Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mrużak się uśmiechnął, dumał znowu, ciężko mu było coś powiedzieć.
— Co to wszystko razem wzięte warto — nalegała Towiańska — mniej więcej.
— Hm! — po długim namyśle rzekł jubiler — szkła chowając do kieszeni. — Hm! klejnoty te mało co więcej warte nad to, co oprawa misterna... Kamieni czeskich siła, szkła dużo, prawdy w nich mało.
Kasztelanowa krzyknęła na głos, łamiąc ręce.
— Co się waćpanu w głowie pomięszało! — zawołała — to nie może być. Ja wiem zkąd one pochodzą.
— Choćby i ze skarbca koronnego — rzekł z przekąsem Mrużak — albo z zakrystji gnieźnieńskiej, nie mniej to są podrabiane karbunkuły, których część największa żadnej wartości nie ma.
Stanowczy ton, z jakim wyrok ten wydał Mrużak, wstając od stołu, kasztelanowę wprawił w stan nie do opisania.
Gniew, wściekłość, przestrach jakiś ją ogarnął. Widocznie drwiono z niej sobie. Król mógłże w ten sposób chcieć ją oszukać? W pierwszym momencie oburzenia chciała kazać wziąć pod straż i uwięzić niemca, rozgłosić sprawę, ale rozmysł zmusił ją do pomiarkowania.
Powściągnęła wybuch gniewu.
— Pewno to acan twierdzisz? — spytała zimniej.
— Tak pewnym jestem tego, jak żem żyw — odparł złotnik. — Zęby na tem zjadłem, a toć przecie tak jawne, że wielkiej mądrości nie potrzeba, aby się tego dopatrzeć. Prawda, że złotnicza robota tak piękną, iż najdroższych kamieni warta i siedzieć one w niej musiały, ale dziś...
— O! ja zaraz to spostrzegłam — przerwała Towiańska — i właśnie dla tegom acana wezwała.
Mrużak się skłonił i już ku drzwiom kroczył. Nie zatrzymywała go już kasztelanowa. Pierwszą myślą jej było, klejnoty do rana zachować, pochwalić się niemi przed Lubomirską, ale oburzenie nie dało jej