Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Andrzej Lis niezwłocznie pojechał do namiotu hetmańskiego.
Pan Walenty Rogawski spotkał go z wesołym śmiechem, wołając:
— Przed nami szedłeś, a my, za tobą idąc, języka schwytaliśmy!
— Jakież wieści? — spytał rotmistrz.
— Dobre, jak żadne inne! — zaśmiał się pułkownik. — Do Koszyc wieści doszły, że w 60.000 szabel idą Polacy na odsiecz Wiednia. Gabor Bethlen, zagarnąwszy wszystkie grody węgierskie, co najznaczniejsze, zostawił na Węgrzech namiestnika, Jerzego Rakoczego, a sam, złączywszy się z Czechami, którzy zmogli cesarskich hetmanów, Boucquoi i Dainpiera, osaczył z wielką siłą Wiedeń, który jest w oblężeniu wraz z cesarzem. Gorąco tam Ferdziowi, jak w ruskiej łaźni!
— A cóż przeciwko nam zamyśla Gabor? — pytał rotmistrz.
— Dufny w swe siły powiada, iż, nim zdążymy przez Spisz, on cesarza pojmać w niewolę potrafi, a wtedy albo my zawrócimy, albo bitwę walną wyda nad Dunajem! — odpowiedział pan Rogawski.
Rotmistrz zamyślił się. Po chwili mruknął:
— Oj, Walenty, coś mi się ta sprawa nie widzi? Przecz Gabor Bethlen — człek wojenny, jakożeż on takowe siły jak 60.000 ludu aż pod stolicę zamierza puścić. Nie widzi mi się to, bracie, nie widzi całkiem!
— Wieści mamy wierne! — odpowiedział pan Rogawski.
O swoich zwątpieniach i niepokojach rozmawiał rotmistrz z Jaroszem Kleczkowskim, z Rusinowskim