Za Sasów/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Kasztelanowa Towiańska nie rychło ochłonęła z wrażenia, jakie na niej widok tych kosztownych uczynił klejnotów. Przywiezienie ich samo miało znaczenie wielkie, układy więc przychodziły do skutku. Prymas za jej pośrednictwem miał otrzymać, do czego się dobijał. Znaczenie jego miało się wzmódz. Spodziewał się innych pozbyć doradzców i opanować króla. Kasztelanowa nim rządzić się gotowała. Nawykłym był jej ulegać.
Zawracała się głowa jejmości, która sobie przypisywała tak szczęśliwy obrót okoliczności. Pomimo tego upojenia jednak, musiała być ostrożną.
Przyszło jej na myśl w tej chwili, że z Warszawy przywieziony jubiler mitrę arcybiskupią, starą, właśnie pod nadzorem i strażą w pałacu zamknięty przerabiał. Klasnęła w ręce z radości, że się tak wszystko dziwnie pomyślnie składało.
Jubiler, chrześcijanin, mieszczanin warszawski, którego już trzy czy cztery pokolenia do cechu należały, człowiek stary, majętny, uczciwy, niejaki Mrużak, głoszonym był jak wielki znawca w złotniczych rzeczach. Nie raz go już do koronnych insygniów reperacji i oceny używano, gdy je zastawiać przychodziło.
Postanowiła go wezwać. Musiała się jednak śpieszyć, bo i na obiad jako gospodyni w domu brata wyjść musiała i Lubomirską młodą, krewnę swą, wielką podkomorzynę koronną, miała w gościnie i dnie były krótkie, a wieczór niesposobny do oglądania kamieni, które często kolor mienią przy świetle. Umiała jednak wszystko to pogodzić w ten sposób, że u stołu kazała się zastąpić synowej pod pozorem jakimś, jedzenia się wyrzekła, a tylko dwa talerze rosołu spożywszy prędko, gdy wszyscy zasiedli jeść, ona Mrużaka do siebie wezwała.
Stary jubiler, rządzącej się tu szarej gęsi nie lubił, dokuczała mu już nie mało w różnych targach, ale wiedział, że ona tu więcej od Prymasa znaczyła, poszedł, przeklinając po cichu, a obiecując sobie od baby sekutnicy jak najprędzej się uwolnić.
Towiańska w swoim gabinecie przyjęła go z niebywałą nigdy uprzejmością. Poczęła od tego, że go o sekret zaklęła i zażądała, aby jej klejnoty wskazane ocenił. Jedne po drugich, drzwi zamknąwszy, wydobyła z szuflady pudełka i zwycięzkim wzrokiem mieżąc Mrużaka, domagała się jego zdania.
Stary zabrał się do dzieła sumiennie, stolik kazał do okna przystawić, dobył szkła powiększające i rozpatrywać się począł. Z razu zaimponowały mu te misterne oprawy, głową pokręcał, nie mówił nic, jakby zdumiony.
Nagle jakieś podejrzane łamanie się światła, zwróciło jego baczność, bliżej zaczął badać i jakby skamieniały siedział chwilę, powtórnie wziął się do egzaminu i znowu, ruszając ramionami, dumał głęboko.
— Pozwoli mi jaśnie wielmożna kasztelanowa zapytać się, czy klejnoty te już nabyła.
Towiańska odparła żywo:
— Nie jeszcze, ale mi je tanio chcą sprzedać.
Mrużak się uśmiechnął, dumał znowu, ciężko mu było coś powiedzieć.
— Co to wszystko razem wzięte warto — nalegała Towiańska — mniej więcej.
— Hm! — po długim namyśle rzekł jubiler — szkła chowając do kieszeni. — Hm! klejnoty te mało co więcej warte nad to, co oprawa misterna... Kamieni czeskich siła, szkła dużo, prawdy w nich mało.
Kasztelanowa krzyknęła na głos, łamiąc ręce.
— Co się waćpanu w głowie pomięszało! — zawołała — to nie może być. Ja wiem zkąd one pochodzą.
— Choćby i ze skarbca koronnego — rzekł z przekąsem Mrużak — albo z zakrystji gnieźnieńskiej, nie mniej to są podrabiane karbunkuły, których część największa żadnej wartości nie ma.
Stanowczy ton, z jakim wyrok ten wydał Mrużak, wstając od stołu, kasztelanowę wprawił w stan nie do opisania.
Gniew, wściekłość, przestrach jakiś ją ogarnął. Widocznie drwiono z niej sobie. Król mógłże w ten sposób chcieć ją oszukać? W pierwszym momencie oburzenia chciała kazać wziąć pod straż i uwięzić niemca, rozgłosić sprawę, ale rozmysł zmusił ją do pomiarkowania.
Powściągnęła wybuch gniewu.
— Pewno to acan twierdzisz? — spytała zimniej.
— Tak pewnym jestem tego, jak żem żyw — odparł złotnik. — Zęby na tem zjadłem, a toć przecie tak jawne, że wielkiej mądrości nie potrzeba, aby się tego dopatrzeć. Prawda, że złotnicza robota tak piękną, iż najdroższych kamieni warta i siedzieć one w niej musiały, ale dziś...
— O! ja zaraz to spostrzegłam — przerwała Towiańska — i właśnie dla tegom acana wezwała.
Mrużak się skłonił i już ku drzwiom kroczył. Nie zatrzymywała go już kasztelanowa. Pierwszą myślą jej było, klejnoty do rana zachować, pochwalić się niemi przed Lubomirską, ale oburzenie nie dało jej czekać do jutra. Natychmiast posłała po Witkego, który ledwie do stołu marszałkowskiego miał zasiadać.
Tknął go ten pośpiech, wysunął się frasobliwy. W gabinecie, z policzkami jakby krwią oblanemi i trzęsąc się cała, oczekiwała na niego siostra prymasa. Klejnoty w pudełkach i powyrzucane z nich leżały na stole.
Wskazała ręką dumnie na nie.
— Zabierać mi to natychmiast i precz ztąd! — krzyknęła. — Jedno z dwojga, oszukaństwo albo drwiny, a ja ani jednego, ani drugiego nie nawykłam znosić. Rozumiesz waćpan?
— Wcale nie rozumiem — rzekł śmiało Witke — proszę mi wytłumaczyć...
Kasztelanowa parsknęła gniewnie.
— To są szkła i fałsze — poczęła głos podnosząc — chcieliście mnie wziąć na plewy! alem ja nie w ciemię bita... wiem, że niemcom na słowo ich wiary dawać nie można.
— Za pozwoleniem — przerwał Witke. — Niech pani kasztelanowa rozważy naprzód, czy tu jest się gniewać za co. Ja pani tych klejnotów nie przywiozłem oddać, ale pokazać. Rzecz cała tylko dla mnie się w sposób najprzykrzejszy tłumaczy. Że też pani tego nie rozumie, iż snadź mnie prawdziwych, a tak kosztownych precjozów powierzyć się obawiano, i dla tego dano mi podrobione. Jam się gniewać za to powinien, na królewskie sługi... Pani z pewnością nikt oszukiwać nie chciał, bo byś się podejść nie dała.
Rozumowanie to i wielce zbiedzone oblicze posła, który pokornie zgarniał pudełka, dało do myślenia Towiańskiej. Ochłonęła nieco.
— Toś acan nie wiedział co wiozłeś? — zapytała.
— Gdybym się domyślał, nie podjąłbym się z tem jechać — rzekł sucho i zimno Witke, obliczając pudełka i sprawdzając, co w nich było. — Ja się więcej w żadne już pośrednictwa wdawać nie chcę i nie myślę...
Tym szczęśliwym zwrotem ułagodziwszy kasztelanową, ale sam podrażniony i gniewny niemiec się zabierał opuścić nietylko pokój, ale i Łowicz, nie powracając już do marszałkowskiego stołu. Domyślając się tego stara jejmość, pożałowała porywczości swojej...
— Waćpan się na mnie też gniewać nie powinieneś — odezwała się łagodnie — bo i ja obrażoną jestem... Mówisz sobie, że waćpanu nie dowierzano, a ja też mogę powiedzieć, że we mnie ufności nie miano.
Poruszyła ramionami.
— Opowiadacie o wielkiej szczodrobliwości i szlachetności waszego króla — dodała — a toż królewska rzecz takiemi się podstępami i wykrętami posługiwać?
— Ja też o to IMci nie obwiniam, ani mu przypisuję tego postępku — odezwał się Witke. — Sprawa to być musi podrzędnych sług, z któremi miałem do czynienia, a król o niej nie wie...
— To pewna teraz — rzekła Towiańska — że gdyby do układów przyszło, ja bez jubilera od króla waszego nic nie wezmę... Jaki pan taki kram... dobre ma sługi.
— Zasłużyłem może w przekonaniu pani, abyś mnie do nich policzyła — przerwał Witke z pewną rezygnacyą dumną — alem pani już mówił i powtarzam to raz jeszcze, że w służbie króla nie jestem...
— Dla mnie waćpan zawsze sługą jego jesteś — odparła Towiańska — boś mu tu służył i dobrze na tem wyszedłeś...
Poczęła się śmiać, gdyż gniew jej powracał.
— Od początku do końca wszystko u was na kłamstwie i na obłudzie stało i stoi... Dębski bezprawnie go okrzyknął, garść samozwańców poszła go witać w imieniu Rzeczypospolitej. Pakta konwenta ten skradł kto podpisał, po koronę się do skarbca włamywać przyszło, a na zamek okupem się dostać.
Rzuciła ręką.
— Bywaj waćpan zdrów. — Wtem głos jej złagodniał.
— Dlatego gdyby potrzeba było porozumieć się ze mną, liczcie, że brat bezemnie nic nie zrobi, dla tego waszmość się nie zrażaj, możesz przyjechać i mówić ze mną... ale mi kłamstwa nie przywoź, bo my się na farbowanych lisach znamy.
Gdy Witke nic na to jakoś nie odpowiadał, kasztelanowa jeszcze uprzejmiej dodała w końcu.
— W takich sprawach gniewu nie masz... Będziesz miał z czem, przybywaj... ja szparka jestem, ale ze mną do ładu przyjść można. Rankoru w sercu nie chowam.
Kupiec nie mając już co odpowiadać; pokłonił się grzecznie a zimno i wyszedł. Co si z nim potem działo, gdy do gospody powrócił na nocleg, a nazajutrz puścił się do Warszawy, trudno opowiedzieć. Wszystkie jego zamiary, plany, myśli ambitne zdawały się w niwecz obrócone. Wiedział teraz dopiero, że uczciwemu a sumiennemu człowiekowi w te konszachty z ludźmi luźnego sumienia wdawać się nie było podobna. Chciał rzucić wszystko, powracać do matki i skromny swój ojcowski handel dalej powoli prowadzić. Wyrzucał sobie nierozsądną ambicję, która go na straty i na upokorzenia narazić miała.
Ale zaledwie rozumne to postanowienie uczyniwszy, Witke natychmiast go żałować zaczynał. Nie chciało mu się porzucać zasnutego dzieła i zrażać pierwszem niepowodzeniem, a raczej nieprzyjemnością doznaną. Być może też, iż wdzięk Henrjetki, słabostka dla tego dziecka do Warszawy go ciągnęła.
Nim z Łowicza się do stolicy dostał, po kilkakroć zmieniał przekonanie. Chciał powracać do Drezna i zostawał w Warszawie, rumienił się doznanym zawodem i tłumaczył tem, że on go przewidywał, a Constantini sam był winowajcą i sprawcą. W tej walce z sobą niesłychanie zmęczony dobił się nareszcie do gospody, ale tak się uczuł złamanym, że listy tylko do Mazotina przygotowawszy, już się dnia tego nie ruszył z domu, choć go bardzo do dziewczęcia ciągnęło...
Constantiniemu w niewielu słowach, z żalem do niego, opisał swą całą przygodę, czyniąc mu srogie wymówki, że go na taką sromotę naraził, przy czem i na króla samego cień podał, a podejrzenie, że mógł się takiemi posługiwać środkami, samemu sobie nie mógł przebaczyć, iż się dał na takie namówić oszukaństwo.
— A choć i w istocie nie miał na myśli zrywać i wyrzekać się dalszych stosunków z kamerdynerem królewskim, w liście się wyrażał tak, jakby z dalszych usług chciał się uwolnić.
Wypocząwszy potem poszedł do Renardów, gdzie go, jak zawsze, wielce serdecznie przyjęto. Renard sam przynaglał, ażeby czasu nie tracił i coś postanowił na przyszłość, ofiarował mu swe usługi i Warszawę tym razem mu zalecał.
Nad całą jego jednak wymowę oczki śmiejące się Henryjety wymowniej przemawiały... ale Witke chwiał się jeszcze. Przez samą miłość i poszanowanie dla matki, bez niej nic stanowczego przedsiębrać nie chciał. A tu mu się do niej wyrwać tak ciężko było!
Bardzo prędko przez królewskie kresy przyszła od Mazotina odpowiedź krótka i nakazująca.
— Przybywaj waćpan co najprędzej do Krakowa i przywoź z sobą powierzone klejnoty.
Raz z włochem skończyć było potrzeba. Nazajutrz Witke żegnał się z Renardami i zgryziony a upokorzony powlókł się napowrót do Krakowa.
Podróż go rozweselić nie mogła, szczególniej gdy się ku stolicy zbliżył, około której wojska saskie były rozłożone. Wyprowadzono na okaz, na placu monstry (mustry) świeżo poubierane, na pozór karne, wyglądały one bardzo ładnie i elegancko, ale potrzeba czytać świadectwa współczesnych, ażeby mieć wyobrażenie o stanie rzeczywistym, o rozpasaniu starszyzny: nędzy prostego żołnierza, niegodziwem wypotrzebowaniu go przez oficerów po całych dniach i nocach, oddanych pijaństwu, kosterstwu i rozpuście.
Dopóki król nie został ukoronowany, dowódzcy mieli najsurowsze rozkazy, aby ciurów trzymali w ryzie, bo za spokojne ich zachowanie się odpowiadali. Nie dopuszczano gwałtów. Natychmiast potem, gdy król już był pewnym tronu, wszystko się zmieniło i żołnierz zaczął dokazywać jak w zawojowanym kraju. Ze wszystkich miejsc, w których wojska rozłożone były, skargi, lamenty, narzekania się posypały. Sasi wprost napadali na dwory, do szczętu niszczyli włościan, rozrywali stogi, rozkradali brogi, włamywali się do stodół i spichrzów. Skargi nie pomagały, przenoszono winnych na inne stacje, gdzie się toż samo ponawiało.
Witke w ciągu podróży sam, że był przebrany po polsku, o mało nie został odarty i ledwo się swą niemczyzną obronił, a najzuchwalszych nadużyć i przekleństw napatrzył się i nasłuchał.
Gotowała się straszliwa burza przeciwko tym rozpuszczonym wojskom saskim. Naradzano się już na jaką je granicę przeprowadzić, zkąd skargi i krzyki nie dochodziły.
Tam, gdzie sasi stali, toczyła się niemal wojna między nimi a mieszkańcami; szlachta, gdy ich mogła pochwycić w małej liczbie, zabijała i topiła.
Opatrzono się też, że król sasami zamek krakowski obsadził i podejrzenia rosły, że z nimi chce opanować całą Rzeczpospolitę. Dopomagało to rokoszanom.
Na pozór coraz lepiej stojąca sprawa Augusta, w istocie znajdowała teraz przeciwników w tych nawet, co Augusta na tron prowadzili. Zaczęto się dopatrywać tego, że zadanie, jakie wziął na siebie, przechodziło siły jego.
Zdając się, to na Fleminga, to na Przebędowskiego, sam on myślał tylko o rozrywkach, o świetnych występowaniach z przepychem, o rozrywkach coraz nowych, pił i swawolił. Sądząc, że to co zamierzał, samo się jakąś siłą cudowną dokona.
W rozmowach rozwijał najtrafniejsze pomysły, najpiękniejsze plany, nie już poprawy, ale przekształcenia zupełnego Rzeczypospolitej, połączenia jej z Saksonją, stworzenia silnej monarchji. Ale na słowach i marzeniach, na pozyskaniu pojedyńczych ludzi wszystko się kończyło. Przed innemi sprawami szły kobiety, biesiady, polowania, turnieje, popisy z siłą i zręcznością. Rzadki był dzień, kończący się już na trzeźwo, ale bez zupełnego upojenia gości i gospodarza. Poważniejsi ludzie coraz smutniejsze okazywali oblicza.
Przybywszy do Krakowa, zrażony i zniechęcony, Witke pospieszył do Mazotina, który go, dąsając się, przywitał wymówkami.
— Co!! Sameś winien wszystkiemu! — zawołał. — Nie trzeba było klejnotów z rąk puszczać, przestrzegałem, ani się dać zbytnio w nich rozpatrywać! Gdybyś postąpił jak chciałem, nie mieliby czasu w klejnotach fałszu dochodzić, ale z waszeci nowicjusz.
— A no, do takich spraw, w istocie jestem nowicjusz — rzekł rozgniewany kupiec — bom nawykł prostą chodzić drogą i nigdy nie kłamać. Mniejsza z tem żem się sromać musiał, ale i sprawie królewskiej zaszkodzić to może.
Constantini mu się w nos rozśmiał.
— O! prostaczku ty! — zawołał — cóż to ty myślisz, że król na siebie weźmie to co sam skomponował. Powie, żem ja winien i ukarze mnie, a ja złożę na ciebie i skrupi się zawsze na najmniejszym.
— Gdyby się tylko rozgłosiło o fałszywych brylantach... powiedzą, żeś ty je dla zysku podstawił i chciał przywłaszczyć i temu więcej uwierzą, niż żeby król miał coś podobnego wymyśleć...
Witke się ukłonił, składając na stole pudełka.
— Dziękuję wam za naukę i będę z niej korzystał — rzekł. — Wdałem się w nieswoje rzeczy, powrócę do handlu... Nie widzę cobym zyskał na takich posługach. Uda się, wam to przypiszą, pośliźnie się noga, ja odpokutuję...
Chciał już odchodzić, ale Constantini go oburącz za kołnierz chwycił i nie puścił.
— Tak się to skończyć nie może! — zawołał — i króla i siebie musimy oczyścić. Tym razem dam waszmości też same klejnoty, ale z prawdziwemi kamieniami. Zawieziesz je do kasztelanowej i domagać się będziesz, aby je oszacowano, okaże się, że Towiańska oczów nie miała i potwarz na nas rzuciła.
Witke zgodził się na to, dogadzała mu ta rehabilitacja. Nie dłużej nad dni dwa czekać musiał, aby w tę samą oprawę wstawiono wyjęte drogie kamienie. Na oko były to też same naszyjniki, kolce i djademy, ale teraz były one warte około dwudziestu kilku tysięcy talarów...
Constantini tylko zalecił, aby Witke kosztownego depozytu z rąk nie puszczał. Ciągłe to podróżowanie zmęczyło już i znudziło niemca, musiał jednak raz jeszcze poselstwo sprawić dla oczyszczenia się. A że gościńce nie bardzo były pewne, przyłączono go do wozów królewskich, które szły pod eskortą do Warszawy, dokąd się i sam August wkrótce wybierał. Nie było jej komu bronić i potajemnie zapewnione miał zdanie zamku, cekhauzu i wszystkiego. Czekano tylko na dokończenie z Prymasem układów. Witke po niewczasie żałował, że się tak zaplątał, iż teraz z więzów wyswobodzić się było mu trudno. W Warszawie prawie nie spocząwszy wyruszył do Łowicza.
Chociaż z panią kasztelanową nie najlepiej się rozstali, gdy o nim oznajmiono, natychmiast, wielce zaciekawiona wpuścić go kazała.
— Cóż to waszmości sprowadza? — zapytała żywo podchodząc.
— Usprawiedliwienia się potrzeba — odparł Witke. — Pani kasztelanowa osądziła te klejnoty fałszowanemi, tymczasem ci, co mi je powierzyli do okazania, ręczą za nie, a ja żądam wezwania tu choćby dziesięciu złotników, którzy się na tem znają... Ślepym był, kto się w nich fałszu dopatrzył...
Towiańska się rozgniewała.
— A to mi dopiero historja! — krzyknęła.
Pobiegła do drzwi niespokojna.
— Prosić do mnie Mrużaka... natychmiast.
— Choćby nie jednego, ale ilu ich pani zechce, byle takich co oczy mają — rzekł Witke.
Począł potem uskarżać się na doznane z tego powodu nieprzyjemności i domagać się koniecznie expertum vivum.
Na bardzo rozognioną rozmowę nadszedł złotnik, ale zaledwie usłyszał o co idzie, poruszył ramionami.
— Nie mam co drugi raz patrzeć — odezwał się — bo com powiedział to trzymam.
— A ja stawię gardło — zawołał Witke — że tego nie dowiedziesz...
— Jest przecie drugi mój towarzysz, także doświadczony człek — odezwał się Mrużak — niechaj on przyjdzie.
Posłano po owego towarzysza, także niemłodego już człowieka, flegmatyka, który słynął z tego, że złoto w jego rękach wszelkie kształty przybierało jakie zamarzył, bo z niego plótł, tkał, wyciągał co zamarzył, a szczególniej kwiaty robił bardzo piękne. Zwano go Padniewczykiem.
Mrużak sam już nie chcąc nawet drugi raz się rozpatrywać, szepnął mu o co chodziło. Poszedł Witke z nim do stołu pod okno i z kolei począł pudełka otwierać.
Nastąpiło milczenie, pani Towiańska zbliżyła się także do rozpatrujących.
Padniewczyk, który pono ze starszym mistrzem w konflikt nie rad był wchodzić, długo nie mówił nic, brał, patrzał, obracał, kładł, wzdychał, głową potrząsał.
— No, a cóż? — śmiejąc się, spytał pewien siebie stary — a cóż?
— Jam tu dotąd fałszu żadnego nie napotkał — odezwał się Padniewczyk — jak Bóg miły, nie widzę, albom ślepy...
Żywo podbiegł Mrużak, chwytając pierwszy lepszy naszyjnik, który dobrze pamiętał, bo w nim szafiry duże były jawnie podrabiane.
Ale tym razem, wpatrzywszy się, osłupiał i przeżegnał się.
— W Imię Ojca i Syna! — zawołał — oprawa taż sama, ale kamienie...
— Także też same — dodał Witke z przekąsem — tylko dziś oczy inne. Patrzajcież ichmość i rozpatrujcie dobrze, abym czystym był.
Mrużak się pięścią buchnął w piersi.
— Jam się omylić nie mógł — krzyknął. — Patrz-że wmość na siwą głowę moją. Cóż to mnie po raz pierwszy z kamieniami i perłami do czynienia mieć?
Oba złotnicy pospuszczali głowy, podobywali szkła, poczęli próbować twardości kamieni. Mrużak pootwierał wszystkie pudełka i zamilkł.
— Szatańskie to jakieś sprawy są — odezwał się z westchnieniem — nie wiem już co mówić... Ja sam dziś nie przeczę, że tu fałszów niema, ale tak samo przysięgać bym gotów, że fałsz był.
— Cóż waćpan myślisz — przerwał dumnie Witke — że się kto będzie bawił w taką drogocenną oprawę szkła i djamenty wstawiać?
Mrużak zmilczał, odstąpił od stolika upokorzony.
— Pierwszy to raz w życiu podobna mnie konfuzja spotkała — rzekł — niech ona Boga chwali.
Padniewczyk po kolei rozpatrzył klejnoty wszystkie, podziwiając już nie tyle owe karbunkuły w nich jak robotę wytrawną i misterną; przypisywał on ją włochom.
Kasztelanowa stała zadumana.
Ona też życzyła sobie rzucić okiem na te błyskotki, których była łakomą, ale Witke bardzo skrzętnie natychmiast wszystko w pudełka układał i zamykał.
— Jeżeli pani kasztelanowa życzy sobie — rzekł naostatku — gotowem poddać te klejnoty każdemu znawcy, jakiego wyznaczy.
Mrużak wyszedł gniewny, nie czekając, aby go obwiniono.
— Złotnik się omylił — dodał niemiec — a jam za niego odpokutował.
Milczała zmięszana kasztelanowa, cała ta przygoda w głowie się jej jakoś pomieścić nie mogła. Chciała się coś dowiedzieć o dalszych układach, ale Witke złożył się tem, że nic nie wie, że mu nie dano żadnego zlecenia, od niechcenia tylko niby dodał, że król się bardzo prędko ze wszystkimi panami senatorami u boku jego będącymi wybiera do Warszawy.
— Jakto? nie czekając na to, aby się z bratem moim porozumiał? — zapytała.
— Nic nie wiem — rzekł Witke. — Być może, iż pewnym jest, że Prymas, widząc jak się składają rzeczy, króla uzna, a rokosz rozwiąże.
Kasztelanowa śmiać się poczęła.
— Ja jeszcze o tem nie wiem nic — odparła. — Król przecież krok jakiś uczynić musi, bo on nas potrzebuje...
Słów tych domawiała Towiańska, a Witke stał, przygotowując się do wyjścia, gdy boczne drzwi pokoju, w którym się znajdowali, ostrożnie się i cicho otworzyły i z za nich, nadzwyczaj wdzięcznie ufryzowanemi włosami otoczona, ukazała się zachwycająca twarzyczka, po której różanych małych usteczkach, krążył uśmiech figlarny. Zjawisko to nawet obcego tu zupełnie Witkego wstrzymało nieco, tak było pociągające, taki urok miał wzrok i wyraz nęcący tej młodziuchnej jeszcze, ale śmiałej istoty. Zalotność naturalna, niewymuszona, tak zdawała się właściwą temu obliczu, iż bez niej pojąć by go nie można było. Ciemne, przysłonięte tajemniczo powiekami i długiemi rzęsami oczy, buzia koralowa, przeglądające z pod warg perłowe ząbki, całość tych rysów, raczej wdzięcznych niż pięknych, wyzywała i przykuwała.
Kasztelanowa Towiańska, jakby zjawienie się gościa tego, wcale jej nie było przeszkodą do otwartej rozmowy z Witkem, nie przestała mówić i nie przeszkodziła zaglądającej, ciekawej pani wsunąć się poufale do pokoju.
Była to niewielkiego wzrostu, ale nadzwyczaj kształtnej gibkiej postaci osóbka, której strój wykwintny i śmiałość ruchów, świadczyły, że już zamężną być musiała. Nóżki, rączki, które umiała uwidocznić, jakby od posągu greckiego były zapożyczone, choć rysy twarzy wcale klasycznemi się nazwać nie mogły, miały one jednak więcej niż to, co daje nieposzlakowana rysów prawidłowość: życie, wdzięk, urok niezwyciężony.
Weszła na paluszkach, śmiejąc się, trochę roztrzepana umyślnie, dla nadania sobie życia, z kolei wpatrując się to w Towiańską, to w przystojnego mężczyznę, którego miała przed sobą. Bo chociaż łatwo było odgadnąć, że położenie towarzyskie daleko tego młodzieńca stawiło od nadobnej pani, nieomieszkała go oczarować, strzeliwszy do niego parę razy wzrokiem śmiałym razem i omdlewającym.
Witke jak przykuty stał, myśląc w duszy — Czarodziejka...
Towiańska nadąsana, usiłowała się jej uśmiechać, ona całą baczność swą zwróciła na Witkego. Jawnem było, że kasztelanowa dla niej nie miała tajemnic i że to być musiał ktoś należący do rodziny kardynała.
Tak było w istocie, natrętny ten gość zwał się Urszulką Lubomirską, podkomorzyną wielką koronną. Ojciec jej, który z Francyi tu przywędrował, pono za Maryą Ludwiką, zwał się Bouccon, ożenił się on w Polsce, nazwisko spolszczył nieco i piękna Urszulka umiała, kilkunastoletnia zaledwie, choć nie posażna i rodziny nie odznaczającej się wcale, usidlić młodego syna hetmana.
Namiętnie w niej rozkochany Jerzy Dominik Lubomirski, pomimo oporu familii, powiódł ją niedawno do ołtarza, ale małżeństwo państwa podkomorzych koronnych, jak głoszono, nie bardzo było szczęśliwe. Ona oskarżała męża o dumę, zazdrość, dziwactwa, tyranią, on ją o zalotność i płochość.
Piękna Urszulka śmiała się z męża, on gniewał na nią. Po całych miesiącach nie mówili do siebie, on wymagał wyjazdu na wieś i mieszkania gdzieś w pustyni, po za światem, ona świata, życia, ruchu, wesołości i młodzieży około siebie potrzebowała.
Godzono ich rano, a wieczorem się już znów rozchodzili. Dodać wszakże potrzeba, że gdy piękna Urszulka zagniewanego męża potrzebowała przyciągnąć i przejednać, umiała to bez niczyjej pomocy dokazać. Leżał u nóg jej przepraszając. Cóż potem, gdy niedługo trzpiot ze śmiechem odbiegł i zalotnością swą przyprowadzał go do rozpaczy.
Witke zacząwszy się żegnać miał już odejść, gdy go Lubomirska wstrzymała.
— Czekaj waćpan — zawołała zbliżając się i z nałogu wdzięcząc do niego — czekaj waćpan. Wszak przybywasz z Krakowa! znasz króla? widziałeś go? mów, myśmy nadzwyczaj ciekawi naszego młodego pana... Ja już się tam wybierałam na koronacyą, ale ten mąż nieznośny zawieść mnie nie chciał!
Nie wiedząc jak odpowiedzieć na to szczebiotanie poufałe i natrętne, Witke stał wpatrzony w śliczną panią, głową tylko znak dał, że gotów był poddać się badaniom.
Podkomorzyna poprawiając pukle fryzury, otaczającej wdzięczną jej twarzyczkę, ciągnęła dalej.
— Mówią nam i portrety pokazują, że król jest młody i bardzo, bardzo przystojny, ale te portrety tak kłamią... że się stroi wytwornie, że dla kobiet jest grzecznym... Prawda to...
Witke się mimowoli uśmiechnął.
— Wszystko to, co o królu mówią — odezwał się już całkiem oczarowany — nie starczy... Portrety robią go starszym daleko, niż jest, a co do dam, aż do zbytku dla nich powolny.
Tupiąc nóżką, przerwała mu Lubomirska.
— Jak waćpan śmiesz mówić, że można być nadto dla nas powolnym. Ale myśmy stworzone na to, aby nas słuchano, przynajmniej dopókiśmy piękne. A że ten wdzięk nasz, rychło przekwita, za to się nam tem więcej należy.
Ale — przerwała, zwracając rozmowę — ale powiedz mi pan otwarcie... Wiele król ma teraz kochanek?
Śmiałość tego zapytania zmięszała Witkego, który się zarumienił i oczy spuścił.
— Ja — rzekł zakłopotany — o żadnych nie wiem.
— A! cóż bo znowu — rozśmiała się podkomorzyna — należysz do dworu, masz stosunki na nim i nic nie wiesz! Dyskrecya to bardzo piękna, ale bądź waćpan szczerym, ja go nie zdradzę. Wszakże hrabina Esterle z nim przybyła do Krakowa, więc zapewne zabierze ją z sobą do Warszawy, gdy tu zjedzie?
Kupiec tak zagadnięty, potrzebował namyśleć się chwilę co miał odpowiedzieć. Nie chciał króla zdradzić, a trudno się było oprzeć tej inkwizytorce, która oczyma dobywała tajemnic z najskrytszych duszy zabytków.
— O hrabinie Esterle — rzekł w końcu, widząc, że i Towiańska się przysłuchuje i zdaje się być radą temu badaniu — nie słyszałem w Krakowie. Być może, iż ją ciekawość na koronacyą sprowadziła... ja jej nie widziałem...
Lubomirska krok jeszcze bliżej przystąpiła, jakby chciała zbliżeniem się tem wywrzeć jeszcze silniejsze na nim wrażenie. Zniżyła głos czyniąc go słodkim i przymilającym się.
— Powiedz bo pan prawdę, wiesz wszystko — szeptała — wszak to nie pierwsza miłość króla? bardzo on do niej przywiązany? a ona? kokietka? Słychać było jak drobnemi nóżkami, z niecierpliwości stukała o podłogę, a maleńkie rączki, pierścieniami okryte, rwały poprawiając koronki ubioru. Witke choć nie mógł oprzeć się jej urokowi, nie wiedział spełna co ma mówić.
— Niech mi pani wierzy, że nie tak jestem dobrze o tych rzeczach prywatnego życia króla uwiadomiony, abym mógł o nich mówić z pewnością. Król jest żonaty...
— At! — rozśmiała się na głos Lubomirska, — wszyscy wiedzą, że bardzo szanuje żonę, ale jej nie kocha. Zresztą on teraz katolik, a ona dyssydentka, więc przez to już małżeństwo zerwane, i my królowej mieć nie będziemy...
I dziwnym, namiętnym śmiechem wybuchając, dodała:
— Musi tu sobie tymczasową wybrać królowę! — My Esterle nie chcemy! Esterle! Esterle! to tak jakoś brzmi jakby była żydóweczką...
— Esterle jest hrabią, — poprawił Witke — a ona z domu hrabianka Lamberg!...
Podkomorzyna skrzywiła się i usteczka jej podniosły się pogardliwie.
— No! jakże? nalegała — bardzo ją kocha? mów pan...
— Nigdy w życiu nie widziałem hrabiny Esterle — rzekł wstrzymując się Witke. — Nie pokazuje się ona w Dreźnie tak bardzo, a ztąd wnoszę, że więcej o tem mówią niż warto.
Lubomirska słuchała.
— On sobie tu musi wybrać tymczasową królowę — szepnęła — i wtrąciła żywo:
— Cóż się stało z piękną Aurorą?
Kupiec oniemiały znowu wstrzymał się z odpowiedzią dla namysłu.
— Hrabina Königsmark, — rzekł w końcu, — jak wszystkim wiadomo, jest zawsze w łaskach u króla.
— Choć ją tak haniebnie zdradził z tą Fatimą, a potem dla Esterle — dodała podkomorzyna, dowodząc jak doskonale była o wszystkich króla miłostkach uwiadomioną i jak one ją obchodziły.
— Widzę — odezwał się po chwili kupiec — że prędzejbym się ja od pani mógł czegoś dowiedzieć, niż jej coś nowego przynieść. My nie podnosimy oczów do góry i wolimy nie mięszać się do serdecznych spraw N. Pana. Muszę też pani wyznać, że ja do dwora nie należę, z powołania kupcem jestem...
— A! — wtrąciła żywo i porywczo Lubomirską — czemże handlujesz? kamieniami? klejnotami? nieprawdaż.
Witke się rozśmiał.
— Bynajmniej — począł wesoło — na tych się ja wcale nie znam...
To mówiąc chociaż podkomorzyna go usiłowała zatrzymać i jeszcze miała na ustach natrętne pytania, Witke skłonił się kasztelanowej, potem pięknej nieznajomej i wyniósł się co żywo, obawiając się wygadać mimowoli.
Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, a Towiańska miała począć rozmowę z podkomorzyną, gdy oczekujący w przedpokoju Mrużak wszedł, prowadząc za sobą kolegę Padniewczyka. Oba mieli twarze posępne i uroczyste.
— Jaśnie wielmożna pani — odezwał się nisko kłaniając Mrużak — nie chciałem przy tym jegomości sporu wszczynać... Prawdą a Bogiem, kamienie dnia dzisiejszego były drogocenne i piękne, ale pierwsze, które on tu w tej samej przywoził oprawie na oszukaństwo, tak mi Boże dopomóż, wprawione zostały... Padniewczyk mi poświadczy, że na oprawie nawet znać świeżą dłubaninę, gdy je wyjmowano i zakładano...
Nie moja rzecz sądzić, co to miało znaczyć — dodał — alem ja stary wyga, ja na tem zęby zjadłem, ja do szacowania klejnotów koronnych byłem wzywany, gdy je w zastaw dawano, ja się nie mogłem omylić i zbłaźnionym być nie chcę.
Głos mu drżał, tak wziął do serca przypisywaną sobie omyłkę.
Kasztelanowa ruszyła tylko ramionami, gdy Padniewczyk pomrukując potwierdził zapewnienie towarzysza.
— Wierzę, wierzę — dodała — bądź waćpan spokojny, chcieli mnie oszukać, ale się nie udało, będę ostrożną.
Ale, że to są, bądź co bądź, królewskie sługi, lepiej o tem zamilczeć.
Miała słuszność pani kasztelanowa, ale zaleciwszy milczenie Mrużakowi, sama go nie umiała utrzymać. Wiedziała o tej przygodzie piękna podkomorzyna Lubomirska, nie była ona tajemnicą dla synowej, dla Prymasa, dla znaczniejszej części jego dworu, nikomu nie zalecano, aby nie rozpowiadał co posłyszał, wieść więc o fałszywych klejnotach, rozeszła się po kraju i rozmaite wywołała sądy. Towiańska się nie bardzo sromała tego, że wymagała porękawicznego, które było w obyczajach i nikt się nie taił, kto go wymagał, daleko mocniej to ją obchodziło, że mogła być zawiedzioną i oszukaną. Witke w przekonaniu, że naprawił popełniony błąd, wrócił trochę spokojniejszy do Warszawy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.