Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i Strojnowskim, których najwięcej lubił i poważał, lecz i oni wierzyli, że upojony zwycięstwem Gabor na polskie posiłki nie baczy, bo za późno dojdą, a gdy wszystko będzie w Wiedniu skończone, przeciwko Węgrom nie pójdą.
Odjechał pan Andrzej do swojej chorągwi, nie mając spokoju w sercu.
— Od kogo nabrali się tych wieści — iż tak profundissime uwierzyli? — głowił się junak. — Czy są tak pewni, czy ktoś niedobry czary na nich rzucił? Stanęliśmy przed górami, a co za niemi?
Nie mógł jeść i spać pan Andrzej, więc rzekł do Drzazgi:
— Kulbacz konie, Michałko, a powiedz wachmistrzowi, aby dziesięciu co najtęższych chłopów wybrał, a śród nich po węgiersku mówiącego biegle. Ze mną pójdą w podjazd tej nocy!
W obozie przygasały już ognie, wszyscy spali, tylko patrole konne tkwiły tu i ówdzie na równinie, otoczonej górami czarnemi, tajemniczemi, gdy pan Andrzej i Michałko Drzazga, prowadząc za sobą podjazd w dziesięć koni, zbliżali się ku zębatemu grzbietowi, odcinającemu się na tle jasnego nieba.
Wjechali w wąską dolinę, którą pędził z pluskiem i warkotem białopienny potok, zbiegający z Gizy. Wiła się ta dolina niby wąż, robiąc gwałtowne skręty i załamania.
— Podłe miejsce dla jazdy!... — mruczał rotmistrz, oglądając się bacznie. — Ani się rozwinąć w szyk, ani zawrócić hufcami sprawnie... Do biesa szczerbatego, nie lubię gór!...
Zajechali daleko i stanęli, bo ujrzeli światełka, po-