy, jak pan Sapieha zamierza z nami poczynać! — zawyrokował pułkownik Rogawski i, na odpowiedź rotmistrzów nie czekając, na pana Krupkę skinął i rzekł:
— Machaj, waćpan, co koń wyskoczy, do kwatery kanclerskiej i wywęsz wszystko docna, a później dopiero my swoje postanowimy, co, jak i kiedy. Rozumiesz?
Pan Stanisław Krupka był człek cwany, przebiegły i gładki. Skinął głową i odparł rezolutnie:
— Mam ja na dworze pana Sapiehy drużków oddanych! Do wszystkiego dojdę i prawdę illuminabo, jak się widzi. Vale, valeque!
Bawił na Litwie pan Krupka niedługo, a powróciwszy, tak prawił przed kołem starszyzny lisowskiej:
— Zaiste, waszmościowie, epistola królewska, datowana dniem 20 maja roku jego szwedzkiego królowania 27-go, rąk pana Lwa Sapiehy doszła była. Ino kanclerz to chytry pan, ćwik, statysta nie w ciemię bity, sprawę mitrężył, motał, jak nici na kłębek, przewlekał i od „swej Uprzejmości“ żadnego „zdania“ na piśmie królowi Zygmuntowi nie posłał. Tedy Najjaśniejszy, szczęśliwie nam panujący Pan, miłościwie raczył pisać do wielkiego hetmana, w tejże materji tentując go a doradzając, aby „rozpustne lisowczyki zuchwalstwo swoje nieśli w obce kraje, niż gdyby niewinny lud gnębili u siebie“.[2] Stądto hetman, chcąc nas dla ojczyzny zachować, zaciągu usilnie doradzał imć panu pułkownikowi Rogawskiemu, gdyż non possumus resistere woli królewskiej i jego doradców, a naszych niedruhów. Dixi!
Starszyzna, wysłuchawszy relacji, milczała długo, w myślach sprawę ważąc i gniew przeżuwając.
— Co powiecie, waszmościowie? — rzucił nareszcie pan Rogawski, pięścią w stół uderzając.
Długo nikt się nie odzywał. Wreszcie podniósł się rotmistrz Strojnowski, którego w wojsku pułkownikiem nazywano; nazywano też tak panów Kleczkowskiego i Rusinowskiego, bo nieraz lokotenentami[3] hetmana-pułkownika chadzali i nietylko przy panu Rogawskim, lecz za czasów samego pana Lisowskiego, gdy to w tej czy innej sprawie od wojska odjeżdżał.
Tedy takiemi słowy przemówił pułkownik Strojnowski, na nikogo nie patrząc, bo zły był i rozpacz mu gardło ściskała.
— Widzi mi się, że oto król jegomość z cesarzem Ferdynandem tak sobie postanowili, aby lisowczyków na zagładę posłać...
Wszyscy podnieśli głowy, bo nagle się w nich rozświetliło.
— Nie inaczej! Jako żywo, nie inaczej! — krzyknęli, czyniąc wielki rumor.
— Zdrada! Niewdzięczność za naszą krew i za fantazję, waszmościowie! — ryknął pan Jarosz Kleczkowski i głosem tubalnym pokrył wzburzone głosy towarzyszy, szczęk szabel, łoskot odsuwanych ław i zydli.
— Jako żywo, zdrada! — wtórowali mu inni. — Ha! Wyszło szydło z worka! Szwedzki wilk pod polską skórą! Król nieszczery!... Jagiellonów zbutwiały pęd!
— Cichajcie, waszmościowie! — zawołał, podnosząc się nagle, pan Andrzej. — Imienia króla nie tykajcie! Szczery on, czy nieszczery włodarz — to insza sprawa i spierać się o to z wami nie będę. Miałem już ja wieści o myśli króla, aby nas się pozbyć, ino jedno wam powiem, że kroniki o nim pisać będą, jako o mądrym królu, wszelkie przywary darowawszy mu, a to dlatego, iż o morze walczy i przy niem z uporem obstaje! Ot co!
— Eh! co nam po morzu, my po ziemi chadzamy! — jęli się żachać rotmistrzowie i pogardliwie prychać.
— Nie mówcie o tem, czego nie wiecie! — upomniał przyjaciół pan Lis. — Morze — to szeroki gościniec, co przez cały orbis terrarum prowadzi, a tym szlakiem, jeśli nie my, to wnuki nasze popłyną po bogactwo dla kraju, po sławę, po świetność dla ojczyzny! A czy dla siebie tylko król o morze się troska, czy dla królestwa swego, to, czy tak, czy owak, przy Polszcze ono pozostanie, przy koronie naszej i nijak inaczej! Wierzajcie mi i z pierwszej złości nie sarkajcie na króla!
— Zmienników i infamisów z wojska zacnego zrobił król jegomość! — zamruczał nieco uspokojony pułkownik. — Ktoby się ważył na to?
— Na zagładę zamyślił posłać nasze chorągwie, co to Ruś od kresu do kresu przebiegły i wojnę na barkach swych dzierżyły do ostatka! — dodał pan Strojnowski, zaciskając pięści. — Taka to wdzięczność i zasług nagrodzenie?! Hej, hej!
Pan Andrzej pomyślał chwilkę i rzekł:
— Przyjaciele mili, chyba nie o naszych starych chorągwiach, szczero lisowskich, wspomina pismo królewskie, nie mówi albowiem ani o czarnej, czerwonej lub zielonej, jeno o „lisowczykach“, bo nie zna dziejów i przewag naszych. Nie będziecie wszelako mieli sprzeciwu, spero, jeśli powiem, że tłumy tałałajstwa wszelakiego, oczajduszów bez czci i honoru wiesza się koło naszych znaków! Sam oto temi rękoma gęby prałem przed dwiema niedzielami szczekaczom, wydrwiwaczom, sędziom niepowołanym, co to najwięcej famę naszą psowają i błotem zbrodni czynionych na dobre imię nasze bluzgają!
— Co prawda, to prawda! — zgodził się pan Rogawski i z westchnieniem mówił: — Gdzież teraz znajdziemy dawnych ognistej fantazji kawalerów, którzy jak na gody pod Białe Jezioro zagony czynili, Zaruckiego kozaków w jasny dzień Boży podchodzili i samemu Pożarskiemu w oczy łuną świecili? Ech! Nie masz takowych! Powyszczerbiały się nasze setnie, zeszczuplały pułki! Napchało się do nich różnej zbieraniny, żal się Boże! Co trzeciego, tak suponuję, na pal należałoby wbić, no, ale cóż mamy czynić?! Aby było wojsko — ludzie są potrzebni. Bierzemy co się da! Od warsztatu, pługa, ba, nawet z rąk kata niemal wyrywamy wszelakich łotrzyków, watażków, zbójników!...
— Rozpędźcie tę hałastrę i kreujcie na nowo tylko wyborowe hufce w pamięć zmarłego hetmana naszego pana Lisowskiego, aeternae memoriae digni wodza i wojownika przesławnego! — zawołał pan Andrzej.
Na to porwał się pan Rusinowski, kawaler gorący i zawzięty, skoczył do młodego rotmistrza i, za guzy kabatu schwyciwszy, urywanym głosem krzyczał urągliwie:
— Frant z ciebie! Frant nielada! Wyzbyć się połowy ludzi? Pomniejszyć chorągwie? Teraz, gdy nas na zagładę do cesarstwa król posyła? Niedoczekanie! Niedoczekanie! Musimy brać każdego, kto do nas przystać pragnie! Każdego, powiadam! Pod znakami mamy cztery tysiące chłopa, to — mało, przebóg, mało! Musimy mieć w dwójnasób, w troje, albo więcej liczniejsze chorągwie. Wtedy nikt o zagładzie lisowczyków myśleć nie waży się, bo my zagładę zgotujemy niedruhom swoim! My wonczas zaśpiewamy, co zechcemy, i pod naszą śpiewkę tańcować zmusimy cesarza i jego hetmanów! Tak-to bracia, przyjaciele, waszmościowie!
— Tak! Tak! Dobrze mówi Rusinowski! — przytaknęli inni chórem.
To słysząc, pan Rusinowski, który lubił pana Andrzeja, znowu przemówił już spokojniej, guzy rotmistrzowego kabata puściwszy:
— Lisowa rada dobraby była, gdyby król do zagłady naszej rozumem swoim nie doszedł. Teraz inne circumstantiones i inny na nie powinien być respons!
Pan Andrzej milczał, bo i sam pojmował, że rotmistrz mądrze doradzał. Zasmucił się jednak, gdy pan Walenty Rogawski nogą tupnął i rzekł, ponuro patrząc na wszystkich:
— N-no, teraz to już ja pokażę, co umieją lisowczyki! Byli dla króla i panów kamykiem, teraz głazem ciężkim spadną!
— Walenty! Bracie... — zaczął pan Andrzej.
Lecz pułkownik już nie chciał go słuchać, nogami tupał, pięściami wymachiwał i przez zęby mruczał:
— Ja im pokażę! Kichy wycisnę z brzuszysków, wypłóczę kiesy, skórę na safjan wygarbuję jaśnie-wielmożnym dobrodziejom! Umiemy dawać wszystko do ostatniego tchu, do reszty krwi naszej, ale umiemy takoż brać... No, to i będziemy brali, oj będziemy!
Pan Andrzej zrozumiał, że narazie nic nie wskóra, więc wargi zagryzł i wkrótce wymknął się z kwatery, aby pośpieszyć tam, gdzie codzień uciekał każdej wolnej chwili.
Do zajazdu Grocholca, gdzie przemieszkiwał pan Andrzej Wolski z małżonką dostojną i urodziwą córą.
Do niej, do słodkiej panny Barbary, pędził junak przez rynek, wszelkie troski i niepokoje de publicis odrzuciwszy.
Tak się jakoś zawsze przydarzało, że panienka siedziała przy okienku, więc do domu nawet nie wchodząc, gwarzył z nią; właściwie mówił tylko pan rotmistrz, bardzo elokwentnie i wyniośle, przypominając to, czego z mitologji w szkołach uczyli go księża, lub powtarzając sentencje, słyszane po dworach wysoko urodzonej i edukowanej szlachty.
Prawił więc rotmistrz, na pannę patrząc ogniście i ostrogami okrutnie dzwoniąc:
— Waćpanna to chyba z Olimpu, jak owa przecudna Juno, do Braiłowa wstąpiłaś znienacka?! Wszystko się tu ninie zmieniło! Słońce świeci inaczej, lipy i brzozy złotem szczerem się okryły, a Bug, to, jak rodzicielów kocham, bez ustanku, jak oszalały, dzwoni: „Panna Basia dziw nad dziwy, cud nad cudy i z urody i z ułożenia i z poczciwości serduszka, i z owych iskierek niebieskich w oczętach, co jak turkusy najzacniejsze, perskie!“ Śliczności moje!
— Panie Andrzeju! — upominała zapłoniona panienka i oczy białemi rączkami wstydliwie zasłaniała.
— To rzeka tak szepce, nie ja, dalibóg! — przekomarzał się junak.
— A panu to nic z urody mojej, o jakowej Bug tak pięknie śpiewa? — pytała panna Basia, śliczne usteczka kapryśnie wydymając.
— A jakże! — oburzał się pan Andrzej. — Ja to inaczej mówię, niż rzeczny wart. O, inaczej!
— Jakżeż to inaczej? Może co złego, broń Boże! — udając wylękłą, pytała panienka.
— O, inaczej! — droczył się rycerz.
— Jakżeż to? Widać — źle, skoro pan Andrzej powiedzieć nawet nie śmie... — mówiła, niby ze smutkiem w głosie.
— Mówię do siebie tak: Homerus — kiep! Wergiljusz — kiep! Owidjusz — kiep! Bo, gdyby widzieli pannę Basię, toby o niej tylko pisali, a nie o Juno, Afrodyte, Wenus, Dido i innych starych babach, które ktemuż dawno pomarły! Napisaliby, że liczko panny Basi — to miesiąca srebrnego oblicze; oczki — dwie niezabudki, rzucone do serca; usteczka — dwie czereśnie, słodkie, wonne; warkocz i te loczki — złota struga promienista; szyjka...
— Panie rotmistrzu! — wyciągając ręce, niby się broniąc, wołała panienka, rozpromieniona i zmieszana.
On zaś prawił dalej, a coraz goręcej, aż w szept przechodziła mowa kawalera:
— A gdybyś kazała mi skoczyć w ogień, morze przepłynąć, w pojedynkę na hordę uderzyć — uczyniłbym bez namysłu, dziewczyno najsłodsza, najmilsza, koch...
Panna Basia w tem miejscu zatykała uszka różowemi paluszkami i, tupiąc stopkami, wykrzykiwała:
— Nic nie słyszę! Nic nie słyszę! Nic nie słyszę!
Jednak, widocznie, usłyszała wkońcu, bo oto zaczęli nazywać siebie nieco inaczej. Narazie on mówił: „panno Basieńko“, a ona do niego — „pan Jędrek“; potem on szeptał: „Basiuchno“, a ona — „Jędruś“; gdy zaś minął tydzień — stróż nocny, Wasyl Goniaj, obchodzący dzielnicę przy rynku położoną, wpobliżu zajazdu Grocholca, stanął pewnego wieczora w niepewności. Ujrzał bowiem barczystego, rozrosłego nadmiernie młodziana, który cisnął do piersi przechyloną z okna postać niewieścią i nic nie mówił, ino całował, całował, aż echo tłukło się w pustej ulicy.
Nie wiedział Wasyl, co ma robić: wołać na pomoc, czy milczeć, bo to ani rabunek, ani mord, ani ogniowa potrzeba, ino co?
Długo myślał nad tem, ale przypomniał sobie młode lata, jakąś tam Maruśkę czy Hapkę, pogłaskał siwą brodę kłaczastą i poczuł nagle, że się straszliwie, do cna się zestarzał.
Ckliwo mu się zrobiło na sercu i w dołku.
Westchnął raz jeszcze i prosto, prościuteńko podążył do Abramka — szynkarza. Tej nocy kołatką więcej nie turkotał i nie pokrzykiwał.
Upił się i spał w kleci, tuż przy szynku Abramka — Żyda.





  1. Tekst listu oryginalny. Patrz: Maurycy hr. Dzieduszycki: „Krótki rys dziejów i spraw Lisowczyków“, Lwów, 1843, T. I., str. 194 — 195, oraz X. Kognowicki: „Życie Lwa Sapiehy“, str. 265 (wyd. Bobrowicza).
  2. Oryginalne słowa listu królewskiego do Żółkiewskiego z dnia 30 września 1619, patrz: Dzieduszycki l. c., str. 195 — 6 i Niemcewicz „Dzieje panowania Zygmunta III“, I, III, Str. 235 — 8.
  3. Zastępca, namiestnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.