Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bij!
Panowie Biernacki, Chomiczewski i Kruszewski, że to już dawno oczami na wszystkie strony błyskali, nie dali się prosić. Nim trzy pacierze zmówić zdążyłby ktoś niebardzo nabożny, napastnicy leżeli posiekani mocno.
— Teraz do tamtych na dziedzińcu! — krzyknął rotmistrz.
Do towarzyszy przyłączył się milczący Drzazga i jął na skórze rabusiów markotności swej wyzbywać się, tnąc i płazując uciekających rabusiów.
Pół godziny nie minęło, a już skończyli ludzie łuńskiej chorągwi z napadem.
Pan Andrzej powrócił do dworu i, nie słuchając wylewnych podziękowań gospodarzy, rzekł suchym głosem:
— Waszmość pozwolisz, że weźmiemy dwa wozy i tych oto łotrzyków usieczonych do ich komendy odeślemy?
Gdy naładowane posieczonemi mszałszczykami fury stały za bramą, pan Andrzej trącił w bok jednego z nich, bo do przytomności właśnie doszedł cięty w głowę drab, i mruknął do niego:
— A powiedz skurczybyku, swemu rotmistrzowi, że i jego usiekę, jeśli nie zaniecha niecnych wypraw takowych! Usiekę własną dłonią, jakem Andrzej Lis, rotmistrz wojska lisowskiego! Ruszaj!
Fury skrzypnęły kołami i potoczyły się ku gościńcowi. Pan Andrzej, nic żegnając gospodarzy, bo mu wstyd żarł serce, że i on do tego wojska należy, konia ostrogami wspiął i popędził wskok.
Za nim biegli panowie Biernacki, Kruszewski, Cho-